Helga Dyck

 

Jak dziecko widzi wojnę?

Jak mam to Panu dzisiaj opisać? Powiedziałabym, że to była przygoda. Nie było się świadomym tego, co się dzieje. Myślało się: wszystko minie jak zły sen i będzie znowu tak, jak było. Ale tak się nie stało. O polityce nie mówiło się wtedy tak otwarcie jak dzisiaj. Poza tym miałam wtedy 12, 13 lat i niewiele informacji do mnie docierało. Rodzice nie rozmawiali o tych sprawach w naszej obecności. Dlaczego? Tak po prostu było. To były inne czasy. Nie odważylibyśmy się pytać rodziców: Dlaczego tak jest? Dlaczego musimy stąd wyjechać? To były rzeczy, o których się nie dyskutowało. Rodzice żyli trochę swoim życiem, a dzieci swoim. Jednak jeśli chodzi o stosunki rodzinne, to wszystko było w porządku i nie ma chyba takiej rzeczy, co do której można by powiedzieć, że mogłoby być lepiej. Czuliśmy się bardzo związani z naszymi rodzicami i to było piękne. Byliśmy beztroscy, jak to dzieci i rozkoszowaliśmy się tym. Rodzice podarowali nam piękne dzieciństwo, "podarowali" nie jest tu właściwym słowem, ale byliśmy im bardzo wdzięczni, że wolno nam było przeżyć z nimi ten czas.

Jakie zewnętrzne przejawy wojny zostały Pani w pamięci? Mam na myśli np. żołnierskie mundury, jeńców wojennych, racje żywnościowe. Co zarejestrowała Pani jako dziecko?

Mieliśmy gospodarstwo. Pracowało u nas dwóch rosyjskich jeńców wojennych. To byli dwaj mężczyźni - jeden był młodszy, drugi starszy. Wolno im było swobodnie poruszać się w gospodarstwie i czasami nawet bawili się z nami. Kiedy ludzie zaczęli się szykować do ucieczki, młodszy musiał pojechać konnym wozem do wsi i zabrać ludzi. Co się z nimi potem stało, nie wiem.

Jak wyglądała ucieczka?

Strasznie. Ojciec był w Volkssturmie, a mój brat na obozie przysposobienia obronnego na Lilau (?), więc zostałam z mamą sama. 24 stycznia wszyscy musieli się stawić we wsi. Były to praktycznie tylko kobiety i dzieci. We wsi, tzn. w Nowej Kościelnicy, panował chaos. Przejeżdżało wojsko i każdy wóz uciekinierów musiał się zatrzymać i nie można było w ogóle dostać się do głównej drogi. Kobiety zdecydowały się więc zawrócić i pojechać z powrotem do domu. My też tak zrobiłyśmy. Niedługo potem wrócił ojciec i powiedział, że nie możemy tu zostać, że niedługo będą tu Rosjanie. Jeszcze tylko jedną noc spędziliśmy w domu, a następnego dnia wcześnie rano, położyliśmy na sanie kilka rzeczy i poszliśmy na piechotę do Gembels (?). Tam mieszkała przybrana siostra mojej mamy. Myśleliśmy, że jeśli przekroczymy Wisłę, to będziemy bezpieczni. Tacy byliśmy naiwni. Jako dzieci wierzyliśmy w to. Nigdy nie dowiedziałam się, co myśleli wtedy moi rodzice. Oboje umarli stosunkowo wcześnie. Moja mama miała dopiero 58 lat. Nigdy nie rozmawialiśmy o tym, co moi rodzice wtedy odczuwali. Przecież musieli wszystko zostawić: krowy, inne zwierzęta. To musiało być dla nich straszne. jako dziecko szybciej można się z tego otrząsnąć.

Pojechaliście za Wisłę?

Tak, i zostaliśmy u mojej cioci. Tato wrócił na pieszo do Nowej Kościelnicy i z innymi gospodarzami spędzili razem krowy i doili je jeszcze do marca. W marcu rosyjscy lotnicy i spalili wszystkie stodoły w okolicy. Mężczyźni zdecydowali, że nie można tutaj dłużej zostać i zabrali nas tzn. moją mamę, mnie i moją ciocię i jej córkę konnym wozem do Gdańska. W Gdańsku zatrzymaliśmy się u naszej znajomej. Jej syn załatwił nam 4 bilety na statek. Statkiem szpitalnym "Obena" popłynęliśmy do Danii i zostaliśmy tam do czerwca 1948. Ciocia wyjechała z Danii szybciej, ponieważ jej mąż był w Volksturmie w Holsztynie (to była wtedy angielska strefa okupacyjna) i dostał pozwolenie na sprowadzenie do siebie reszty rodziny. My wróciliśmy do Niemiec dopiero w 1948 roku. Pojechaliśmy do Palatynatu i zostaliśmy tam przyjęci przez Mennonitów. Potem moi rodzice przeprowadzili się do Badberg - Zabern (?). Tam poznałam mojego męża (jego siostrę znałam już wcześniej, bo chodziłyśmy razem do szkoły). Pobraliśmy się i z racji jego zawodu przeprowadziliśmy się do Badeni - Wirtembergii.

Wspomniała Pani, że jesteście Mennonitami. Czy pamięta Pani jakieś przejawy mennonickiej obyczajowości? Mogłaby Pani opowiedzieć o życiu Mennonitów, o scenkach z życia mennonickiego kościoła?

Mieliśmy nasz kościół w Żuławkach. Pamiętam chrzciny mojego brata. Dniem chrztów w naszym kościele była Niedziela Palmowa. U Mennonitów zostaje się ochrzczonym w wieku 15, 16 lat. I tę ceremonię jeszcze pamiętam. Nic innego nie zostało mi w pamięci. Rodzice często jeździli do kościoła, ale nie zawsze nas zabierali. Pamiętam tylko, że rodzice śpiewali w chórze kościelnym i że sprawiało im to dużo radości.

Jak często jeździła Pani do kościoła?

Nie pamiętam. Tego nie umiem Panu powiedzieć.

Kiedy została Pani ochrzczona?

W Danii, razem z moją kuzynką (z tą którą razem uciekaliśmy) i z jej bratem.

Wspomniała Pani, że czasami bawiliście się jako dzieci z rosyjskimi jeńcami, którzy u was pracowali. Może nam Pani o tym opowiedzieć?

Niestety, nie mogę Panu tego powiedzieć. Mógłby Pan wyłączyć kamerę?

Nie może Pani o tym opowiedzieć?

Panu mogę, ale nie publicznie, nie przed kamerą.

Chcielibyśmy mieć Pani opowieść w naszej książce. Jest na pewno bardzo ciekawa.

Ale ta historia nie dotyczy tylko mojej osoby. Są też inni jej uczestnicy.

Pracuję jako dziennikarz od 5 lat i w tym czasie przeprowadziłem wiele rozmów z wieloma osobami na różne tematy i zakładam, że to, co ma Pani do powiedzenia nie jest nieprzyzwoite. Kto zbiera wspomnienia, słyszy różne rzeczy. Obiecuję, że nie przedstawimy Pani opowieści w sposób grubiański.

Dobrze. Ci Rosjanie pokazywali mi i mojemu bratu, że kiedy puści się bąka i w tym samym momencie zapali się zapałkę (ale to musi się stać dokładnie w tym momencie, kiedy puszcza się bąka) powstaje duży długi płomień. Strasznie nam się to podobało i do dzisiaj to pamiętam.

Kto puszczał bąka, a kto zapalał zapałkę? Jaki był podział ról?

Jeden Rosjanin puszczał bąka, drugi zapalał zapałkę, a my patrzyliśmy. Mój brat sam potem próbował to zrobić.

Zapalał zapałkę, czy puszczał bąka?

Puszczał bąka.

Dziękuję Pani za rozmowę

 

Joachim Dyck

 

Jakie wydarzenia z Pana dzieciństwa i młodości spędzonych na Żuławach utkwiły Panu w pamięci, były dla Pana najważniejsze?

Najważniejsze wydarzenia to: rozpoczęcie nauki w szkole, zmiana szkoły i przyspieszona przez wojnę matura.

Dlaczego?

W roku 1939 musieliśmy zdecydować, czy dzieci w szkołach znajdujących się na zajętych przez Niemców polskich ziemiach, mają być nauczane w języku niemieckim. Prawie wszyscy powiedzieli "Tak". Ja nie chciałem, gdyż zamierzałem zostać lekarzem wojskowym. Ponieważ było nas tylko dwóch, naszą klasę rozwiązano. Przez to mój plan zostania lekarzem wojskowym spalił na panewce. To było dla mnie bolesne wydarzenie.

Jak ludność Żuław przyjęła wiadomość o wybuchu wojny? Jak oceniano sytuację?

Ludność Żuław była nastawiona proniemiecko. Miasto, mam na myśli Gdańsk - nie tak bardzo. Przy czym nie może Pan traktować Nowego Dworu jako miasta, lecz jako miasteczko. Nowy Dwór miał wtedy 3.600 mieszkańców. Jak już wspomniałem, mieszkańcy Żuław sympatyzowali z Niemcami. Nie można jednak utożsamiać tej sympatii z wielkim oddaniem dla Hitlera. Większość jednak była zadowolona, że 1 września 1939 stała się obywatelami niemieckimi. Sytuacja Żuław była szczególna. Przed wojną kwitł szmugiel z Niemiec. Gdy potrzebowaliśmy na przykład nowe buty, jechaliśmy do Malborka lub Elbląga i w podróż tę ubieraliśmy nasze najstarsze buty. W Malborku kupowaliśmy nowe, i żeby podczas kontroli celnej nie wyglądały na zbyt dopiero co kupione, chodziliśmy w nich już w Malborku. Służba celna w Wolnym Mieście Gdańsku była pod kontrolą polską.

Czy może Pan podać również inne przykłady z życia na granicy? Co zostało Panu w pamięci do dzisiaj?

Dla mojego wujka, ale także dla mnie i dla mojego brata, szmuglowaliśmy naboje myśliwskie i do wiatrówek. W Gdańsku nie można było ich dostać. Ta amunicja pochodziła z mojego obecnego domu tzn. z Badenii - Wirtembergii. Proszę mnie źle nie zrozumieć, ale ówczesne polskie naboje nie były zbyt dobre. Przypomniało mi się jeszcze coś. Do szkoły musiałem dojeżdżać szkolnym autobusem. Kursował zawsze tą samą trasą (tą drogą jeździła też moja żona) i w Lubieszewie musieliśmy zabierać uczniów, którzy przyjeżdżali zwykłym autobusem liniowym z Nowego Stawu (autobus ten kursował na trasie z Malborka do Gdańska). Czasami zdarzało się tak, że kontrola celna tego autobusu się przedłużała i trwała dłużej niż zwykle, wtedy spóźnialiśmy się do szkoły. Dzięki temu nie musieliśmy uczyć się słówek, z których odpytywano nas zawsze na pierwszej lekcji. Zamiast porannego wkuwania słówek mogliśmy pograć w autobusie w skata.

Jaką rolę w Pana życiu odgrywał Gdańsk? 

Do Gdańska jeździliśmy po zakupy. Była tam taka kawiarnia, przed którą zawsze parkowaliśmy samochód. Mój wujek miał auto od 1920 roku. Miał (Protusa, Protosa). Takich samochodów już dzisiaj nie ma. W tym samym roku tzn. 1920 mój ojciec zrobił prawo jazdy. Nawiasem mówiąc, mam jeszcze w domu ten dokument. Po zaparkowaniu samochodu, szliśmy na zakupy. Jeśli po zakupy wybierały się tylko panie, jechały autobusem. To była prywatna linia Zink (?) & Co.. Autobus ruszał z rynku (Marktplatz) i jechał przez Nową Kościelnicę. Do domu wracaliśmy o 3 po południu. Tak więc Gdańsk był dla nas miejscem, gdzie robiliśmy zakupy. Potem poszedłem tam na studia, na medycynę.

Jak przedstawiała się sytuacja ze środkami technicznymi, maszynami, którymi się wtedy posługiwano?

Jeśli chodzi o Wolne Miasto, raczej kiepsko. Kontrola celna podlegała państwu polskiemu i towary z Niemiec obłożone były 100% cłem. W związku z tym w latach 20 - tych musieliśmy sprowadzić młockarnię z Anglii, ponieważ na towary z tego kraju nałożone były mniejsze cła. W 1933 roku, kiedy Niemcy stały się państwem nazistowskim, zaczęły się problemy z walutą. Niemcy nie wypuściły jeszcze żadnej waluty, a my jako rolnicy dostarczaliśmy buraki cukrowe do malborskiej cukrowni. Teoretycznie mieliśmy tam zamrożony spory kapitał, ale w Wolnym Mieście musieliśmy zaciągać długi. Dlatego później musieliśmy kupować znacznie droższe maszyny z Niemiec, ponieważ tam były nasze pieniądze.

Jakie wydarzenia z życia rodzinnego utkwiły Panu w pamięci? Jakie stosunki panowały między rodzicami a dziećmi? Jak zachowywały się dzieci między sobą?

Jak to zwykle bywa między rodzeństwem, często biliśmy się z moim bratem. Kiedy jednak ktoś inny miał coś przeciwko nam, naszej rodzinie, sprzeczki się kończyły i stawaliśmy za sobą murem. Moja siostra przychodziła ze swoimi problemami przeważnie do mnie. Myślę, że mój ojciec raczej faworyzował mnie, a matka mojego brata. Czasami można to było zauważyć, ale muszę powiedzieć, że nasze życie rodzinne było bardzo harmonijne. Bardzo dobre stosunki utrzymywaliśmy również z rodzeństwem moich rodziców (moja mama miała 8 rodzeństwa, mój ojciec 2). Często się odwiedzaliśmy. Jeździliśmy głównie do rodziny mojej matki do Nowej Cerkwi, Nowego Stawu, Pręgowa. Wtedy wszyscy mieszkali w pobliżu. Teraz ci, którzy żyją, są strasznie rozproszeni. Właściwie żyje jeszcze tylko jedna z sióstr mojej matki. Dziewięcioro dzieci moich dziadków ze strony matki przyszło na świat między 1896 a 1917. Tak więc najmłodsza córka moich dziadków była starsza ode mnie o niecałe 4 lata.

Życiu na Żuławach towarzyszył stale lęk przed zalaniem. Pamięta Pan może jakieś problemy spowodowane przez wodę?

Bieg Wisły wyprostowano, rzekę skierowano przekopem prosto do Bałtyku. Dawniej, Wisła przed Mikoszewem i Świbnem skręcała w lewo w kierunku Gdańska i w pobliżu miasta wpływała do morza. Przy starym ujściu rzeka dzieliła jedną z miejscowości - Górki na Wschodnie i Zachodnie. Po jednej z powodzi, gdy przerwane zostały wały, Wisłę skierowano sztucznie zrobionym przekopem prosto na północ, w kierunku Bałtyku. W ten sposób Wisła stała się znacznie spokojniejsza, ale mimo to co roku zalewała nas woda. 

W Nowej Kościelnicy była przeprawa promowa i do tego miejsca trzeba było zimą, gdy Wisła zamarzała, sprowadzać lodołamacze, żeby umożliwić przeprawę. Ale prawdziwe problemy pojawiały się wiosną, gdy pękał lód i pojawiały się ogromne kawały kry. Wówczas zdarzało się, że prom zostawał uwięziony przez krę i niesiony aż do morza. Czasami trzeba było ściągać z Gdańska lodołamacze, które uwalniały uwięzione promy. Pewnego razu znalazłem się właśnie na takim uwięzionym przez krę promie, ale wtedy po około 1 kilometrze dryfowania, nasz prom uwolnił się sam i wrócił. To, co przeżyłem opisałem również (zostało to opublikowane w jednym z numerów Wiadomości Nowodworskich). W 1929 roku, a dokładnie zimą z 1928 na 1929, mieliśmy taką powódź, że widać było ponad krawędzią wału gałęzie i krzaki niesione przez krę. Tak wysoka była woda. Wtedy wszyscy mężczyźni przez trzy tygodnie pracowali bez przerwy i kopali kanał. Jeśli ktoś chciałby go zobaczyć, to musi przejść przez dzisiejszy most na Wiśle, iść w górę rzeki aż do starej budowli - śluzy. I tam, w Nowej Kościelnicy można zobaczyć ten kanał. To był nadający się do żeglugi kanał z Nowego Dworu do Wisły. Został on osuszony w 1929 i wtedy powstał Linauwerk (stacja pomp w Chłodniewie) w pobliżu Tujska i Rybiny. W ten sposób udawało się z terenu Żuław wypompować przy pomocy dieslowskich silników tyle wody, że obniżono jej poziom o 1,5 m. I w ten sposób sytuacja na naszym terenie znacznie się polepszyła, ale żeglowność tego kanału wiślanego, bo tak go nazywaliśmy, została utracona. Jako dzieci, podczas ferii zimowych, ślizgaliśmy się na łyżwach z Nowej Kościelnicy aż do Fiszewa bez przeszkód, tam i z powrotem. Braliśmy ze sobą do torby coś do jedzenia i jeździliśmy. Wtedy można było to robić, teraz kanał jest zasypany. Można było się wtedy ślizgać aż do portu, bez wychodzenia na ląd. I potem wracaliśmy lądem. Pokonywaliśmy w ten sposób około 50 km dziennie. To było piękne.

Chcielibyśmy wrócić teraz do tematu wojny. Jak Pan wspomina wojnę? Służył Pan w wojsku, ale od czasu do czasu dostawał Pan urlop i wracał do domu. O czym się wtedy mówiło?

Po cichu już przynajmniej od początku 1943 roku mówiono, że wojna jest przegrana. Ale nikt się nie ważył powiedzieć to głośno, ponieważ groziło to aresztowaniem. Jednak o obozach koncentracyjnych nic nie wiedziałem. Tylko raz mimochodem usłyszałem, że katolicki ksiądz z Niedźwiedziówki został zabrany, ale co się z nim stało, nigdy się nie dowiedziałem. Wojna? Co mam Panu powiedzieć? Wykonywało się swoje obowiązki, albo lepiej mówiąc, musiało się je wykonywać. W tym czasie nie byłem na froncie. Na froncie byłem tylko do czerwca 1942 roku i tam zostałem ranny i potem przez 4 semestry studiowałem medycynę. I dopiero późnym latem 1944 wróciłem na front tym razem jako pomocnik lekarza batalionowego i to tylko dlatego, że wielu lekarzy zginęło. Musiałem samodzielnie sprawować opiekę medyczną nad batalionem jako lekarz, chociaż nie skończyłem studiów. Chodziło jednak o opatrywanie rannych i opiekę nad nimi. Napatrzyłem się wtedy ...

Jak wyglądało Pana pożegnanie z ojczyzną?

To nie było żadne pożegnanie, z tej prostej przyczyny, że nie mogliśmy sobie wyobrazić, że już nigdy więcej nie wrócimy do domu. Gdy ostatni raz byłem w domu w październiku 1944, zaręczyłem się, ale nie z moją obecną żoną, która była wówczas za młoda. To była całkiem inna dziewczyna, ale z tego nic nie wyszło. To nie wyglądało na pożegnanie. Nie liczyliśmy się z tym, że to koniec. Nikt tego nie chciał. Każdy czepiał się rozpaczliwie myśli, że tu jesteśmy u siebie i że tu zostaniemy. Dam Panu przykład. Mój wujek (na jednej z fotografii jest on razem z moimi rodzicami), który skupował bydło i konie (był w tym naprawdę świetny). Jego dewizą życiową było: lepiej dużo handlować, niż dużo pracować, jeśli Pan wie, co mam na myśli. A więc mój wuj zebrał rzeczywiście sporo pieniędzy i kiedy w styczniu 1945 musiał pożegnać się z domem, otworzył swój sejf i zostawił w nim 30 tysięcy marek. Tak byliśmy wówczas zdezorientowani. Nie mogę tego odczuwać w ten sam sposób. W październiku, gdy wyjeżdżałem nie było jeszcze takiego zagrożenia. Tutaj więcej na ten temat może ewentualnie powiedzieć moja żona, która została w domu. Ja tego nie przeżyłem, nie przeżyłem, dlatego że mnie tu nie było. Znam dopiero te czasy, kiedy w 1949 wprowadzono konstytucję, a w 1948 reformę walutową i od tego czasu polepszyło się nam.

A co stało się z Pana wujkiem kupcem?

Mój wujek był tak zdezorientowany wojennymi wydarzeniami, że zostawił, jak już wspomniałem, otwarty sejf, żeby nikt nie próbował go siłą otworzyć i zostawił w nim 30 tys. marek. Wujek zmarł w Danii. Nie poradził sobie z tym wszystkim. Bał się wrócić z Danii do Niemiec. Pomijając to, że miał już 75 lat, to myślę, że pożyłby dłużej.

A jak została ewakuowana Pana rodzina?

Moi rodzice 8 kwietnia 1945 roku, w dniu swoich srebrnych godów, razem babcią ze strony ojca w Mikoszewie dostali się na tratwę i dotarli na Hel i z Helu na pokładzie statku (Obena) dopłynęli do Danii. Więcej nic na ten temat nie wiem.

Czy widział Pan Rosjan?

Nie. Nie mieliśmy kontaktu z Rosjanami. A ja byłem wówczas w Samland na obecnym terytorium Rosji.

Moje ostatnie pytanie. Dlaczego zdecydował się Pan przyjechać ponownie na Żuławy? Co Pana do tego skłoniło?

Do przyjazdu skłoniło mnie to, że tu się urodziłem i dorastałem, ale bałem się przyjechać. Pierwszy raz stało się to w 1985 roku. Jako policjant musiałem odczekać pewien czas, ponieważ pracowałem w tajnej policji. Nie mieliśmy wprawdzie wielkich tajemnic, ale odpowiadałem za bezpieczeństwo w landzie Badenia - Wirtembergia. Byłem wówczas szefem umundurowanych jednostek policji szybkiego reagowania, a ponieważ byłem zwierzchnikiem 3. 650 ludzi musiałem odczekać 4 lub 5 lat, aby mi wolno było wyjechać za granicę… Nie wolno mi było jechać przez NRD. Tylko tranzytem, po drogach tranzytowych, nie inaczej. W 1985 roku pojechaliśmy pierwszy raz. Chcieliśmy po prostu zobaczyć, jak to wygląda i muszę Panu powiedzieć: byliśmy gorzko, gorzko rozczarowani. Mniej ludźmi, a bardziej tym, jak to wszystko wyglądało. Domu nie było, ze stajni zostały fragmenty, po stodole ani śladu. Znikła chlewnia, w której było mieściło się 240 świń. I tylko spichlerz pozostał. To szokuje. I może Pan sobie wyobrazić, że kiedy od obecnych właścicieli dostałem w prezencie zdjęcia z wyburzania domu, płakałem rzewnymi łzami. To chyba zrozumiałe. A potem w 1988 przyjechaliśmy jeszcze raz, było trochę lepiej. W domu, który zbudowaliśmy kiedyś dla naszych pracowników, mieszka dziś syn jednego z nich. Jego ojciec zaginął pod Stalingradem, a syn zawiózł nas do Nowej Kościelnicy, ponieważ dobrze mówi po polsku i po niemiecku. Teraz odwiedzamy do za każdym razem. Naturalnie, pomagaliśmy mu. Byliśmy tam, skąd pochodzi moja żona (Freie Hupen - Drewnica Izbicka?) i z ludźmi stamtąd mamy wciąż dobry kontakt. Możemy tam zawsze na dłużej pojechać. Jako emeryci nie mamy jednak na to czasu. Ale cały czas nas tam ciągnie. I w tym roku z moją siostrą, z bratem mojej żony i z moją żoną mamy zamiar zamieszkać przez 6 dni w Hotelu Novotel i zwiedzać Żuławy. Przy czym jesteśmy w pełni tego świadomi, że ten kraj i wszystko, co z nim związane, nie jest już niemieckie. I nie chciałbym, i chcę to podkreślić, żeby nasi synowie lub wnuki musiały raz jeszcze wziąć broń do ręki i iść na wojnę. To nie wchodzi w grę. To trzeba w 100% wykluczyć. Kiedy dzisiaj czasami niestety widzę niemieckich publicystów albo dziennikarzy, jakie oni głupoty piszą o wojnie, napuszone i poprzekręcane, to uważam, że to bardzo niedobrze. 

 

Gerhard Driedger

 

Kiedy myśli pan o swoim dzieciństwie czy przypomina sobie jakieś wydarzenie, które szczególnie mocno utkwiło w pana pamięci?

Mój ojciec nie należał do partii socjalistycznej. Był to rok 1933. Był w partii demokratycznej. I kiedyś właśnie powrócił z zebrania partii demokratycznej kompletnie pobity! został napadnięty przez nazistów 

czy S.A...To zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Dlaczego on? Przecież mój ojciec był też Niemcem. Dlaczego miałby być zdrajcą ojczyzny? No...my młodzi byliśmy pełni wątpliwości. Dlaczego był on inny? To Było niełatwe dla nas.

Musieliście się jakoś w tej sytuacji odnaleźć. Jak się pan jako dziecko z tym uporał?

Z jednej strony był trochę mój ojciec być może staroświecki...No ale to by mój ojciec oczywiście. Byłem

z niego dumny. Był na I Wojnie Swiatowej. Byliśmy przekonani, że on ma rację. W tamtych czasach podziały biegły poprzez rodziny. 

Pewnego razu pojechaliśmy do Malborka, który nie należał do Wolnego Miasta. Tam mieszkał brat mojej mamy. Był żołnierzem - to rok 1938... czas kryzysu w Sudetach - Byliśmy zaproszeni i w pewnym momencie rozmowa zeszła na politykę. Mój ojciec wystrzegał się tego zawsze ale czasami to tak po prostu wychodzi...i mój ojciec powiedział wujowi, że Hitler dąży do wojny. Tamten się strasznie poirytował; 

chciał natychmiast ojca aresztować - byliśmy w Niemczech - moja matka płakała, ciotka płakała...

Ja stałem tam , dziecko, niezdolny wyrozumieć coś z tego...Mój ojciec, moja matka chcieli natychmiast do domu wracać. Bez kolacji chociaż droga trwała półtorej godziny. No, uspokoili się jakoś, żadnych następstw nie było.

A trzecie wydarzenie, to kiedy wybuchła już wojna. My młodzi byliśmy, rzecz jasna strasznie podekscytowani. Przygotowania do wojny były widoczne; to było widać, że wojna będzie. Kiedy wybuchł kryzys sudecki mój ojciec nic nie powiedział. Ale potem nastąpiło zajęcie Czechosłowacji no i hece przeciwko Polsce. Prasa polska odpowiedziała w podobnym stylu... A więc wojna była nieunikniona. 

Po tym jak został podpisany pakt z Rosją...

Wieczorem, dzień wcześniej, moi rodzice byli u znajomych, którzy mieli podobne poglądy. A wracając wieczorem do domu trzeba było przejechać przez Tiegenhof. Samochody stały w pogotowiu. Tam było widać, że coś się stanie.. W domu włączyliśmy radio i wszystko było jasne...Teraz jest mi trochę trudno o tym mówić, jak bardzo wzburzony był mój ojciec. Teraz, a było nas w domu trójka chłopaków, musicie na wojnę! I tak było! Mój starszy brat został ranny w Rosji i jest pochowany w Krakowie. Ja byłem też żołnierzem. Miałem dobrze. Byłem w sanitariuszach. Studiowałem medycynę w ramach służby w Wermachcie. W Rosji nie byłem, byłem w Afryce...Mój najmłodszy brat nie był w wojsku. No ale w międzyczasie wojna się zakończyła.

Jak dalece była polityka obecna życiu codziennym ? Przy pamięta pan jakieś masówki, zebrania partyjne....historie związane z polityką?

My młodzi organizowaliśmy imprezy sportowe. Ja byłem dobry w sporcie. Robiliśmy obozy namiotowe w Stutthofie...Tam dokładnie gdzie później był obóz koncentracyjny. To było nasze pole namiotowe. Myśmy nic nie widzieli, przypuszczaliśmy, że to tam było...No więc byliśmy aktywni; uprawialiśmy biegówki.. Kiedy człowiek jest młody to inne rzeczy spycha na bok.

Pamiętam, kiedy wojna się rozpoczęła, jak to było na gospodarstwie mojego wujka: myśmy zawsze mieli dużo robotników sezonowych. Przyjeżdżali z kaszub, albo, jak my to nazywaliśmy - z Polski Kongresowej. Przyjeżdżali do nas poprzez pośredników. Mieszkali u nas, jedli potem wracali do Polski ( niektórzy się żenili) Ale w 1939 roku już ich nie było! Prawie wszyscy wrócili do swoich domów. To zrozumiałe.

Każdy chce do swojej rodziny. Kiedy wojna z Polska się zakończyła, no to znowuż potrzebowaliśmy robotników. I przywożono ich ale to byli już robotnicy przymusowi....Przyjeżdżały panny, które, co było widać, pochodziły z miasta, fryzjerki i ....No tym było ciężko.

Czy mógłby nam pan opowiedzieć o sytuacjach, w których dochodziło do zapoznania się z tymi robotnikami przymusowymi przed wojną, czy w czasie wojny?

U nas, my mieliśmy ok.12 robotników, no może trochę więcej, którzy organizowani byli przez tego pośrednika. On werbował ich w Polsce, nie pamiętam, ale on chyba przyjeżdżał ze swoją żoną, która dla nich gotowała. Otrzymywali produkty żywnościowe z gospodarstwa ... Ale przed wojną nie było żadnych robotników przymusowych. Oni przyjeżdżali z własnej woli. Wielu z nich znaliśmy, oni wracali do nas od lat, to byli "nasi" robotnicy a my byliśmy "ich" gospodarzami. I stosunki były jak najbardziej osobiste.

Proszę podać jakiś przykład.

No więc, kiedy żniwa się zaczynały a robota była jeszcze wtedy najczęściej ręczna, maszyn nie było.

Snopki wiązano ręcznie i kiedy robotnicy wracali z pola, mojemu ojcu ofiarowano taki wianuszek (tu na klapę marynarki) z kłosów związanych kokardą; przypinała go najładniejsza z panien i otrzymywała suty napiwek. Te wianuszki wisiały nad biurkiem mojego ojca, za każdy rok z napisem, a mój ojciec miał na imię Walter, a więc W.D. 1938,39...itd. A kiedy żniwa były na ukończeniu przywozili koronę żniwna! 

Byli wtedy zapraszani....Chociaż, to musze jeszcze powiedzieć... Niemieccy robotnicy mieszkali w naszym domu. Otrzymywali lepsze jedzenie. Tamci przebywali w innym domu, mieli swoje jedzenie.

To trzeba powiedzieć: z Polakami nie siadało się do jednego stołu. Dopiero jak byłem w Kanadzie musiałem się tego nauczyć.

Jeśli dobrze zrozumiałem to ten wieniec był wręczany pana ojcu od Polaków. A co mógłby pan powiedzieć o robotnikach przymusowych.

U nas nie mieliśmy żadnych robotników przymusowych. Mieliśmy więźniów wojennych. Anglików, Francuzów. Polaków, jak sobie przypominam, raczej nie mieliśmy. Pośrednik - ten był tak pół volksdeutsch - ale on werbował jeszcze ludzi, którzy przyjeżdżali dobrowolnie. Ci co u n as byli tak czy owak byli zadowoleni...Jedzenie było lepsze, mogli się swobodnie poruszać, mogli iść do kościoła, kościół katolicki był w pobliżu. Tego wszystkiego nie mieliby gdyby znaleźli się w Rzeszy, gdyby pracowali w fabryce. To byli oczywiście robotnicy przymusowi ale było im lepiej niż tym innym.

 

A ci polityczni więźniowie?

Pracowali w mleczarni; ci byli całkiem zintegrowani. Z nimi próbowaliśmy nasz szkolny angielski... Z tymi byliśmy w porządku...W 1942 byłem już żołnierzem.... później mieli dużo swobody, nie było żadnych straży. Ale zanim byłem żołnierzem w 1940,1941 to mieliśmy dziewczęta z Ukrainy, tam z Rosji. Później mieliśmy więźniów rosyjskich. No ci byli wygłodzeni. Gotowaliśmy dla nich w takim ogromnym kotle - pośrednika już wówczas nie było; co się z nim stało nie wiem - tak więc gotowaliśmy 

dla nich fasolę i tym podobne. Byli wygłodzeni...Oni przychodzili zawsze do mojej matki i całowali ją w rękę. Tak było... No trzeba było trochę uważać. Mój ojciec zwłaszcza, bo on nie miał najlepszej opinii w partii; ja jako oficer miałem napisane w papierach, że mój ojciec nie jest członkiem partii i politycznie niepewny.

Czy ma pan jakieś wspomnienia z zebrań politycznych, masówek, w których brała udział cała wieś?

O tak! Dni Wspólnoty Wiejskiej. Braliśmy w tym udział. Organizowaliśmy przedstawienia teatralne...to i tamto...No, ale to było coś nowego. Społeczność wówczas była jednak podzielona klasowo; były różnice między jednymi a drugimi, posiadaczami i innymi...Za narodowego-socjalizmu to było jakby wyrównane, wymieszane...Wszyscy byli wtedy równi, nie...Przypominam sobie na początku wojny przysłali nam takiego agitatora z Rzeszy, niejakiego Rednera. I on miał nam pokazać co to znaczy praca - on był z Kolonii - no i on nam ze Wschodu miał pokazać co to znaczy praca.( śmiech) Gospodarze , a było im wszystko jedno czy to partia czy nie partia, powiedzieli: no przyjedź na zbiory buraka to zobaczymy jak to z tą praca. I upili go tak kompletnie, że leżał pod stołem...Do picia wschodniego nie był przyzwyczajony.

Tak to było.

Potem zostałem żołnierzem. Byłem młody i chciałem; chciałem do oddziałów sanitarnych. Mój ojciec musiał podpisać zgodę, bo ja byłem za młody. I po kilku miesiącach mogłem już zapisać się na uniwersytet. Ja byłem na uniwersytecie...Nie byłem w Rosji w ogóle; byłem w Afryce. I mówię kiedyś do mojego ojca, że miałem szczęście, że mogłem być oficerem sanitarnym, że mogłem...

" To nie tylko szczęście, ja wiedziałem co ja podpisuję..." Każdy próbował ratować swoich chłopaków.

Powróćmy jeszcze do czasów sprzed wojny. Jak wyglądały pana wyjazdy za granicę?

Nasza waluta była słaba. Rzesza Niemiecka utrzymywała sztuczny kurs. To tak jak i z polskim złotym. Ten tez był słaby, 50 fenigów wartości.. Mój ojciec raz jedyny w życiu wybrał się w podróż. Rodzice wyjechali a my zostaliśmy pod opieką dziadków. Popłynęli najpierw statkiem do Swinoujścia, a potem do Frankfurtu nad Menem. Tam miała miejsce wystawa rolnicza. Płynęli potem w dół Renu...Tak to było...Jedyny raz w życiu. Zyjąc na roli nie ma się urlopu nigdy albo jest się ciągle na urlopie, jeśli ktoś 

chce rzecz tak widzieć.

No my chłopaki jeździliśmy na rowerach do Prus Wschodnich; na Mazury, na Sammland Küste ( dzisiaj u Rosjan), statkiem na północ tam od Tiegenhof...tam gdzie stały statki i potem poprzez Zalew do Pilawy. I tak przez Sammland, Frauenburg, Königsberg i dalej przez granicę...Można było wymienić pewną sumę pieniędzy, po pewnym kursie...Rodzice nas oczywiście przestrzegali, abyśmy nie wydawali wszystkich pieniędzy, to będzie można jechać do Niemiec na zakupy.

Czy istniało coś takiego jak szmugiel? 

Szmugiel? O tak! Szmugiel był zawsze. Niektóre rzeczy były lepsze w Niemczech, np. rowery. Te były szmuglowane. Szmugiel to było coś takiego, czego nawet Kościół Katolicki nie uznawał za grzech.

To była normalność.

A czy pan też kupował cos tam po drugiej stronie i następnie w tajemnicy przewoził przez granicę?

Tak, tak, przez Malbork, Elbląg...

Np. co?

Buty! Buty były lepsze niż u nas i tańsze. Rowery. I co tam jeszcze...Noże widelce...takie rzeczy były tam lepsze. Ale np. w Polsce była lepsza wełna. Wyroby wełniane z Bilitz ale barwniki nie były zbyt dobre. Niemieckie były lepsze. Pamiętam, że to szmuglowaliśmy. To było normalne. A w latach 1937,38 masło było u nas tańsze. I wtedy szmuglowaliśmy masło d Niemiec.

Jaka z waszych zabaw dziecięcych była najbardziej typowa ?

W szkole podstawowej do 4 klasy bawiliśmy się często w grupie. Moja żona, która była nauczycielką w Lipnie miała też pod u siebie dzieci polskie, te podczas wojny nie uczęszczały w ogóle na lekcje...i te dzieci znały dokładnie takie same zabawy jak my. Spiewały oczywiście po polsku...Aha, tu przypominam sobie - te polskie dziewczyny co u nas pracowały one Spiewały często przy pracy; takie melancholijne pieśni...I tak kopały buraki.

No a te gry, to my dzieci bawiliśmy się w grupie. Albo piłka ...w czasie wojny to była już piłka nożna.

Czy mieliście boisko do piłki nożnej? Jak były robione bramki?

W Tiegenhof były bramki. U nas na wsi to ubrania były słupkami...Ale mieliśmy piłkę do nogi. To nie było takie oczywiste ale my mieliśmy piłke.

Jakie jedzenie było typowe na Zuławach?

Jedzenie...kwaśne kluski albo kluski Królewieckie...To było typowe. Kluski z jabłkami gotowane i posypywane cukrem i cynamonem. Nasze jedzenie było generalnie rzecz biorąc bardzo proste. Pyzy ze śliwkami, kluchy z maki i wody...nic nadzwyczajnego; rodzaj pasty kartoflanej, gotowane prawie zawsze jako eintopf. Lub Schmandschincke ( schmand to śmietana) i wędzona szynka ze śmietana. To było

dobre i typowe.

Mieszkał pan na Zuławach. Jaką rolę odegrała w waszym życiu woda?

Oh, ciągle byliśmy nad woda. Mieszkaliśmy w Marynowych. Tam płynęła Swenta ( jak tam ona się dzisiaj nazywa?)....aha, Swięta...Tam kąpaliśmy się, tam uczyliśmy się pływać. Pływaliśmy też w Wiśle ale w tajemnicy przed rodzicami. Ja przepłynąłem Wisłę ale nigdy się z tym nie przyznałem przed rodzicami. To było niebezpieczne. Ona jest mocna...No ale każdy chłopak musi spróbować, nie?

W Wiśle Elbląskiej, tam gdzie ona zakręca, w Szkarpawie....tam tez się kąpaliśmy bardzo często. Byłem tam ostatnio i czułem się jak u siebie.

 

Co robiliście jeszcze takiego, czego wam rodzice zabraniali?

Co tam było...No, np. w stodole wdrapywaliśmy na belki stropowe. Tam bawiliśmy się a to było niebezpieczne bo na dole stały maszyny rozmaite.

Czy pamięta pan swój pierwszy bal, swoją pierwszą zabawę?

Mieliśmy szkołę tańca. Kiedy ja tam byłem po raz pierwszy? To chyba musiał być rok 1940...Tam była taka pani Kolleck. W tym były głównie dzieci gospodarskie, może czasem i z miasta, ale głównie gospodarskie. Tutaj właśnie spotkałem jedną z nich. Tam mieliśmy prawdziwe kursu tańca.: walc, polka, kadryle francuskie, tango...Ale nie jazz! No hard rock... Były bale połówkowe, jakby w połowie roku. Zamawiano wtedy pewne panie, czasami było się z nią przez cały czas, niekiedy była inna...na bal adwentowy i bal zakończeniowy, nie...No trzeba było poznać różne, nie...

Dlaczego nie tańczono jazzu?

To była muzyka murzyńska....Polityka! Po prostu polityka. Aha... mieliśmy jeszcze w domu tzw. kółko. Spotykaliśmy się w 5,6 par, piło się szklaneczkę wina, ale wina malinowego, a więc nic niebezpiecznego

i bawiliśmy się wspaniale.

To było kółko taneczne, muzyczne...

Nie, nie, to było kółko...my często tańczyliśmy. Ktoś ze wsi był zapraszany aby grać na harmonii - to taki jeden ci grywał w kapeli na zabawach wiejskich; dostawał coś tam od rodziców nie wiem ile; oni to załatwiali sami. To było wspaniałe.

Jak wkraczała do wsi technika? Np.: czy ktoś kupował sobie adapter, radio...albo maszyny rolnicze, samochód. Kiedy jechał pan po raz pierwszy samochodem?

Ah, auto! Pierwszy raz ? Mój wujek był handlarzem. Handlował zbożem. On miał auto. Był w tej samej partii co mój ojciec, to był dobry przyjaciel. W 1938 kupił sobie auto. Nie niemieckie. To był Chevrolet. Ogromne auto. Podziwialiśmy. Inny wujek też miał jakieś stare auto. Ale tak to mało kto miał. Niektórzy mieli...Właściciel naszego gospodarstwa Epp po I wojnie, po inflacji kiedy można było brać kredyty, 

wtedy on kupił sobie auto. Inaczej nie było to możliwe, nie można było sobie na cos takiego pozwolić. A potem i tak musiał je sprzedać. U nas w magazynie miał garaż, dlatego to wiem. Tam miał tez warsztat...My jeździliśmy zawsze zaprzęgiem. Moi rodzice może tam kiedyś jechali taksówką.

Kiedy pan jechał po raz pierwszy samochodem?

Ah to musiało być z moim wujkiem Maxem. Kiedyś zabrał mnie na przejażdżkę. Pamiętam też, ale to już we wojnę, moi rodzice wzięli taksówkę. My nie mieliśmy auta.

Wujek Max to ten od Chevroleta?

Nie, ten miał , oh ja nie wiem już teraz co to było, taki dwuosobowy, co to z tyłu po otwarciu mogły sie jeszcze dosiąść dwie osoby...staromodny.

Czy istniała tożsamość żuławska?

Tak. My byliśmy mennonitami i my mieliśmy naszą własną tożsamość. My byliśmy mennonitami...Byli ewangelicy, katolicy, no większość ewangelików, ale nasza tożsamość wiązała się z mennonitami.

Jak wspomina rolę kościoła w pana rodzinie?

Mój ojciec, mój dziadek....ale mennonici mieli świeckich duchownych. Nie było księży czy pastorów. Kościół był ważniejszy ze strony matki, ze strony ojca ...no tak, on chodził do kościoła ale nie miało to

tak dużego znaczenia. Mieszkaliśmy dosyć daleko od kościoła, a więc nie chodziło sie regularnie. Potem wmieszało się w to Hitlerjugend i partia. Oni bojkotowali kościół.

Jak?

No tak, ze organizowali swoje zebrania w niedziele przed południem, aby nas powstrzymać od kościoła.

Proszę wyjaśnić: mówił pan, że gospodarstwo było pana ojca ale ze właścicielem był p. Epp.

Gospodarstwo zostało sprzedane rodzeństwu Tisse. Jeden z nich mieszkał niedaleko, w Brunau a drugi był kupcem w Berlinie. Mój ojciec najpierw dzierżawił od swojego teścia w Dworkowie i następnie, kiedy gospodarstwo zostało przejęte przez najmłodszego syna to mój ojciec był administratorem. ( menagerem) 

ale miał prawa własności, chyba 10%.

Kiedy pan pił machandel po raz pierwszy?

Muszę powiedzieć, miałem wtedy może 14, 15 lat. Pamiętam, ze nam młodzieży proponowano piwo słodowe . Mówiono, że prawdziwe piwo i tak by nam nie smakowało. Ale to piwo mi nie smakowało, to prawdziwe było dużo lepsze. Do dzisiaj nie lupie piwa słodowego.

Dlaczego słodowe piwo?

Zawierało mało alkoholu. Radzono je tez kobietom ciężarnym i karmiącym...

Czy istniały jakieś pieśni, które śpiewało się wówczas?

No...Nie pamiętam. Specjalne śpiewy dotarły do nas poprzez propagandę; przed wojną. Napisałem w mojej książce...to było jak w Ameryce przebudzenie religijne. Później była taka pieśń "An der Weichsel gegen Osten" ale to była stara pieśń i niezbyt ładna. Inne specjalnie układano, takie o charakterze wojennym, dla propagandy. Goebbels nie był głupi, on wiedział jak rozpalić ludzi.

Czy ma pan jakieś wspomnienia z powodzi?

Tak, w 1929 Wisła była zablokowana lodem. Lodołamacze nie dawały już rady. I woda sięgała wysoko, my mieszkaliśmy wtedy jeszcze w Dworkowie, tam na Wiśle była przeprawa promowa do Kiezmarku, i ojciec zabrał nas ze sobą, a więc woda sięgała już od wału do wału na wysokość 2,3 metry od korony wału! To zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Taka rzeka może mieć moc. Te moc można była 

rzeczywiście widzieć.

Jak pan może pamiętać? Miał pan wtedy 4 lata?

Tak, tak...pamiętam.

Czy dokuczaliście nauczycielom w szkole? Jak to było?

W I czy II klasie jeszcze nie ale później pojawiły się kłopoty. Tam była pewna nauczycielka, to był rok 1933, która brała udział w zlocie Partyjnym w Berlinie. No i było mi trochę trudno... bo mój ojciec ... ona mnie traktowała trochę... on mnie trzymał od tego z daleka. A potem mieliśmy innego nauczyciela tez brał udział w zlotach partyjnych...zginął chyba na wojnie. Ale ta nauczycielka, ona była w sposób 

widoczny polityczna...no dla mnie ta polityczność nie miała znaczenia, musiałem ja po prostu cierpieć. Byłem z moja żona w jednej klasie, ona to wszystko zna...to musiało być z podtekstem politycznym...Nie wiem.

Dokuczać nauczycielom, no tak...to tez. Pamiętam raz takie zdarzenie z brummtopf( burczybas), to pochodziło z Kaszub chyba, taka beczka obciągnięta skórą i z ogonem z końskiego włosia; widziałem to w muzeum w Oliwie czy Gdańsku....A kiedyś zasadziliśmy się na nauczyciela. On nas widział ale nie rozpoznał i obrzuciliśmy go śnieżkami...

A co z tym burczybasem?

Aha, to taka beczka ten ogon koński się moczyło i wtedy pociągając dawało taki niski dźwięk - brum, brummm...Z tym śpiewaliśmy piosenki; Na Nowy Rok życzyło się złotego konia i takie tam... pannom narzeczonego itd. Pieklismy też takie małe ciastka drożdżowe na oleju...Na Nowy Rok...A jeszcze do specjalności kulinarnych: katarzynki toruńskie! Moja ma przyjaciółkę w Kanadzie, która pochodzi z Torunia. Jak ona mówi: katrinsien...czy cos takiego to żona moja wie od razu o czym mowa.

To zakonnice w Toruniu je piekły. 

Dzisiaj widzę, że wiele pochodziło z j. polskiego. też w Plattdeutsch. Np. koza...- Ziege, Mucha - Fliege...

 

Historia I

Mieliśmy pole makowe blisko domu. Kiedy mak był wysoki musieliśmy gonić gęsi z pola bo one wyjadały mak i były po nim pijane. A kiedy następnego dnia matka kazała je wygonić z obejścia, to one szły wprost na to pole makowe. One były już uzależnione!! No więc mój ojciec postawił płot. 

Kiedy mak był duży to nam go kradziono. I potem ta kobieta, ona też nazrywała sobie makówki, przypuszczam, że najadła się ich za dużo, i nie wróciła do domu. Nikt nie wiedział gdzie ona jest. Nastała noc, a jej nie było. Szukano wszędzie, w rowach... Nie znaleziono. Następnego ranka dopiero znaleziono ja w polu. Spała na polu z workiem w połowie wypełnionym makówkami... To była kompletna kompromitacja dla niej. Tak było z makiem. Dlatego mówiono, o uzależnieniu makowym. O kradzieży. Jak to się po polski mówi: capcarap?

Historia II

Była pewna kobieta.... Było dwóch braci. I ta żona młodszego umarła nagle. Nie wiem z jakiej przyczyny. To było w środku lata, było bardzo gorąco, nagle umarła. A ponieważ było gorąco, trzeba było szybko chować. 2,3 dni. Uderzającym było, że jej pozostała różowa a nie blada. Na wsi to było już wydarzenie...

My dzieciaki siedzieliśmy na płocie cmentarnym. Pogrzeb idzie. Po pogrzebie mężczyźni poszli do knajpy i wypili trochę za dużo. A wtedy moja matka z sąsiadką wpadają tam za nimi i krzyczą: - "Ej, wy tu siedzicie i pijecie a cała wieś na cmentarzu. Kobieta nie umarła. Ona pukała..."

No, ja siedziałem też na płocie. A więc mężczyźni przychodzą. Zadzwoniono po lekarz urzędowego. Wydobyto trumnę i gotowią się do jej otwarcia, żeby wpuścić trochę powietrza do środka. Ale czekają na lekarza.. Ten przyjechał dosyć szybko, postawił samochód na światłach żeby wszystko oświetlić i kazał otwierać. No i jak ci to wieko otworzyli, tak my wszyscy rymsnęliśmy ze strachu z tego płotu na ziemię...

Po chwili wracamy...Ale ciało leżało jak było i jasnym było, że kobieta jednak umarła. Wdrapaliśmy się z powrotem na płot. Trumnę zamknięto ale mój ojciec zauważył, że dwie śruby były już złamane. Trzymała się tylko na dwóch. Bardzo ostrożnie trumnę spuszczono, itd. I wtedy - gdy wszystko już było prawie zakończone i lekarz kazał sypać ziemię - rozległ się straszny huk! My spadliśmy z płotu ponownie.! Jak się okazało, to chodak drewniany kowala spadł wprost na trumnę. Ten zaklął okropnie. Wlazł do dołu i wydobył ten but. Bał się by nie złamać kolejnej śruby. Ale nic więcej się nie wydarzyło. Wyszedł ze swoim butem. Grób zasypano. Cała wieś miała temat do rozmów przez przynajmniej dwa tygodnie.

A moja żona, która nic z tego nie widziała była zazdrosna. Nikt jej nie powiedział o tym co się zdarzyło.

Nie potrzebowaliśmy telewizji. Mieliśmy własne atrakcje.

 

Julius Hinz

 

Może to nie jest zbyt mądre pytanie ale proszę powiedzieć, jakie wspomnienie z lat dzieciństwa utkwiło Panu w pamięci najbardziej. Jakie wspomnienie jest dla pana szczególnym?

Kiedy po raz drugi miałem sposobność przyjazdu do Tigenhof, dzisiejszego Nowego Dworu, miałem okazje poznać księdza Gawlika. Był on pastorem w Tiegenhof w tym czasie. Już za czasów polskich oczywiście. Zwróciłem się do niego z prośbą dosyć szczególną. Opowiedziałem mu, że gdy wojna zbliżała się do końca, kiedy jako 11 letni chłopiec musiałem uciekać z Tiegenhof, ukryłem na wieży kościoła mój kołnierz ministrancki. Sądziłem, że skoro Rosjan już w mieście nie ma, że pozwoli mi on wejść na wieżę o odszukać mój kołnierz. Wiedziałem, że rozpoznam ten kołnierz ponieważ miał on zielony guzik, który sam do niego przyszyłem. Złościłem sie bowiem zawsze na moich kolegów gdy przychodziłem do zakrystii a wszystkie kołnierzyki były już przebrane i mojego kołnierzyka też już nie było. Sam więc przyszyłem do niego ten zielony guzik. Chciałem kołnierz ponownie odzyskać. Ksiądz Gawlik pozwolił mi wejść na wieżę - to był rok 1968,69,70 - te lata. Odnalazłem mój kołnierz. Był zawinięty ciągle w gazetę "Tiegenhofer Nachrichten" ...Pokazałem go księdzu Gawlikowi. Był porażony i podekscytowany. Ksiądz podarował mi ten kołnierz. Mam go do dzisiaj. Postanowiłem, ze jeżeli jeszcze raz pojadę do Tiegenhof do zawiozę kołnierz do miasta, z którego pochodzi. I przekażę go do muzeum tamtejszego. Umieszczę go w szklanej szkatule i dam napis, ze należał on do ministranta który miał szczególne przeżycia. Bo to taka szczególna historia 11-letniego chłopaka, że go tam na wieży znalazł...

Co szczególnego przeżył pan jako ministrant; jak wyglądało typowe święto kościelne. Czy pomięta pan jakieś wydarzenie z życia kościoła?

Tak, oczywiście. Wiadomo, że my, chłopcy, w wieku 10 lat musieliśmy należeć do HJ (Hitlerjugend). A więc byłem w tym czasie nie tylko ministrantem ale również członkiem HJ! I właśnie kiedy nadszedł moment, że powienienem zapisać się do HJ, mój ojciec powiedział - "Nie zapisuj się do Marine-HJ....; idź do sekcji fanfar. Przynajmniej nauczysz się grać na instrumencie. I teraz chciałbym panu opowiedzieć pewne zdarzenie. Otóż wtedy było źle widzianym, kiedy para narzeczonych brała ślub kościelny. To nie było wprost zabronione ale źle widziane...Odnośnie zaś członków partii czy SA. było nie dozwolone. I tu historia.

Była 6 rano. Poszedłem z księdzem Knitterem . który wówczas był tu proboszczem i moim kolegą Peitschem, którego chciałbym tutaj też wspomnieć. Uczestniczyliśmy w ceremonii ślubu kościelnego z całym ceremoniałem z tym się wiążącym, a wiec Komunia św. Na takie okazje przychodziło wtedy bardzo mało ludzi. Najczęściej przychodzili tylko rodzice. I teraz ciekawostka. Popołudniu tego samego dnia miał miejsce oficjalny narodowo-socjalistyczny ceremoniał ślubu. W obecnym Domu Kultury w Tiegenhof. I ja stałem na balkonie jako HJ, z fanfarą i witałem parę narzeczonych w rytmie marsza. A więc rano wierny chrześcijanin, a popołudniu narodowy socjalista. Czy to nie wyjątkowy czas? Moi znajomi z lat 30,31 przypominają sobie doskonale te sprawy z miasta Tiegenhof. Ale kiedy dzisiaj o tym rozmyślam, jaką władzę mieli nad nami naziści...

Ale są z pewnością i takie wydarzenia, które wspomina pan chętnie i które wywołują na pana ustach uśmiech? Jaką rolę odegrała w pana życiu kolejka wąskotorowa.?

Ogromną. Ogromna rolę... Proszę sobie wyobrazić, że my jeździliśmy tą kolejką nad morze do Stegny. Jechała powoli, to była dla nas wielka frajda. W niedzielę do Stegny... Czy tez w tygodniu przy pięknej pogodzie a latem była zawsze wspaniała pogoda. Wiążą się z tym niezliczone wydarzenia. Np. kolejka stawała w przypadkowym miejscy, gdzie nie było stacji. Stali po prostu ludzie którzy chcieli jechać do Stegny. Albo coś zupełnie niezwykłego: istniała stacja o nazwie "Na żądanie-nadleśnictwo". Czyli jeśli ktoś tam stał, to pociąg zatrzymywał się a jeśli nie to nie stawał. Albo kiedy jako chłopaki wymyślaliśmy coś tam, aby pociąg zatrzymać, to maszynista stawał, wychodził sprawdzał czy coś się nie stało i pociąg ruszał dale. To było wspaniałe!!!

Kolejką dojeżdżało dużo dzieci do szkół. Kiedy z powodu śniegu pociąg nie mógł jechać dzieci zostawały u nas, nocowały u nas, w tej czy tamtej rodzinie. Ich rodzice wiedzieli, że zostały w tej czy innej rodzinie...Nasza kolejka była czymś szczególnym. No cóż, żałujemy, ze nie jeździ już. Cieszymy się, że przed paru laty było nam dane przejechać się jeszcze tą kolejką. Poczęstowano nas piwem i kiełbaskami. To była pożegnalna podróż...Na to. że jej nie ma patrzę z pokorą. Ale to nie tylko w Waszym kraju tak się dzieje. Tak jest wszędzie jeśli nie spełniają warunków ekonomicznych. Ale dla nas mała kolejka była czymś specjalnym. I można było do Stegny jechać naprawdę za małe pieniądze.

Czy pamięta pan jakieś wydarzenie, które zdarzyło się w czasie jazdy do Krynicy Morskiej. Do kąpieliska?

Kahlberg ( Krynica Morska) ...trzeba powiedzieć była kąpieliskiem w pewnym stopniu luksusowym. Tam podróżowało się nie tak masowo jak do Stegny. Stegna była kąpieliskiem powszednim, tam jechało się każdego dnia. Do Kahlberg jechało się przy specjalnych okazjach. Zresztą Kahlberg był bardziej odległy niż Stegna. Już łatwiej była pojechać tam z Elbląga statkiem poprzez Zalew. Stegna ze swoim zameczkiem leśnym, z drewnianym dachem z kory była dla nas, dzieci biegających po lesie, punktem docelowym. Zbieraliśmy po drodze jagody, jagód było mnóstwo. Nasze wiaderka nigdy nie były pełne bo wyjadaliśmy je zanim dotarliśmy do zamku. A tam cieszyliśmy się na naszą kawę. Mój przyjaciel Gerhard Peitsch przeprowadził się ze Stegny do Tiegenhof w 1936. Stąd powstało szczególne powiązanie ze Stegną. Ale my znaliśmy również inne wspaniałe miejsca, w których można było się kapać. Np. Linawa. Dla 10 letniego chłopaka było niemal obowiązkiem umieć pływać. Trzeba było przepłynąć Linawe tam i z powrotem aby być uznanym za chłopca...

Jest wiele historii związanych z naszymi Zuławami...Ale proszę nie zapominać, że musiałem opuścić Tiegenhof w wieku 12 lat. I moje najmocniejsze wspomnienie związane jest z moim kościołem tam, w Tiegenhof. Kościół ten tam w Tiegenhof jest punktem centralnym mojego życia. I takim pozostanie.

Pan służył jako ministrant do Mszy. Czy było wielu katolików wówczas w Tiegenhof? Czy miały miejsca jakieś spotkania ? Czy organizowaliście coś razem?

My żyliśmy właściwie w ukryciu. Trzeba było ukrywać to, że się jest katolikiem czy ministrantem. Kiedy miał miejsce pogrzeb to krzyż trzeba było nieść w torbie i dopiero na cmentarzu można było krzyż wyjąć i odprawić nabożeństwo pogrzebowe naszym księdzem. W drodze powrotnej też trzeba było przemykać możliwie najkrótszą drogą, koło wieży ciśnień, z powrotem do kościoła, aby być widzianym przez możliwie jak najmniejsza liczbą ludzi. To wszystko nie było łatwe ale jakoś udawało się nam wychodzić na swoje. 

Trzeba jeszcze dodać do mojego pierwszego przykładu o ślubach, co może napawać smutkiem, że jako katolicy musieliśmy jednak trochę uważać. Członek naszej Rady Parafialnej Pan Manser , był właścicielem fabryki sera, której zdjęcie jest umieszczone w albumie Marka Opitza... Ta rodzina Manser , która była zaprzyjaźniona z moją rodziną, wyjechała w 1942 roku z Tiegenhof do Szwajcarii. Oni byli Szwajcarami i udało im się jeszcze w tym czasie wyjechać do Szwajcarii. uczynili to podstępem. Manserowie posiadali cyrkowy wagon kolejowy. W nocy udało im się załadować cały dobytek na ten wagon i przez Simonsdorf (Szymankowo) dotrzeć do Szwajcarii. W roku 1942! udało im się to.

Pia Manser, moja szkolna koleżanka, do dzisiaj żyje w Szwajcarii, mam z nią dobry kontakt i obecnie, i z którą o tej ucieczce rozmawiałem mogłaby oczywiście wszystko dokładnie opowiedzieć. Jest część historii miasta Tiegenhof. Jest to bardzo interesujące. Na tym przykładzie mógłby pan widzieć, jak ludzie którzy mieli takie możliwości opuszczenia Niemiec, jeszcze w roku 1942, emigrowali po prostu. Pan Manser , który był dobrym przyjacielem naszej rodziny i był członkiem rady parafialnej przy kościele w Tiegenhof, dał rade jeszcze w 1942 roku wyjechać do Szwajcarii.

Jak wyglądała pana pierwsza podróż do Gdańska? 

Moi rodzice pojechali do Gdanska już bardzo wcześnie bo w latach 60-tych. Ja w 1966...

Miałem na myśli pana pierwszą podróż do Gdanska jako dziecko. To musiało być przezycie dla chłopca.

Wyjazdy do Gdanska były dla mnie czymś powszednim. Byłem w Gdansku bardzo często. a/ mieliśmy filie w Gdansku, b/ - miałem wujka w Gdansku. Omnibusem "Zink & Co.", tak się to nazywało, mogliśmy, jak to sobie doskonale przypominam, za 1 guldena , wtedy mieliśmy jeszcze guldeny, jechać tam i z powrotem. 1 gulden 10. Podróżowałem więc do Gdanska. Miasto to nie było dla mnie miastem szczególnych przeżyć , z powodu częstych tam wyjazdów. To co najciekawsze było dla nas w Gdańsku to te rzeczy, których nie było w Tiegenhof, jak np. tramwaj. To było naturalnie przeżycie przejechać się tramwajem... Albo szerokie ulice, wspaniałe kamienice, i kawiarnie oczywiście. Kawiarnie ulice.

Ale dużo bardziej interesującym było dla nas obywateli Wolnego Miasta Gdańska wyjeżdżać do Elbląga. Elbląg to była już Rzesza Niemiecka a my byliśmy obywatelami Wolnego Miasta. Urządzenia graniczne, a zwłaszcza posterunek celny , również zamieszczony w albumie Opitza ( piękny dokument), stały w Jazowie, nad Nogatem. Wyjazd do Elbląga był bardzo interesujący, gdyż tam można było taniej kupować te artykuły, które dla nas mieszkańców Tiegenhof były tam dużo tańsze. Jechaliśmy do Elbląga z naszymi guldenami i kupowaliśmy taniej. To był oczywiście szmugiel. I tu kolejna dykteryjka: mój przyjaciel Jörg Schlenger pojechał ze swoim ojcem motorem do Elbląga. W drodze powrotnej na posterunku celnym ojciec musiał wejść do budynku aby się wylegitymować a inny urzędnik podszedł do syna siedzącego na motorze i pyta się go, jak tam było w Elblagu , czy coś kupił. Młody Schlenger odpowiada, że w Elblagu było bardzo przyjemnie, i że ojciec kupił mu lokomotywę ale że on powinien ją dostać dopiero na Gwiazdkę, a ojciec myśli, że on nic o tym nie wie. A ja wiem, ze ona jest ukryta w przyczepie motoru...(śmiech)

Tak to wyglądało w ustach dziecka...Ale chcę powiedzieć, że jeździliśmy do Elbląga głównie żeby kupować. Jechaliśmy przez granicę w starych ubraniach, zostawialiśmy je w przebieralniach i zakładaliśmy nowy garnitur czy buty i w ten sposób szmuglowaliśmy te rzeczy w granice Wolnego Miasta. Podobnie z bananami. W Elblągu banany były zawsze. W Wolnym Mieście z bananami były problemy. Owszem bywały ale w Elblągu były zawsze. Ja nie potrafię tego dzisiaj wytłumaczyć . Dzieciaki zawsze chciały tego czego nie było na miejscu i tak było właśnie z bananami.

Czy marzył pan o czymś co chciałby pan mieć za wszelka cenę?

Wie pan, jako dzieci byliśmy bardzo skromni. Marzeniem największym było oczywiście mię duży rower. To marzenie zrealizował mój dziadek, chociaż dostać rower w czasie wojny nie było łatwo. Na moje 10 urodziny otrzymałem od dziadka rower i jeszcze scyzoryk do tego ku zgorszeniu mojej babki, która uważała że 10-letni chłopak nie potrzebuje jeszcze scyzoryka. 

Mój dziadek był dobrym człowiekiem nie tylko dlatego, ze mi podarował rower ale przede wszystkim, że nauczył mnie na Nogacie żeglowania. Dziadek miał tam kawałek gruntu i ubojnię. Mam do dzisiaj dobre kontakty z tym miejscem, zwłaszcza z panem Janem. Jest on tutaj moim gościem. Wraz z żoną. Wystąpili z piosenkami... Znam tam rodziną Osowskich, mieszkają na działce należącej niegdyś do dziadka . Odwiedzam ich zawsze kiedy tam jadę. Pan Damazy niestety zmarł już. Idę zawsze na jego grób; doznałem od niego wiele dobrego. Moje korzenie są również i tam bardzo głęboko. Również pośród tych ludzi, którzy tam dzisiaj mieszkają.

Jak to było z tym, żeglowaniem? Miał pan przecież tylko 10 lat.?

Mój dziadek dał zbudować łódź. Nie można było po prostu kupić łodzi. Szkutnik odwiedzał mojego dziadka na gospodarstwie, zabrał drewno kupione przez dziadka i wszystko inne konieczne do budowy. Następnie łódź była budowana na terenie tym należącym do dziadka. Ochrzczono jej imieniem Peter. Była to łódź żaglowo-motorowa. Na tej łodzi na Nogacie nauczyłem się sztuki żeglowania. W zeszłym roku z moim wnukiem Benjaminem odbyliśmy podróż do Wolfsdorf, tak się to kiedyś nazywało; mój przyjaciel Jan umożliwił nam wypożyczenie łodzi i zeszłego roku popływaliśmy po Nogacie. Nie żeglując ale wiosłując.!

Co się stało z Peterem?

Peter został zarekwirowany przez Rosjan. Ale odnalazłem łódź w Elblągu. Przed kapitulacją znalazłem się pomiędzy Rosjanami. Zuławy były zalane. Ja wiedziałem jak się po tej wodzie poruszać. Z Rosjanami wspólnie łowiliśmy ryby. W Kazimierzowie (Ellerwald 3.Trift) i Adamowie (Elewald 2.Trift), razem z Rosjanami po drugiej stronie Nogatu tzn. nie po stronie dawnej Rzeszy. Tam toczyły się bardzo ciężkie walki. Od strony Tiegenhof stały wojska niemieckie a od drugiej strony, od strony Elbląga Armia Rosyjska. Kiedy trafialiśmy do gospodarstw leżących zazwyczaj nieco wyżej tam znajdowaliśmy ciała żołnierzy niemieckich i rosyjskich; jeszcze nie pochowane. To było na krótko przed kapitulacja. 

Tam łowiliśmy ryby. Mielismy szczupaka, płotkę, oraz, czego dzisiejsi wędkarze niezbyt doceniają, algi! Rosjanie zabierali ryby a nam zostawiali algi. To był dobry interes. Dla mnie jako dziecka był to czas niezwykle bogaty w przeżycia. Spotkania z żołnierzami rosyjskimi pierwszej linii były złe , wszyscy przeżyliśmy straszne rzeczy....Zostawmy te sprawy. To trzeba zapomnieć, cierpieli przecież też i Rosjanie. Ale poznałem też dobrych żołnierzy rosyjskich, którzy traktowali mnie dobrze. Inaczej prawdopodobnie był nie przeżył. Przecież myśmy wszyscy głodowali. To był więc ciężki czas.

Opowiadał mi pan już o swoich planach na przyszłość dotyczących współpracy pomiędzy dzisiejszymi i dawnymi mieszkańcami Tiegenhof. Na czym miałaby ona polegać?

Bardzo ostrożnie wybadałem możliwości współpracy Nowym Dworem i naszym Tiegenhofverein. W rozmowach prowadzonych tutaj i w porozumieniu z moim zarządem doprowadziliśmy do wizyty młodych ludzi, uczniów stąd podczas naszego zjazdu stowarzyszeniowego. Okazało się, że młodzież, uczniowie a także nauczyciele z wielkim zaangażowaniem nadali naszemu spotkaniu szczególny wymiar poprzez naukę naszych pieśni niemieckich. I to sprawiło, że przyszło mi do głowy, aby tę pracę kontynuować. Tańczyć podczas oficjalnych spotkań to bardzo jest ładnie ale to nie przynosi niczego, co by nas mogło satysfakcjonować w dłuższej perspektywie. I tu, rozmyślając nad tymi sprawami doszedłem do wniosku, że trzeba znaleźć rozwiązania idące w kierunku praktycznych działań dla współpracy na rzecz edukacji pomiędzy moją ojczyzną i mieszkańcami Tiegenhof, w którą zostaną włączeni ludzie młodzi. 

Wyglądało to będzie tak, że praktykanci z tutejszych szkół, którzy rozpoczął i już naukę jakiegoś zawodu będą mogli odbyć praktyki u nas, uzyskać wgląd w naszą technologie. Np. zorganizowaliśmy stanowisko praktykanckie w hotelu średniej wielkości dla ucznia ze szkoły gastronomicznej z Tiegenhof. Winien on na jesieni przyjechać do nas i odbyć ok. 3-tygodniowy staż. To można rozbudować, np. młody człowiek który odbył praktykę w Deimler-Benz, w przemyśle elektronicznym, w EDV lub ktoś, kto przejdzie przeszkolenie handlowe u nas, na Zachodzie w zakresie logistyki lub organizacji turystyki, w przedsiębiorstwie transportowym itp. Prowadziłem rozmowy z rozmaitymi firmami, które są gotowe do podjęcia takich działań...Ale tu pojawia się problem - może za Pana pomocą da się go rozwiązać - bo rozbudowa tych planów jest możliwa tylko przy współudziale strony polskiej i to udziale finansowym. Wszystko to bowiem oznacza istotne koszty dla przedsiębiorców, którzy te działania chcą wspierać, aby ci młodzi ludzie mogli przyjechać i odbyć te 3 tygodnie stażu. Trzeba urządzić to stanowisko pracy, dać osobę prowadzącą... A więc to są koszty. Istnieją też i inne koszty: np. podróż. Taka praktyka winna też zakończyć się jakimś świadectwem, które i tutaj, w Polsce będzie miało wartość. To jest niezwykle ważne, aby ten młody człowiek u potencjalnego pracodawcy mógł poświadczyć, że był na praktyce w firmie o takiej a takiej wielkości...

To da się rozwiązać jeżeli rozwiniemy współpracę z polskimi gremiami. Tego naturalnie ja sam nie dokonam. Potrzebuję waszej pomocy. Może dałoby się to ugruntować do czerwca czy lipca, jak przyjadę tu ponownie. Takich spraw nie wolno przewlekać. Kiedy ja w Deimler-Benz mówię, że chciałbym przysłać praktykanta z Polski i Deimler-Benz zgadza się na taki pomysł, to żelazo trzeba kuć póki gorące. Bo jak ostygnie ten pierwszy zapał to jest niezwykle trudno rzecz ciągnąć od nowa. Ponieważ mam już kontakty musimy zrobić coś co nas zaprowadzi o krok dalej. Aby został postawiony fundament ze strony Polski. Aby umożliwić przyjęcie tych młodych ludzi. Z mojej strony prace przygotowawcze zostały wykonane. Mam listę firm chętnych do przyjęcia praktykantów. Teraz trzeba szukać dróg, aby nadać sprawie dalszy bieg. Mogę sobie wyobrazić, że zyskiem dodatkowym z tego przedsięwzięcia może być i to, ze ten młody człowiek z Nowego Dworu, który odbył praktykę w Deimler-Benz w Hamburgu, po powrocie do Polski będzie miał lepsze szanse na uzyskanie pracy w przedstawicielstwie Deimler-Benz w Polsce. W Nowym Dworze przecież i tak nie ma żadnych pracy. Słyszałem ze jest filia w Gdańsku. Lub jeżeli praktykował w japońskiej firmie która istnieje też tutaj...

To jest mój pomysł. Zyczę sobie i innym, aby nam się to udało.

 

Herman Spode

 

Gdy myśli Pan o swoim dzieciństwie, jakie wydarzenie było dla Pana najważniejsze?

Najważniejsze dla mnie było nasze życie rodzinne. Mój ojciec był nauczycielem w Tiegenhof / Nowym Dworze Gdańskim. Najpierw w Szkole Żeńskiej, prawdopodobnie niewiele Panu o tym wiadomo, ale była tam wtedy Wyższa Szkoła Żeńska, która o ile pamiętam, po trzech czterech latach, została przekształcona w Gimnazjum. Mój ojciec był przede wszystkim nauczycielem muzyki w Gimnazjum. Wychowałem się więc w rodzinie, w której się dużo muzykowało, dużo muzyki słuchało, w której dużo się nauczyłem od mojego ojca. 

W międzyczasie sam zostałem nauczycielem, później rektorem. 

W domu bardzo dużo muzykowaliśmy. Graliśmy w kwartecie i sprawiało nam to ogromną radość. 

Właśnie to wspominam najsilniej z mojego dzieciństwa. Jeśli to chciał Pan wiedzieć.

Czy mógłby Pan opowiedzieć o sytuacji, w której zbierała się cała rodzina i wspólnie grała? Z jakiej okazji? I na jakim instrumencie Pan grał?

Uczyłem się grać na skrzypcach. 

Jednak chciałbym Panu opowiedzieć jak trudno było w ogóle mojemu ojcu dawać lekcje muzyki. A było to tak... Mój ojciec miał bardzo dobrą orkiestrę szkolną, która co roku dawała koncerty. Kiedy dzieci szły do szkoły, próbował znaleźć wśród nich te najbardziej uzdolnione muzycznie. Wtedy od razu też wyznaczał: "ty mógłbyś uczyć się grać na skrzypcach, ty na wiolonczeli, a ty na fortepianie. Potrzebuję jeszcze altówki w mojej orkiestrze? A ty z tyłu, ty mógłbyś grać na kontrabasie." Tak właśnie ich wybierał. Dzieci te musiały najpierw dwa lata uczyć się gry na instrumencie w szkole, następnie wstępowały do orkiestry. A to była piękna sprawa. Spotykaliśmy się w każde poniedziałkowe popołudnie na próbach i właściwie przygotowywaliśmy się przez cały rok do jednego koncertu. W pierwszej części [koncertu] graliśmy uwertury albo jakieś klasyczne utwory, w drugiej występowaliśmy według listy. Pamiętam, że kiedyś na początku zagrałem na skrzypcach Pizzicato Polka. I byłem strasznie dumny, że potrafiłem to zagrać. Ponieważ mój ojciec sam udzielał lekcji gry na instrumentach, miał też dzieci, uczniów, w wyższych klasach, które były już małymi artystami. Kto umiał zagrać Romans F-dur Beethovena, a tak też się zdarzało, ten już coś potrafił.

Tak to właśnie było, jeśli o to Pan pytał, nie jestem jednak pewien, czy to miał Pan na myśli.

(...) Jak wyglądało życie w zamożnej rodzinie?

Nie wiem, czy byliśmy zamożni. Nie byliśmy też biedni, jako że mój ojciec miał zawód, zarabiał pieniądze i dobrze żywił swoją rodzinę. Mój ojciec był jednak bardzo oszczędnym człowiekiem i uważał za istotne, żeby dzieci miały jakieś pieniądze na swoim koncie na wypadek, gdyby chciały studiować, czy coś w tym stylu. Dlatego też zawsze odkładał sporo pieniędzy i w związku z tym żyliśmy bardzo skromnie. Gdy sobie pomyślę, jak dziś dzieci żyją, jakie mają zabawki itp... Mój ojciec często dawał darmowe lekcje. Rodzice [tych dzieci] chcieli się też w jakiś sposób odwdzięczyć, a byli to najczęściej pomocnicy chłopscy [albo chłopi] z Żuław. Przychodzili najczęściej w urodziny mego ojca albo w Święta Bożego Narodzenia z wielkimi koszami wypełnionymi szynką, kiełbasami, serami, a czasem też znalazła się tam butelka wina. Ponieważ mój ojciec w ogóle nie pijał alkoholu, wstawiał te butelki z winem albo innymi trunkami, również Machandel, do szafki. Miały tam "czekać" do srebrnego wesela rodziców. Srebrne wesele było w 1941 r. w tym czasie ojciec był na wojnie. W międzyczasie kilka razy się dobrałem do butelek i trochę z tej szafki popróbowałem. I cieszę się że to zrobiłem, ponieważ ta szafka pełna wspaniałości wpadła później w ręce Rosjan. Prawdopodobnie oni ją opróżnili. Srebrne wesele nie mogło być zatem świętowane. Później również ja zostałem powołany. 

Jeśli więc chciałby Pan dowiedzieć się, jak wyglądało u nas życie zamożnej rodziny, musi zapytać się Pan kogoś innego. My żyliśmy bardzo skromnie. Czasami dostawaliśmy (miałem jeszcze dwie siostry) od dzieci, które otrzymywały lekcje za darmo, używane zabawki, których tamte już nie potrzebowały. Ja dostałem kiedyś teatrzyk kukiełkowy, albo mieliśmy aparat do wyświetlania, nie wiem jak to się kiedyś nazywało, przez który przeciągało się takie obrazki i przy tym pięknie opowiadało. Albo drewniane klocki, tego pewnie Pan nie wie, z których można złożyć najróżniejsze rzeczy. Takie rzeczy dziedziczyliśmy po uczniach naszego ojca.

Powiedział Pan, że tą szafkę z alkoholem zabrali Rosjanie ... Jak Pan się o tym dowiedział?

Moja mama została jeszcze do ostatniej chwili w Tiegenhof / Nowym Dworze i na krótko przed Rosjanami wyjechała zostawiając pełną szafkę. A więc mogli ją tylko Rosjanie opróżnić [wypić].Dół naszego domu został rozbudowany. W piwnicy trzymano broń maszynową i inną przeciwko Rosjanom. A ponieważ Rosjanie nadciągnęli stosunkowo szybko, zdobyli Nowy Dwór i wtedy też dostali nasz dom. Nasz dom został później niestety spalony. Kiedyś rozmawiałem z kimś, kto mi opowiedział, że jeszcze w 1945 zbierał owoce w naszym sadzie. Dom jeszcze wtedy stał; ale czy został podpalony, czy też był to nieszczęśliwy zbieg okoliczności, nie potrafił powiedzieć. Wcześniej mieszkaliśmy jeszcze w domu, który stoi do dziś i obok którego zawsze chętnie przechodzę. Naprzeciwko sali gimnastycznej. Tam są teraz te dwie szkoły: gimnazjum i szkoła powszechna. Zaraz przy... tam gdzie się kończy podwórko szkolne szkoły powszechnej, stoi mały domek, dziś trochę podupadły. To był kiedyś dom kantora. Ponieważ mój ojciec był jednocześnie organistą w kościele ewangelickim, a organiści dostawali mieszkanie służbowe, mieszkałem tam. I tam jako dziecko siadywałem i obserwowałem przejeżdżające pary nowożeńców. Nadjeżdżały w pięknych powozach, a konie były przywiązywane do takiej żerdzi... Mogłem sobie wtedy oglądać piękne pary, albo dzieci niesione do chrztu, ale również pogrzeby. Kiedyś nie mieliśmy domu pogrzebowego i zmarli byli przechowywani w domach i bezpośrednio stamtąd byli przewożeni na cmentarze. Mieszkaliśmy więc zaraz przy cmentarzu ewangelickim, tam gdzie dziś stoi ten mały pomnik.

Tam właśnie mieszkaliśmy, a później ok. 1930 r. Mój ojciec przeprowadził się z domu organisty na ulicę Kirchstrasse [Kościelna], za cmentarzem. Tam mieszkaliśmy później i tam właśnie była szafka z tymi trunkami.

Dlaczego te "święta" (śluby, chrzciny, pogrzeby) były dla Pana jako dziecko takie ważne?

Oni wszyscy przejeżdżali koło nas, a obok naszego domu stały powozy i były uwiązane konie. Poza tym nieraz wdawało się z tymi ludźmi w rozmowę. I to było dla nas dzieci po prostu interesujące. Ale jeśli pyta Pan, co było dla nas dzieci szczególnie interesujące, to moi dziadkowie, którzy nie mieszkali w Nowym Dworze, ale również na Żuławach (nie wiem jak to się dziś po polsku nazywa), w Neumunsterberg / Nowa Kościelnica. Z Nowego Dworu, jeśli jechało się wzdłuż kanału przez Ladekopp / Lubieszewo albo Orłowo, Schonberg / Ostaszewo, dojeżdżało się do Neumunsterberg. Tam stoją jeszcze dziś dwa Vorlaubenhauser [może chodzi o domy podcieniowe] i tam mieszkał mój dziadek. Mój dziadek był kapitanem na małym parowcu, który pływał z Schoneberg do Gdańska. Jesienią nasi chłopi ładowali na parowiec swoje owoce i warzywa i płynęli z tym do Gdańska, gdzie sprzedawano towar. Od czasu do czasu mogłem stanąć za sterem i kierować statkiem. Pewnego razu kiedy Dziadek gdzieś poszedł, miałem wrażenie, że mamy za silny prąd czy coś w tym rodzaju. W każdym razie nie mogłem utrzymał statku. A dziadek zawsze mi powtarzał: Musisz zawsze na to uważać. Tam daleko przed nami jest wieża i musisz się zawsze na nią kierować. Byłem wówczas jeszcze dzieckiem, a ponieważ czułem, że coś nie gra, zacząłem krzyczeć. Wtedy przyszedł mój dziadek, który właśnie pił sobie kawę na dole, nie zwymyślał mnie, za co byłem mu bardzo wdzięczny, tylko ustawił kurs i powiedział: Jedź dalej.

Mimo to upoważnił jednego z majtków (było ich dwóch na statku), żeby na mnie uważał, co też robił. Byli ponoć za to przyzwoicie wynagradzani.

Nad Wisłą w Kiezmarku po drugiej stronie było Michałowo / Rothebude mieszkała moja babcia. Nie było tam mostu tylko prom parowy. Wszyscy, samochodem czy piechotą, którzy chcieli się przedostać na drugą stronę Wisły do Kiezmarku, przepływali promem. Jeden z moich wujków był kapitanem na tym promie. Kiedy jechaliśmy do Babci do Kiezmarku, płynąłem często tam i z powrotem za darmo. Mogłem też często stać na górze przy kapitanie i obserwować stamtąd, co się dzieje. 

Do Kiezmarku jeździliśmy z ojcem raz w miesiącu. Kiezmark nie leży już na Żuławach. Co mi szczególnie utkwiło w pamięci to to, że mój ojciec miał coś wspólnego z organami w Kiezmarku. Mój ojciec miał wtedy klucze do kościoła i do organ. Kiedy tam przyjeżdżaliśmy, najpierw szliśmy właśnie do kościoła. Wtedy nie było jeszcze elektrycznych organ i powietrze wpuszczane było przez miechy. Musiałem wtedy kalikować [pompować powietrze do miechów, podczas gry na organach]. Ojciec grał wtedy Preludium Bacha albo jakiś chorał. I dopiero po tym szliśmy na cmentarz, do naszego grobu rodzinnego, a później do babci. Te odwiedziny w Kiezmarku były dla mnie zawsze czymś wyjątkowym, zwłaszcza w kościele.

Jaką rolę pełniła Wisła w Pana życiu?

Wychowywaliśmy się w Nowym Dworze, a nad Wisłą bywałem, kiedy byłem w Nowej Kościelnicy u dziadków, kiedy płynąłem statkiem parowym z Ostaszewa do Gdańska, ale to zdarzało się rzadko. Moja babcia miała duży ogród i też pływała z nami do Gdańska na rynek, gdzie sprzedawała swoje owoce, a ja jej czasami w tym pomagałem albo ganiałem w tym czasie po rynku. 

Wisła sama w sobie nie była dla mnie czymś ważnym, chociaż pamiętam, jak przedwiośniem wylewała. Nad Wisłą był spory kawałek ziemi, który nazywaliśmy "za wałem", ponieważ wał znajdował się daleko z tyłu. Wypasało się tam latem krowy, a zimą kiedy wylewała, cały ten obszar był pod wodą. Przypomniałem sobie jeszcze, że kiedy Wisła wylewała, żaden prom nie mógł dotrzeć do wału, budowano wtedy kładkę. I pamiętam, że jako dziecko, bałem się iść po tej kładce, ponieważ była tak strasznie długa.

Tak w ogóle to Wisła kojarzy mi się z pływaniem z dziadkiem, z podróżami do Kiezmarku, kiedy przeprawialiśmy się promem na drugą stronę i z wujkiem, który był kapitanem na tym promie i że dobrze się wtedy bawiłem.

Jak przyjął Pan wybuch wojny?

Byłem wtedy maturzystą, a więc przed maturą. Panował wtedy ogólny polityczny niepokój. W międzyczasie naziści przejęli władzę i zdarzały się przykre sytuacje. Ale muszę też szczerze powiedzieć, że były też tego dobre strony. Nasza młodzież przyjmowana była do organizacji młodzieżowych III Rzeszy. Potrafili nam organizować popołudnia i wieczory, kiedy się spotykaliśmy. Najfajniej było, kiedy jeździliśmy latem do Stegny albo do Sztutowa pod namioty, gdzie później znajdował się obóz koncentracyjny. Zawsze, kiedy jadę do Sztutowa , odwiedzam były obóz i przechodząc obok pomnika myślę o tym, że kiedyś w tym miejscu stał namiot, kiedy jako młody chłopak spędzałem tu czas. To były te dobre strony dla nas dzieci.

Były też te złe. Jedną z sytuacji chciałbym opowiedzieć. Mój ojciec był organistą. Wszyscy nauczyciele musieli zapisywać się do partii, również mój ojciec. Był jednak jeden, czy dwóch, którzy tego nie zrobili, i mój ojciec. Pewnego dnia usłyszał: jesteśmy przeciwko kościołowi i dlatego musi pan zrezygnować z funkcji organisty. Ojciec powiedział im, że nie może z tego zrezygnować, ponieważ jest nauczycielem muzyki, a organy są królową instrumentów. Poza tym kształci ludzi i nie może tego zrobić. Na co naziści odpowiedzieli mu, że budują wielki dom, dom wspólnoty ludowej. U was w Nowym Dworze jest to dziś Dom Kultury. Pamiętam bardzo dokładnie, jak go budowano. W domu tym wbudowano olbrzymie organy, najnowocześniejsze, jakie wtedy istniały. Kiedy już po wojnie tam zaszedłem, i opowiedziałem komuś o tych organach, zapytał się, gdzie one są, gdzie klawiatura, gdzie piszczałki. Na suficie w tej dużej sali znajdują się otwory rezonansowe, piszczałki były na dachu, a dźwięk przechodził z góry na dół. A ojciec siedział przy stoliku z klawiaturą, która była połączona z piszczałkami, którą tak na marginesie można było przesuwać po sali. Tak to siedział przy tych organach i musiał grać. Wtedy naziści znowu przyszli i powiedzieli: przyszedł już moment, kiedy powinien pan przestać grywać w kościele. Ojciec ponownie odmówił. Mimo to zobowiązał się grać dla nich w niedziele, z okazji jakichś uroczystości, w domu wspólnoty ludowej. Umówił się z nimi tak, że od 10-tej do 11-tej szedł do kościoła, a później był do ich dyspozycji i mógł im coś zagrać. Jednak do końca wojny pełnił funkcję organisty, na tyle na ile dostawał urlop z wojska, a był wtedy żołnierzem, i mógł zagrać na organach dla parafian.

Pytanie o obóz Sztutowie...

Muszę Panu powiedzieć, w co nikt mi nie wierzy, że o obozie koncentracyjnym w Sztutowie nic nie wiedziałem. Już na początku wojny wyjechałem z Nowego Dworu. Urlop miałem trzy razy, zwykle tylko po 14 dni. Miałem wtedy dziewczynę i zwykle mieliśmy sobie wiele innych rzeczy do opowiedzenia. Wtedy też nie wolno było o tym rozmawiać. Z tego co wiem, ci biedni ludzie byli w Nowym Dworze na dworcu "przeładowywani" do Sztutowa. To oczywiście Nowodworzanie widzieli. A dowiedziałem się o tym od jednego mężczyzny, który pracował na dworcu, i który czasem podrzucał tym ludziom wodę albo coś do jedzenia, kiedy tylko nie był obserwowany. A było to surowo zabronione. 

O obozie w Sztutowie dowiedziałem się w radzieckiej niewoli. Zostałem zabrany na przesłuchanie, na którym to właśnie jednym z zarzutów był obóz koncentracyjny w Sztutowie. Wtedy głupio zresztą odpowiedziałem, że to jakaś radziecka propaganda. że to nie możliwe, żeby w Sztutowie był obóz. Później w niewoli drogo za to stwierdzenie zapłaciłem. Kiedy wróciłem z przesłuchania do obozu, byłem bardzo przygnębiony. Jeden z kolegów zapytał, co mi jest i jak ja w ogóle wyglądam. Opowiedziałem mu, że zarzucono mi straszne kłamstwo, że w Sztutowie jest obóz koncentracyjny. Na co mi odpowiedział: wiesz, powiem ci prawdę, byłem tam kiedyś, musiałem tam coś zawieźć. Naprawdę tam jest i widziałem tych biednych ludzi. W taki właśnie sposób dowiedziałem się o obozie w Sztutowie To był pierwszy raz, kiedy się o nim dowiedziałem. Kiedyś raz słyszałem, że znajduje się tam obóz pracy, no tak ale... Pierwszy raz o obozie koncentracyjnym w Sztutowie dowiedziałem się dopiero w radzieckiej niewoli.

Jak wyglądało Pana pożegnanie...?

Ostatni raz byłem na urlopie w domu w 1944 roku. Wówczas nie liczyliśmy się jeszcze z tym, że nadejdzie ostateczne pożegnanie. Mimo, że front coraz bardziej się cofał. To oczywiście zauważono. Pożegnałem się wtedy normalnie, mając cichą nadzieję na powrót. Nie było przecież żadnych zniszczeń, w naszym domu również. Uwagę podczas tej strasznej wojny zaczęli zwracać jedynie przetaczający się nad zatoką uchodźcy. Szli przez Krynicę Morską, Sztutowo, Stegnę, wzdłuż Mierzei. Przez to i nasi ludzie bardziej zwracali uwagę na to, co się działo. W 44-tym jednak o tym jeszcze nie myślałem. 

W 1945 trafiłem do radzieckiej niewoli. Spędziłem tam 5 lat, wykonując tam najcięższą pracę, ścinanie drzew, a przez rok pomagałem [nie jestem pewna, co powiedział] odbudowywać Staliningrad. 

W 1949 roku przyjechałem do zachodnich Niemiec i tam odnalazłem moją mamę i moje dwie siostry. Mój ojciec był jeszcze (też) w radzieckiej niewoli. Wrócił dopiero w 1953 roku, już jako wrak człowieka. Żył jeszcze rok. I właściwie wrócił tylko po to, żeby nas jeszcze zobaczyć i zostać pochowanym. Miał za sobą ciężki czas.

Wspominał Pan wcześniej, że cała rodzina muzykowała...

Mój ojciec był nauczycielem muzyki, oprócz niego ja grywałem. Moje obydwie siostry, próbowały grać na fortepianie, ale ojciec w pewnym momencie się poddał, ponieważ nie były zbyt muzykalne.

Czy grało się lub śpiewało coś typowego dla Żuław?

Zwyczajne niemieckie pieśni ludowe. Nie wiem, czy mieliśmy coś charakterystycznego dla nas. śpiewaliśmy wszystkie niemieckie pieśni ludowe, które się śpiewało wszędzie. Ale nie potrafił sobie przypomnieć, czy istniały jakieś nasze Żuławskie pieśni ludowe, czy też Żuławska muzyka ludowa.

Nie wiem.

Z czego zdawał Pan maturę?

Musiałem zdawać egzamin ustny, a z muzyki, ponieważ był to mój przedmiot wiodący, musiałem coś zagrać. Ale szczegółowo nie pamiętam, z czego zdawałem. W pewnym sensie miałem pecha albo szczęście, zależy jak Pan to zrozumie, bo mój egzamin był stosunkowo łatwy, ponieważ zdawałem maturę wojenną. Pobierano wówczas młodych ludzi do Wehrmachtu, i dlatego w 1939 roku zdawaliśmy łatwiejszą maturę, według wymogów wojennych.

Jaką rolę pełniła według Pana kolejka wąskotorowa?

Kolejka była dla nas Nowodworzan pojazdem, z którego zawsze korzystaliśmy. Jeździła do Stegny. Często też po szkole jeździliśmy nią do Stegny albo do Sztutowa, żeby się wykąpać i wieczorem wracaliśmy z powrotem. Istnieje dużo sympatycznych historii z nią związanych.

Dużo uczniów jeździło kolejką do szkoły. Z przodu kolejka miała, nie wiem, czy Pan o tym wie, taką platformę, na której był hamulec. Przód kolejki był odkryty. Dzieci, które jeździły ze Stegny albo Sztutowa, często odrabiały lekcje w kolejce. A kiedy na przykład któreś z nich nie zdążyło, przekręcali hamulec i pociąg stawał. A zwykle robili to przy Tiegenhagen / Cyganek, gdzie droga jest trochę pod górkę. Pociąg musiał się wtedy cofać, żeby nabrać rozpędu. Zatrzymywali pociąg tak często, czasem dwa, trzy razy, aż przychodził maszynista i mówił: Przestańcie już! Muszę być punktualnie, a i tak już jestem spóźniony.

Czy Lud Żuławski posiadał swoją odrębną tożsamość, która ściśle związana była z tą ziemią? Na czym to polegało?

Żuławiacy żyli i mieszkali przede wszystkim na wsi. Chłopi byli w większości menonitami i to oni kształtowali życie na Żuławach. Przeważały u nas duże gospodarstwa, częściowo nawet bardzo duże. Nasza ziemia była niesamowicie płodna, ale wymagało to ciężkiej pracy. A to kształtuje ludzi. Żuławianie byli w jakimś sensie ociężali, nie tacy jak mieszkańcy Nadrenii, którzy wręcz wydychają radość, tylko stosunkowo spokojni i powolni, ale sumienni i skrupulatni. Te cechy widziałbym jako charakterystyczne dla mieszkańców Żuław. Byli oni również bardzo przywiązani do swojej ziemi, kochali ją i cieszyli się nią, to muszę przyznać. 

Widzi Pan, właściwie prawie w ogóle nie wyjeżdżaliśmy z Żuław. Były już samochody, ale mało kto je posiadał. Autobusy jeździły z Nowego Dworu do Gdańska, Elbląga i Malborka.

Mój ojciec nigdy nie posiadał samochodu. W samym Nowym Dworze były może 3 czy 4 auta. I tak też prawie w ogóle nie wyjeżdżaliśmy z Żuław. Byliśmy tam u siebie w domu. 

Istotnym pięknem na Żuławach, które również ukształtowało nasze dzieciństwo, była woda. Tuga, i mnóstwo drobnych kanałów. Wczoraj podczas wykładu opowiadałem o naszym dzieciństwie. Niektórzy z nas pływali łódką do szkoły, przyjeżdżali konno (dwóch z Petershagen / Żelichowa, których znam do dziś, jeden z nich jeszcze żyje). Inni wozem albo saniami. To było nasze dzieciństwo, wypełnione również przyjemnościami. 

Z tego co wiem, nasi rolnicy musieli transportować mleko do mleczarni. Niektórzy przewozili je wozem albo motorówkami. Ostatnio ktoś właśnie mi opowiadał, że rozmawiał z jednym z przewoźników łodzi motorowej, który gdy przywoził mleko do mleczarni, uskarżano się tam, że zawartość tłuszczu w tym mleku jest niższa niż mleka z innych gospodarstw. Do momentu kiedy nie doszli do tego, że kierowca tej łodzi, zanim dostarczył kany z mlekiem, zbierał z wierzchu śmietankę dla siebie. Dlatego też zawartość tłuszczu w tym mleku była niższa. Musiał oczywiście zaprzestać tej procedury... 

Ale to są właśnie historie, które się u nas opowiada.

 

Kurt Rhode – wywiad na pokładzie statku 13.05.1999

 

Gdy wraca Pan w myślach do Swego dzieciństwa i młodości, jakie wspomnienie o tamtych czasach zachował Pan do dziś?

Chciałbym powiedzieć, że to takie bardzo szerokie wspomnienia, które dotyczą zarówno miasta i jego okolic, jak też rodzinnego domu, w którym doświadczyłem tak dużo poczucia bezpieczeństwa. Nie chciałbym opowiadać historii mojego życia, ale dzieciństwo nie było łatwe z powodu biedy, która wówczas panowała. To był czas bezrobocia i mój ojciec nie był jeszcze samodzielny, a musiał wyżywić rodzinę z trójką dzieci. Ponieważ moim rodzicom udało się zapewnić nam nieco bezpieczeństwa i radości, dlatego dom rodzinny wciąż wkrada się do mych wspomnień związanych z otoczeniem: z Nowym Dworem. I gdy dziś słyszę nazwy z tamtych czasów, moje serce zaczyna bić nieco mocniej. To są dobre wspomnienia o mieście, które było bardzo skromne i takim pozostało również dziś. Nowy Dwór to było dobrze urządzone, małe, porządne i czyste miasto. Znało się wielu, jeśli nie prawie wszystkich jego mieszkańców. To miasto było chyba rzeczywiście moją małą ojczyzną, bo w przeciwnym razie nie mógłbym myśleć o nim dziś z taką dozą ciepła.

Jak wyglądała Pana rodzina i Pana dom? Co było szczególnego w Pana rodzinie?

Nie powiedziałbym, żeby było w niej coś szczególnego. Byliśmy wszyscy normalni. Ale pyta pan o dom. Mieszkaliśmy w jednym budynku razem z trzema innymi rodzinami. W porównaniu z dzisiejszymi czasami - bardzo skromnie. Mieliśmy wprawdzie wodociąg, ale toaleta znalazła Dom był wprawdzie skanalizowany, ale toaleta znajdowała się na zewnątrz w ogrodzie, w oddzielnym budynku. Moja matka każdego poranka musiał rozpalać ogień pod kuchnią. Nie miała elektrycznego żelazka, nie miała odkurzacza. Te wszystkie przedmioty pomocne w domowym gospodarstwie, która ma dziś moja żona, dla mojej matki były nieosiągalne. Ale mimo to panowała u nas prawdziwie domowa atmosfera, w której każdy mógł się dobrze czuć.

Jeśli chodzi o urządzenia techniczne, czy pamięta Pan pierwszy samochód, pierwszy samolot w Nowym Dworze?

Pierwszy samolot, który pamiętam nazywał się SATURN. To był jednopłatowiec, który lądował na łące rolnika Paulsa. Pauls mieszkał naprzeciwko ówczesnego domu Towarzystwa Ludowego (Volksgemeinschaft), waszego dzisiejszego Domu Kultury. Właśnie na tej łące SATURN lądował, a ponieważ była to atrakcja, czasami chodziliśmy tam z naszym nauczycielem, żeby zobaczyć i usłyszeć, jak SATURN lądował.

O ile dobrze pamiętam, w Nowym Dworze nie było zbyt wielu samochodów i stanowiły one, nas dzieci, przedmiot pożądania. Wiedzieliśmy, jak te samochody się nazywają: był więc WANDERER, był MERCEDES, był też MAYBACH. Samochody mieli wówczas tylko lekarze i inni bogaci obywatele, ale w sumie nie było ich wiele.

Jeśli chodzi o zamożne rodziny w Nowym Dworze, to które z nich należały do tego środowiska?

Powiedziałbym, że do tej grupy na należała rodzina Stobbe, ta od wódki Machandel, do tego środowiska zaliczyłbym również Schlengerów - właścicieli młyna, aptekarzy, w ogóle lekarzy, również urzędników miejskich, a także nauczycieli. Pamiętam, że kiedy od czasu do czasu organizowano zbiórki pieniędzy chodząc z domu do domu, to, mój ojciec, który również dawał co nieco, mówił zawsze, że kwestujący powinni udać się do urzędników, bo ci również mogliby coś dać. Tak to wyglądało wówczas.

Kiedy po raz pierwszy pił Pan Machandel?

Po raz pierwszy piłem jako dziecko, ale raczej powinienem powiedzieć, że nie piłem, tylko umoczyłem w wódce usta. To była taka tradycja, że kiedy świętowano urodziny, pito również Machandel. Mój ojciec pozwalał, nam dzieciom, w tym uczestniczyć. Ale nie wypijaliśmy wówczas nawet kieliszka, tylko moczyliśmy w nim usta, wcześniej trącając się szkłem na zdrowie. Było też tak, że kiedy chrzczono dziecko, mówiono wówczas symbolicznie, że jest ono chrzczone wódka Machandel. I właśnie w takich sytuacjach dzieci mogły również nieco skosztować. Ale tak naprawdę napiłem się wódki, tak jak piją dorośli, w wieku chyba 17 lat. Wtedy wypiłem rzeczywiście sporo, wcześniej nigdy. Ale zawsze wiedziano, że Machandel to było coś szczególnego.

Naprzeciwko Pana domu znajdowała się przystań dla statków. Co wie Pan o statku "Brunhilda"?

Chyba dobrze pamiętam, że "Brunhilda" trzy razy w tygodniu kursowała z Nowego Dworu do Gdańska. Pływali nią ludzie, którzy chcieli w Gdańsku zrobić zakupy, ale wozili jakieś towary, że je tam sprzedać. Na pokład brano również jako fracht maszyny i inne przedmioty i transportowano je z Nowego Dworu do Gdańska albo w drugą stronę. Gdy "Brunhilda" wieczorami przypływała z Gdańska, moi rodzice wielokrotnie wykorzystywali to jako okazję, żeby na wale rzecznym Tugi czekać na parowiec i obserwować jego wpłynięcie, manewry i przybijanie do brzegu. Moi rodzice nie byli zresztą jedynymi, którzy to robili podczas wieczornego spaceru. Na brzegu było zwykle więcej ludzi, którzy chcieli popatrzeć na to małe wydarzenie. Kilka razy w roku "Brunhildę" wykorzystywano do rejsów do Krynicy Morskiej na Mierzei Wiślanej; stateczek wynajmował również nasza szkoła, żeby zorganizować szkolną wycieczkę do Krynicy. Taka wycieczka była zawsze ważnym momentem w moim życiu. Teraz moje dzieci, z upływem czasu, dzięki samochodowi, który mamy, bardzo wcześnie zaczęły zwiedzać świat. My, w dzieciństwie nie mieliśmy takich możliwości. Dla nas podróż z Nowego Dworu do Krynicy była naprawdę wielkim wydarzeniem.

Jak wyglądało Pana pierwsze spotkanie z Gdańskiem. Jaką rolę odgrywało to miasto w pana życiu?

Gdańsk poznałem poprzez wizyty w teatrze, właściwie poprzez szkołę. Nie pamiętam tego dokładnie, byłem wówczas bardzo mały. To musiała być jakaś bożonarodzeniowa bajka. Byliśmy zachwyceni przedstawieniem na scenie. Gdańsk wydawał mi się ogromny. W Nowym Dworze nie znaliśmy tramwajów. W Gdańsku one jeździły. W Nowym Dworze znaliśmy tylko "Brunhildę". W Gdańsku na Długim Pobrzeżu widzieliśmy dużo wielkich statków. Widzieliśmy dźwigi na Wyspie Spichrzów. To było poruszające. Fascynujący był dla mnie i wciąż jest również kościół Mariacki, który widać z daleka od Gdańska i który wyrasta wysoko ponad miasto. To były moje gdańskie wrażenia. W samym Gdańsku nie bywałem zbyt często, może 5-6 razy, na pewno nie częściej. Jeździłem tam do teatru, albo do cioci, która mieszkała na ulicy Mariackiej. Ponownie na tej ulicy byłem po raz pierwszy przed 1978 rokiem. Znalazłem dom nr 43. Został odbudowany, bo Pan wie, że cała ulica Mariacka była podczas wojny bardzo, bardzo zniszczona. Byłem poruszony, że tą wspaniałą ulicę z widokiem od bramy Mariackiej na kościół Mariacki odbudowano. Szczególne wrażenie zrobiły na mnie przedproża, czyli schody prowadzące z kamieniczek na ulicę, przyozdobione artystycznie wykonanymi poręczami. To było coś, co nam już jako dzieciom rzucało się w oczy, gdy przyjeżdżaliśmy do Gdańska: te wspaniałe przedproża w mieście.

Jaki miał Pan wówczas stosunek do innych narodowości? Na pewno bywało tak, że czasami Polacy, Żydzi czy Holendrzy przyjeżdżali do Nowego Dworu, albo Pan spotykał ich w Gdańsku?

W Gdańsku nigdy nie spotkałem Polaków, nigdy nie miałem z nimi kontaktu. W Nowym Dworze również nie. Wiem, że w pobliżu dworca kolejowego stacjonowali polscy urzędnicy celni. Widywałem ich szczególnie w ostatnich miesiącach przed wojną, gdy chodzili przez miasto w swoich mundurach. Nigdy nie rozmawiali ze mną, ani ja nie rozmawiałem z nimi. Polaków poznawałem dzięki moim wizytom u wujka na wsi w miejscowości MIRAU (Mirowo, albo Mirotki), dokąd przyjeżdżali z Polski jako robotnicy sezonowi. Mieszkali zwykle w małym domku, w małej szopie, można by powiedzieć, na przedmieściach. Pracowali przez całe lato od początku prac polowych do zakończenia zbiorów buraków i ziemniaków. Tutaj zarabiali pieniądze, wyjeżdżali do domów, a potem chętnie wracali. osobiście pamiętam, że Polacy chętnie śpiewali. Gdy wieczorem kończyli pracę, siadali przed domem i śpiewali bardzo melodyjnie i dźwięcznie. Czasem grali też na harmonii, tak że zatrzymywaliśmy się, żeby na chwilę postać przy nich albo posiedzieć i posłuchać tego sentymentalnego i dźwięcznego śpiewu.

Jak przyjął Pan ten polityczny przełom, gdy Gdańsk został przyłączony do III Rzeszy?

Cieszyliśmy się. To muszę powiedzieć wprost, że było to dla nas coś normalnego. Wiodło nam się wówczas, a mówię o czasach biedy i bezrobocia, właściwie całkiem dobrze. Mieliśmy co jeść, ale przeszkadzało nam, że gdy chcieliśmy jechać do Elbląga musieliśmy przekraczać granicę.1 W Elblągu mówiono po niemiecku i u nas mówiono po niemiecku i pytaliśmy się: "Po co ta granica?". I gdy nam w końcu się udało zjednoczyć, być razem jako Trzecia Rzesza, to Nowodworzanie po prostu się cieszyli i myśleli: "To jest normalne, to jest w porządku", ponieważ Wolne Miasto Gdańsk powstało w wyniku traktatu wersalskiego. Wówczas nadano Gdańskowi szczególną pozycję, która, jak sądzę, nie była dla nas zbyt bolesna, ale na pewno niedoskonała i wymagająca normalizacji. Za normalizację uważaliśmy właśnie taką sytuację, w której znowu należymy do Niemiec.

Czym był dla Pana czas wojny? Czy został Pan powołany do wojska?

Byłem żołnierzem. Walczyłem na froncie i byłem czterokrotnie ranny. Powołany zostałem w 1942, potem wielokroć ranny, dostałem miedzy innymi postrzał w brzuch. Właściwie byłem tylko w Rosji i miałem tego pecha, że 5 lat spędziłem w sowieckiej niewoli na Uralu.

Jak wyglądały takie sytuacje, gdy wracał Pan z frontu do domu? Jak zachowywali się wówczas ludzie, o co Pana pytali. Co Pan zaobserwował, jakie zmiany zachodziły, które miały związek z wojną?

Chciałbym powiedzieć, że nie wypytywano mnie dokładnie o moją służbę, raczej po prostu radowano się, że jestem. Żołnierz przyjeżdżający na urlop był szanowaną i chętnie widywaną osobą. Gdy moja matka robiła zakupy u rzeźnika czy piekarza, pytano ją: "Czy Pani syn jest teraz na urlopie? Tak.". W takich chwilach zawsze znajdowało się trochę więcej kiełbasy czy chleba. Wówczas wszystko było przecież reglamentowane. Nie pytano mnie za to o moje żołnierskie przeżycia, tylko po prostu: "Dobrze, że tu jesteś. Jak długo będziesz na urlopie. Dobrze odpocznij". To były słowa, które zwykle mówiono żołnierzowi.

Jak wyglądało Pana pożegnanie z Żuławami?

Dziwnie. Rosjanie nie zaczęli jeszcze ofensywy. Rozpoczęli ją dopiero 12 i 13 stycznia, ale moja matka musiała coś przeczuwać. Bała się powiedzieć to głośno, ale umówiliśmy się, że gdyby się tak stało, że zostaniemy rozdzieleni, mamy pisać do ciotki Leni, która mieszkała na zachód od Berlina w Rathenow nad Hawelą. To dało mi do myślenia, chociaż ciągle jeszcze nie wierzyliśmy, że Rosjanie dotrą do Nowego Dworu. Może byliśmy zbyt młodzi i naiwni, żeby móc ocenić sytuację. Opuszczaliśmy Nowy Dwór zamyśleni, pamiętając o przyrzeczeniu, że w razie gdybyśmy się pogubili, mamy się kontaktować z ciotką Leni. Z ustalenia tego, które zaproponowała moja matka, przyszło nam zrobić użytek. Moja matka dotarła statkiem do Danii. Mój ojciec także tam trafił. Ja byłem w rosyjskiej niewoli. Moi rodzice napisali z Danii do ciotki Leni. Kiedy w 1948 roku mogłem z Rosji napisać moją pierwszą kartkę, zaadresowałem ją do ciotki Leni, a ona przesłała ją do moich rodziców do Danii. W ten sposób urzeczywistnił się plan mojej matki, zakładający posiadanie "skrzynki kontaktowej" w centrum Niemiec, gdzie niebezpieczeństwo zajęcia przez Rosjan było znacznie mniejsze. Oczywiście, Rosjanie dotarli do Rathenow, ale wtedy nie mogliśmy tego przewidzieć, baliśmy się o tym pomyśleć, że Rosjanie osiągną wszystko, czego chcą.

Gdzie dostał się Pan do niewoli?

W Berlinie. 2 maja 1945 roku.

Dlaczego zdecydował się Pan na ponowny przyjazd na Żuławy, na nawiązanie kontaktów z obecnymi ich mieszkańcami?

Powiem szczerze. Kiedy w 1978 jechałem z moją żoną do Nowego Dworu, nie myślałem o nawiązywaniu kontaktów, chciałem po prostu zobaczyć moją ojczyznę. Nie chcę powiedzieć, że traktowałem Polaków jako intruzów, ale swego czasu myślałem, że to moje miasto. Dlatego byłem trochę zdumiony, gdy z obecnymi mieszkańcami Nowego Dworu zaczęliśmy prowadzić normalne, przyjacielskie rozmowy. To było dla mnie coś nowego. Nie oczekiwałem tak dobrego przyjęcia. Nie kontaktowałem się z wieloma osobami, ale kontakty, które nawiązałem były nie wrogie, lecz przyjacielskie. W Nowym Dworze byłem potem jeszcze dwa razy i ta więź zaczęła się umacniać i pogłębiać. Muszę powiedzieć, że przyzwyczailiśmy się już do tego, iż podczas naszych spotkań w Damp gościmy również dzisiejszych Nowodworzan. Nie mogę sobie już wyobrazić naszych wyjazdów bez polskich gości. Ciągle na nowo mnie to zaskakuje, lecz gdy się nad tym zastanawiam, dochodzę do wniosku, że to przecież coś naturalnego. Oni nie zabrali nam naszej ojczyzny, nie straciliśmy żadnej jej cząstki. Cieszymy się, że możemy być razem.

Oglądając wczoraj tańczące dzieci myślałem o Nowym Dworze. Przecież ja też chodziłem tam do szkoły podstawowej. Ich występ odebrałem jako coś żywego, łączącego mnie z moją ojczyzną. Obecność Pana i innych tutaj stała się dla mnie częścią mojej ojczyzny.

Moje ostatnie pytanie dotyczy szczególnie ostrej zimy w Nowym Dworze. Co się stało z Tugą?

Zamarzła i mogliśmy jeździć na łyżwach. Wycinano również bryły lodu dla browarów.

Mieszkańcy okolicznych wiosek przyjeżdżali na łyżwach do miasta po zakupy. Ich łyżwy nie przypominały dzisiejszych łyżew. Były zrobione z drewna, metalu i skóry. Zostawiano je na zamarzniętej Tudze i ludzie szli zrobić zakupy. Wracali z pełnymi plecakami i odjeżdżali na łyżwach do domu. Jako dzieci świetnie się bawiliśmy, gdy rolnicy przyjeżdżali do miasta saniami. Ich przybycie zapowiadały już z daleka dzwonki przymocowane do sań. Stawaliśmy wtedy z tyłu na ich saniach lub doczepialiśmy się do nich i w ten sposób wjeżdżaliśmy daleko w głąb miasta. Potem czekaliśmy na kogoś wyjeżdżającego i w ten sposób pokonywaliśmy drogę z powrotem. Raz do roku zimą organizowano nam w szkole kulig. Dzieci, których rodzice mieli konie, przyprowadzały do szkoły jednego lub dwa konie, a my doczepialiśmy do nich nasze sanki i jechaliśmy do Marzęcina. To są moje zimowe wspomnienia.

Dziękuję za rozmowę

 

1 Do 1939 roku Nowy Dwór znajdował się w granicach Wolnego Miasta Gdańska, a pobliski Elbląg już w Prusach Wschodnich, które były częścią Niemiec.

 

Ott Heinrich Stobbe

 

Panie Stobbe - jak żyje się w najbogatszej rodzinie w Tiegenhof?

O! My sami nie czuliśmy się najbogatszą rodziną.

Mówiłem już, że prawdopodobnie przez nasze przesiedlenie stałem się innym człowiekiem niż bym był, gdybym został w domu.

Pisałem we wspomnieniach, że pracownicy zwracali się do mnie "paniczu" (junger Herr); było to wtedy typowe na dworach i większych gospodarstwach. Moi rodzice nie wymagali tego, ale było to przyjęte wśród konserwatywnej i przywiązanej do tradycji ludności. Pamiętam, że starsi ludzie byli dumni, że służyli już mojemu dziadkowi.

Dla dziecka, a miałem wtedy powiedzmy 6 - 7 lat, jest to trochę niebezpieczne. Ale jeśli chodzi o pieniądze ... no cóż, mieliśmy firmę, mieszkaliśmy w dużym domu, w którego piwnicach odbywała się produkcja i rozlewanie (napełnianie). Destylacja odbywała się w innym budynku. Był to jednak bardzo przejrzyście urządzony zakład z 30 - 40 pracownikami różnych specjalności ... ale czy byliśmy bogaci? Nie wiem, czy tak to odczuwałem.

Na co było pana stać, co wtedy było niespotykane?

Chyba powinienem powiedzieć, że latem, nawet wtedy, kiedy urodziło się moje młodsze rodzeństwo, jeździliśmy na wczasy, do Passewark?? czy Stegny. Nie mieszkaliśmy co prawda w namiotach, ale w zwykłych mieszkaniach.

Mieliśmy też służbę. Moja mama "wniosła do małżeństwa" młodą, zaufaną dziewczynę. Mama pochodziła z Saksoni, ta dziewczyna również i zatrudniona była u nas w kuchni i gospodarstwie domowym. Tak więc o sprawy domowe nie musieliśmy się martwić. 

Ale dla przykładu: mam jeszcze kartkę, gdzie ojciec, zdaje mi się w 1944, podwyższa mi kieszonkowe z 2 do 3 marek tygodniowo. Oczywiście ważne jest na co musiałem je przeznaczyć. Nie kupowałem za to powiedzmy ubrań, lecz np. zeszyty, czy pióra, ale pokazuje to, że rodzice, w odróżnieniu od dzisiejszych, nie rozpieszczali nas. 

Nasze podstawowe potrzeby były zaspakajane - tak - najadaliśmy się, ale tak poza tym rodzice moi sprawowali dość surowe rządy (POMYLIŁ SIĘ 3:17:21).

Pisałem to również w moich wspomnieniach, że miałem kilka opiekunek, to znaczy ... no cóż ... często rezygnowały, bo może, jak wszyscy chłopcy w tym wieku sprawiałem problemy. 

Potem w 1938 i 1940 przyszło na świat moje rodzeństwo, więc przedszkolanki, czy wychowawcy zajmowali się młodszymi ode mnie. Wychowywałem się więc stosunkowo swobodnie. Ale np. wieczorem nie wolno mi było wychodzić. Stanowiło to dla mnie ogromny problem, bo kiedy przyjęto mnie w 1941 do organizacji młodzieżowej (Deutsches Jugendvolk ???) nie mogłem uczestniczyć w organizowanych przez nią wieczornych imprezach. Moi rodzice mówili, że miejsce 10, 11, 12 letniego chłopaka o tej porze jest w łóżku. Rano trzeba iść do szkoły i trzeba być rześkim, a nie włóczyć się gdzieś wieczorami. XXXnie rozumiemXXX

Często też bywałem w mieszkaniach pracowników. Domy te stoją do dzisiaj na Kirchstrasse. Firma mojego ojca już za czasów dziadka była więc nastawiona przyjaźnie (sozial) do swych pracowników. Wszyscy mieli swoje mieszkania z chlewikiem i ogródkiem. Tak więc mogłem czasem odwiedzać ogrodnika, czy malarza, co było oczywiście wydarzeniem dla małego chłopca. Więc właściwie nie zauważało się bezpośrednich różnic typu "pan - parobek".

Na czym polegała tajemnica Machandla?

Tajemnica Machandla polegała po pierwsze na tym, że trunek ten smakował wielu ludziom. Przede wszystkim mój pradziadek, w czasach kiedy nie było jeszcze produktów markowych (proszku PERSIL jeszcze nie wynaleziono) stworzył właśnie taki produkt. Charakterystyczną butelkę opatentowano już w 1898 i była ona czymś szczególnym - mówię nie o dzisiejszej, tylko o tej beczułkowatej, którą znaleźć można na wszystkich starych zdjęciach i dokumentach. 

Z tego powodu, mogę śmiało powiedzieć, Machandel był ulubionym lokalnym trunkiem (Hausgetraenk). Na wschodzie zawsze więcej się piło niż na zachodzie i gospodarze żuławscy, którzy mieli często dobre zarobki, trzymali zawsze w piwnicy beczułkę czy oplatankę (Korbflasche) Machandla. 

Butelki sprzedawały się w Nowym Dworze bardzo słabo w odróżnieniu od beczek, czy oplatanek.

W Gdańsku było nieco inaczej. Dystrybucją w Gdańsku zajmowała się firma Reiman, z którą współpracował jeszcze mój dziadek. A kiedy utworzono w 1921 Wolne Miasto Gdańsk (Nie wiem czy to dokładna data), zjawili się tam turyści z Niemiec, też z Polski - przyjeżdżali np. do Sopotu i tam kupowali Machandla, tak samo było też z "Goldwasser", czy słodyczami, jako pamiątkę z podróży. Buteleki napełniano w Gdańsku. 

Tak więc sprzedaż butelek była w Gdańsku o wiele większa niż w Nowym Dworze

Kiedy wypił pan po raz pierwszy Machandla?

Ciężko mi na to odpowiedzieć. Na pewno wypiłem Machandla później niż inne rzeczy. "Inne rzeczy" - mam na myśli alkohol. W jednym z budynków na terenie firmy stały puste butelki jeszcze z czasów mojego dziadka, który wytwarzał też inne alkohole - np. likiery różnych rodzajów. I w tych butelkach zawsze coś na dnie zostawało - czerwone, zielone, niebieskie resztki likierów, które chętnie jako chłopiec wylizywałem. Nie wiem czy zawierały one jeszcze jakikolwiek alkohol, ale na pewno były słodkie i smakowały mi. Tak więc zanim wypiłem Machandla spróbowałem też innych alkoholi.

A Machandla? Nie wiem czy piłem go już w Nowym Dworze - jeśli tak to na pewno nie za zgodą rodziców. 

Za pierwsze papierosy, które paliłem dostałem osobiście od ojca lanie i to nie dlatego, że paliłem, lecz za to że skłamałem i próbowałem obwinić jakichś pracowników, że to niby oni ukradli je z biurka ojca. Coś takiego się pamięta!

Czym był Machandel dla Pana rodziny (Jak się go traktowało?) 

Powinienem chyba coś jeszcze o Machandlu powiedzieć. Przed wojną na reklamówkach Machandla (po wojnie się to zmieniło) można było przeczytać: Machandel Stobbego 00. Pytałem się ojca co to znaczy 00, a on odpowiadał, że to jak FF, czyli dawne określenie na mięso i wędliny. Było to jednak określenie gatunku: Numer zero, zero. To był ten normalny, biały Machandel, który smakował bardzo podobnie albo tak samo jak ten dzisiejszy. Jednak już mój pradziadek i dziadek przechowywali go w drewnianych beczkach - ten Machandel był więc starszy. W rezultacie obok normalnego Machandla zero zero można było kupić "Machandla stołowego" (Tafelmahandel), 10 - 12 letniego. Był też "Machandel jubileuszowy" oraz tak zwany "Najstarszy rocznik", który w trakcie przechowywania nabierał żółtawego koloru, prawie tak jak koniak. Nie wyczuwało się w nim już prawie smaku jałowca - smakował łagodnie, podobnie do koniaku.

Wiele osób, starych Gdańszczan pytało, mojego ojca, czy ma jeszcze tego stuletniego Mahandla. Odpowiadał zawsze, że on sam nie ma tylu lat, żeby powiedzieć jak stary jest ten trunek. Był to oficjalnie "Najstarszy rocznik" i miał na pewno ok. 100 lat. Oczywiście trunki dużo więcej kosztowały, bo wiadomo, że alkohol wyparowuje. 

Można je było kupić też w Gdańsku jako coś szczególnego. Starzy Gdańszczanie opowiadali z dumą, że pili stuletniego czy żółtego Machandla stojącego dużo wyżej niż zwykły zero zero.

Machandel ze śliwką to tradycja picia, której właściwie nie znałem z mojego domu w Nowym Dworze - to raczej gdański zwyczaj. Polegał on na tym, że śliwkę na wykałaczce wyjmowało się z kieliszka, wkładało do ust (w moich wspomnieniach znaleźć można obrazki, ilustrujące tę czynność) popijało Machandlem i zanim się postawiło kieliszek na stole należało złamać wykałaczkę - czyli był to cały rytuał - a kto się pomylił, stawiał następną kolejkę. Na tym polegał cały sens picia Machandla ze śliwką - w miły sposób zmuszało się kogoś do stawiania następnej kolejki.

Kto wymyślił ten zwyczaj?

Nie wiadomo. Prawdopodobnie wymyślono go w jakiejś knajpie, tak samo jak inny, trochę niebezpieczny wiejski zwyczaj, którego u nas w domu raczej nie praktykowano. Wlewało się pół litra Machandla do dużego kufla i wrzucało się do niego cukier w kostkach lub zwykły, mieszało to wszystko drewnianym kijkiem. Mieszanka cukru i alkoholu samo w sobie jest już niebezpieczna. 

Zwyczaj polegał na tym, (jak już mówiłem był to raczej zwyczaj pijaków ze wsi), że kufel przechodził od osoby do osoby, a zapłacić za niego musiał ten, kto wypił z niego przedostatniego łyka. Można sobie wyobrazić: Najpierw pili wszyscy ostrożnie, ale im bliżej dna, tym stawało się to bardziej niebezpieczne. Jeśli przedostatni miał płacić, to można było od razu wypić całą resztę i się upić, albo nadal pić ostrożnie, ale następna osoba mogła wypić całość, wtedy trzeba było samemu zapłacić.

Zwyczaje te funkcjonowały w różnach regionach, nie wszędzie i nie zawsze. Nie sposób powiedzieć kto to wymyślił.

Co znaczy: "Chrzczony Machandlem"?

Nie wiem, czy można to odnieść do naszej rodziny. Jesteśmy do dzisiaj Mennonitami. Mennonici mają chrzest dorosłych i być może mówiło się kiedyś o czymś takim kiedy młody chłopak po raz pierwszy wypił Machandla, ale z całą pewnością nie jest to wymysł rodziny Stobbe - znam to powiedzenie, ale w naszej rodzinie się go nie używało.

Jak wyglądały podróże do Stegny, czy Passewark?

Braliśmy ze sobą rzeczy. Jechaliśmy najczęściej kolejką wąskotorową - w czasie wojny tylko w ten sposób, bo nie mogliśmy podróżować własnym samochodem bez specjalnego zezwolenia. Pakowaliśmy walizki i najczęściej braliśmy jeszcze wózek dziecięcy, który w Passerwark trzeba było wciągać na bardzo wysoką wydmę, żeby dostać się do morza.

Chodzenie do restauracji nie było wtedy w modzie, więc musieliśmy gotować - robiła to opiekunka do dzieci, która podróżowała z nami.

Wspomniał Pan, że jest Pan Mennonitą. Były jakieś zwyczaje religijne, które pamięta Pan do dzisiaj?

Tak. Muszę jednak powiedzieć, że moje dzieciństwo nie bardzo było związane z mennonickim życiem religijnym. W gminach wokół Nowego Dworu (Tiegenhagen, Orlofferfelde, Rosenort) nie urzędowali prawie profesjonalni pastorowie - rolę księży pełnili chłopi. Na przełomie wieków, bardziej wymagający ludzie nie znajdowali już tego czego chcieli u tych chłopskich pastorów. Z tego powodu np. mój dziadek należał do oddalonej gminy Kunstberg?, więc rzadko chodził on do kościoła. 

Moi rodzice przyjęli chrzest w kościele w Gdańsku i należeli do gminy gdańskiej. Ja sam nie należałem do żadnej gminy bo jeszcze nie byłem ochrzczony. 

Do tego dochodzi jeszcze sytuacja związana z moim ojcem: chyba w 1936 do ewangelickiej gminy nowodworskiej przyszedł ksiądz Georg Kurowski, kolega szkolny mojego ojca z Gdańska. Mój ojciec zdał Maturę w Gdańsku - wtedy nie można było jeszcze tego zrobić w Nowym Dworze - mieszkał na stancji w Gdańsku i w tym czasie chodził tam do kościoła mennonickiego, gdzie też został ochrzczony w wieku lat 17 czy 18, nie wiem dokładnie. 

A ja z tej racji, że ksiądz i mój ojciec przyjaźnili się, chodziłem do kościoła ewangelickiego najpierw sam, potem z moim rodzeństwem.

Nie wiem, czy w innych gminach były msze dla dzieci, czy szkółki niedzielne, ale dopiero po wojnie (wtedy też miałem chrzest) dołączyłem się do mennonickiego życia rodzinnego, w którym wcześniej nie uczestniczyłem, a moi rodzice w ograniczony sposób. Moja matka była ewangeliczką, która przeszła na mennonityzm, ale oboje niezbyt często jeździli do Gdańska do kościoła.

Mennonici byli pacyfistami, a przecież była wojna - Jak radziła sobie z tym Pana rodzina?

Mennonici żuławscy częściowo zrezygnowali ze swojego pacyfizmu. Miało na to wpływ zeświecczenie życia. Mennonici całkowicie rozgraniczali życie państwa od życia kościoła, czy samej religii. Był to kościól całkowicie niezależny. W gruncie rzeczy jednak chcieli być dobrymi obywatelami. Może trochę przesadzam mówiąc, że "dobrzy", czy "wierni" mennonici wyemigrowali do Rosji w osiemnastym, czy dziewiętnastym wieku. To bardzo ogólne stwierdzenie i nie chcę tu obwiniać moich przodków, ale tak to mniej więcej wyglądało. Faktem jest, że zrezygnowali oni bardzo szybko z języka holenderskiego na mszy, także w Gdańsku.

W Trzeciej Rzeszy, o ile wiem, nie skazano żadnego mennonity za uchylanie się od służby wojskowej - można to historycznie udokumentować - inaczej niż Świadkowie Jehowy - tych skazywano za to na śmierć. 

Jednak było wiele możliwości żeby w armii nie mieć bezpośredniego kontaktu z bronią. 

Jeśli chodzi o moją rodzinę: mój ojciec został na krótko powołany na początku ofensywy na Polskę, ale zwolniono go szybko jeszcze we wrześniu, gdyż do końca wojny firma produkowała Machandla również dla wojska. 

Wtedy wytwarzano już Machandla tylko do tego celu, specjalnych butelek też już nie produkowano, były tylko normalne butelki po koniaku, winie, czy wodzie, które napełniano i dostarczano wojsku, przede wszystkim dla żołnierzy łodzi podwodnych w Gdyni, gdzie stacjonowały okręty szkoleniowe floty.

Dlaczego dostarczano Machndla wojsku?

Nie z jakichś szczególnych powodów - po prostu dlatego, że nasza firma była właśnie na tym terenie. Nie chodziło też o jakość wódki, czy jej smak - dostarczano tylko zwykłego Machandla.

Przypomina Pan sobie dzień, w którym po raz pierwszy jechał Pan samochodem?

Nie. Wiem, że jechałem z moimi rodzicami do mojego wujka, który w Prusach Wschodnich miał duży dwór rycerski.

A przypomina sobie Pan sytuację, kiedy Pana ojciec jechał ...?

Nie. Nie pamiętam. Wiem tylko, że mój ojciec bardzo niechętnie podróżował. 

Jeździł kilka razy do Prus Wschodnich (było to możliwe z terenu Wolnego Miasta) z przyjaciółmi: z radnym okręgowym Pohl, z krewnymi rodziny Krieg (najmłodsza siostra ojca była żoną ostatniego właściciela serowni Krieg). Mieli też klub kręglowy. Ale o samochodach wiem bardzo mało.

Może przypomina Pan sobie jakąś wycieczkę z dzieciństwa?

Nie. Jak dziecko nie byłem często zabierany. Dziś podróżuje się nawet gdzieś dalej już z małymi dziećmi. W tamtych czasach się tego nie robiło, na pewno nie w naszej rodzinie. Ojciec zawsze mówił, że to nie służy dziecku, jeśli się je ciągnie ze sobą jak to robią Cyganie. Z tego powodu nie oddalałem się zbytnio od domu. Byłem też jeszcze za młody, żeby zwiedzać dalsze okolice jak Prusy Wschodnie, czy Zachodnie. Na początku wojny miałem 9 lat - w tym wieku nie puszcza się dzieci tak daleko samych.

Wycieczki z organizacją młodzieżową (w Kątach Rybackich był np. obóz letni) zaczynały się dla dzieci od lat 14, czyli dla zrzeszonych w HJ (Hitler Jugend), a tyle lat jeszcze nie miałem. Pamiętam, że w 1941, 20 kwietnia, w urodziny Hitlera przyjęto mnie do JV (Jugend Verein). Odbywało się to na Zamku w Malborku przy zapalonych pochodniach. To właściwie jedyne wspomnienie z dzieciństwa związane z Malborkiem, mimo, że kilka razy tam byłem.

Malbork miał bardzo złą wodę. Nie można było na niej gotować ani kawy ani herbaty - zawierała ona dużo wapnia - nie można było też warzyć z niej piwa - z tego powodu nie założono nigdy w Malborku browaru. Nie można też było oczywiście produkować Machandla. Woziliśmy więc ciężarówką wodę w beczkach 400 czy 500 litrowych z Nowego Dworu do Malborka. Ja też mogłem jeździć tą ciężarówką. Pamiętam, że do 1939 w Kałdowie przed mostem stał niemiecko - polski posterunek celny (są jeszcze zdjęcia). Celnicy polscy sprawdzali zawsze, co jest w beczkach, czy nie ma tam czasem podwójnego dna. Wywóz wody był oczywiście dozwolony, a za wywóz alkoholu trzeba było płacić cło.

W Malborku od roku 1923 mieliśmy drugą fabrykę - musieliśmy mieć, bo Machandla dostarczaliśmy też np. do Szczecina, czy Berlina. Nie było to możliwe z terenu Wolnego Miasta. Tak więc wodę transportowano do Malborka, a malborski Machandel trafiał do Berlina, czy Kolonii, do gdańszczan, którzy się tam osiedlili i chcieli swojego Machandla.

Pana pierwsza podróż do Gdańska?

Rodzice pojechali ze mną do Gdańska, kiedy miałem chyba 7 - 8 lat do teatru na bajkę wigilijną. Nie było to takie proste, bo trzeba było przeprawiać się promem na Wiśle. Ale nie przypominam sobie szczegółów tej podróży.

Mam jednak jedno osobiste wspomnienie związane z Gdańskiem. W 1941 i 42 spędzaliśmy urlop w Passewark w domu dyrektora okręgowego szpitala w Nowym Dworze, pana Lampe ? Miał on w Passewark duży dom, willę oraz domek letni, w którym w 41 i 42 mogliśmy zamieszkać. 

Razem z nami spędzało wczasy starsze małżeństwo. Mężczyzna ubrany był w biały garnitur z białym kapeluszem. Któregoś dnia mój młodszy brat powiedział: "O, idzie piekarz!" - oczywiście nie był on piekarzem, ale lekarzem z Gdańska, nazywał się dr Imke?? Miał on przychodnię na ulicy Brotbaenkengasse w Gdańsku. Któregoś dnia dzięki naszej opiekunce nawiązała się rozmowa z nim, miałem wtedy 11 lat. Postanowiono, że powinienem pojechać do Gdańska i syn lekarza Horst mógłby pokazać mi miasto. 

Nie pamiętam dokładnie, ale chyba w 1942, pojechałem na tydzień do Gdańska i kilka lat starszy ode mnie syn doktora Horst, który jednak nie był jeszcze w wojsku, pokazał mi miasto. Horst Imke był jakiś czas premierem Niemiec i znanym politykiem SPD - oczywiście wtedy tego jeszcze nie wiedzieliśmy ...

Horst Imke był ze mną w Kościele Mariackim, w domu ??? 3:42:50 opatów??, pokazał mi gdańskiego żurawia i właściwie to jemu zawdzięczam, że znam nieco Gdańsk. Myślę, że rodzina by mi tego nie pokazała. Mój ojciec, jeśli jeździł do Gdańska, to miał tam do załatwienia swoje sprawy. Na pewno nie chodziłby on ze mną po Gdańsku, a matka robiła ze mną zakupy, ale nie pokazywała mi miasta. 

W 1943 roku Horst Imke przyjechał do nas do Nowego Dworu i poznał nasze miasto.

A dlaczego "piekarz"?

Bo był na biało ubrany .... itd.

Czy żuławiacy identyfikowali się wtedy ze swoim regionem?

Rolnicy żuławscy czerpali duże zyski ze swojej ziemi, mimo że poprzez utworzenie Wolnego Miasta wprowadzono cła i ich położenie pogorszyło się. Nie znam szczegółów, ale gospodarczo nie wiodło im się dobrze - w latach 30-tych oddłużano gospodarstwa żuławskie, co było niewątpliwie decyzją gospodarczo - polityczną.

Identyfikowali się na pewno z regionem. Moja mama pochodziła z Fuerstenau koło Nowego Dworu z rodziny XXXX. Jej rodzice mieli tam swój dwór. Przy wjeździe do tej samej wsi (jadąc z Nowego Dworu), stał jeszcze jeden dwór ich dalekiego krewnego. Był on większy i w bardzo dobrym stanie - Za czasów Republiki Polskiej zrobiono z tego gospodarstwo państwowe - dwór ten istnieje do dzisiaj. 

Gospodarze byli oczywiście świadomi swojego pochodzenia, opowiadano, (nie jest to moje wspomnienie wiem to od moich rodziców) że w zajazdach grano w skata, też na pieniądze. Istnieją na pewno historie, które potwierdzają coś takiego jak dumę czy identyfikację z regionem. 

Identyfikacja nie w sensie odrębności ... może z Rzeszą - tak, ale Rzesza była daleko. Z Polską? Bardzo trudno to powiedzieć. Już po wojnie pytano się mnie często, jaki był mój osobisty stosunek do Polaków. Zawsze odpowiadałem, że nie mieliśmy żadnego stosunku do Polaków, bo na Żuławach nie było ich prawie wcale. Zatrudniano pracowników sezonowych na dużych gospodarstwach, ale to raczej w Prusach Wschodnich, byli też Rosjanie, ale u nas gospodarstwa nie były takie duże - miały dobre plony, bo pszenica czy buraki cukrowe dobrze się sprzedawały.... ale identyfikacja z Polską ... nie wiem.

A inne objawy identyfikacji - np. własna kuchnia?

Tak, oczywiście. Nie wiem, czy były to potrawy charakterystyczne dla Żuław, czy dla regionu gdańskiego. Pan Spode wspomniał wczoraj o niektórych potrawach. Np. Pflaumenudeln, to makaron własnej roboty ze śliwkami, albo Appfelnudeln, ale czy były to potrawy konkretnie z Żuław, czy z Gdańska, tego nie wiem. 

Funkcjonowało takie powiedzenie: "Lepiej utonąć na nizinach niż uschnąć na wyżynach". Obrazowało to odrębność mieszkańców Delty, od Wysoczyzny, ale byłem za młody, żeby móc to samemu ocenić.

Więksi gospodarze, nieważne czy mennonici, czy nie, spotykali się w restauracji "Peckholz" w Malborku. Moi rodzice zaprzyjaźnieni byli z właścicielami serowni. Nazwisko, które się pojawiało to Howaldt - właściciel serowni w Mausdorf czy Lesewitz - wszyscy oni spotykali się u Peckholz, ale tylko z jakiejś szczególnej okazji. Nie przesiadywali tam - musieli przecież pracować. Życie towarzyskie istniało i na pewno można było tam zaobserwować swego rodzaju odrębność, ale na to byłem wtedy za młody, żeby móc o tym opowiadać.

Albo np. bal w Nowym Dworze - było takie stowarzyszenie Handlowców, biznesmenów, ale też nie wiem o tym zbyt dużo.

Brał pan udział w balu?

Nie, byłem za młody.

Jak wyglądał Pana pierwszy dzień w szkole?

W albumie, który dałem Markowi, mam fotografię, na której jestem ze szkolną torbą, ale sam nic nie pamiętam z tych dni. Moi pierwsi dwaj nauczyciele jeszcze żyją. Byli jeszcze na ostatnim spotkaniu w Damp. Mam jeszcze świadectwa z Nowego Dworu. Mój pierwszy dzień wyglądał na pewno tak jak zwykle w takim przypadku, ale w pierwszej klasie nie chodziłem prawie do szkoły. Miałem przewlekłe zapalenie ucha, przebyłem operację. W malborskim w szpitalu operowano mi ucho środkowe, tak więc nie mogłem brać udziału w zajęciach szkolnych. Nie było to dla mnie takie złe - musiałem odrobić moje nieobecności i otrzymywałem dodatkowo korepetycje.

Pamięta Pan jakieś dowcipy dotyczące nauczycieli?

Pamiętam, że podwórko szkoły ewangelickiej do której uczęszczałem było zawsze zakurzone. Woźny polewał czasem to podwórko wodą z węża. Jeden z nauczycieli stał w oknie, a ja podobno zawołałem: "Polej też tego xxx(belfra???)". Nauczyciel nie zrozumiał dowcipu i dostałem dość duże lanie, które przekraczało nieco granice zwykłego lania. Moi rodzice podobno interweniowali wtedy aż w szkole. Sam tego nie pamiętam - znam to tylko z opowiadań.

Mam jeszcze kilka wspomnień związanych z nauczycielami ze szkoły średniej (HOEERE). 

Był np. nauczyciel, który przychodził do szkoły w mundurze i miał całkiem żółte palce od papierosów - coś takiego się pamięta. 

U wspomnianego już księdza Kurowskiego mieliśmy też lekcje łaciny (wielu nauczycieli było powołanych do wojska). Przypominam sobie jedno zdarzenie: W stojącym do dzisiaj budynku, przybudówce do sali sportowej, na górnym piętrze mieliśmy lekcje z księdzem Kurowskim. Zapukał ktoś do drzwi, weszło dwóch mężczyzn w skórzanych płaszczach i zabrało księdza Kurowskiego z lekcji. Nie znaliśmy wtedy szczegółów, ale potem dowiedzieliśmy się, że było to gestapo, które wzięło go na przesłuchanie, bo podczas niedzielnej mszy powiedział rzeczy, których nie powinien był mówić. To jedno ze wspomnień, gdzie bezpośrednio otarłem się o gestapo

A co miał z tym wspólnego ten nauczyciel w mundurze?

Nic - to był inny nauczyciel. Mieliśmy z nim lekcje angielskiego - nie było to przyjemne. Po pierwsze z powodu munduru, ale przede wszystkim przez jego żółte palce.

Mieliśmy też kilka nauczycielek, ale w wieku lat jedenastu czy dwunastu nie ma się, jak by to powiedzieć, myśli erotycznych związanych z nauczycielkami - nie pamiętam, żebym do którejś wzdychał. Dzisiaj częściej się to zdarza, że uczniowie w tym wieku pamiętają nauczycielki, bo im się one podobały. Ze mną tak nie było.

Pana pierwsza miłość?

Wnuczka doktora Lampe w Passewark. Szliśmy w deszczu drogą prowadzącą ze Stegny do Mikoszewa. Droga cała pokryta była maleńkimi żabkami, których ona strasznie się bała.

Po wojnie pisałem do niej może raz, czy dwa razy, ale to było wszystko. Tak więc w Nowym Dworze nie przeżyłem swojej pierwszej miłości.

Jaką rolę odgrywała wtedy Tuga w życiu pana i pana rodziny?

Tuga dzieliła posiadłość naszej firmy. Łączył ją most Stobbego, który podobno najpierw był naszym prywatnym mostem, potem przeszedł w ręce miasta. Nie wiem, czy firma Stobbe naprawdę finansowała budowę mostu - na pewno miasto coś dostało - chociażby z podatków.

Tuga była dla mnie z dwóch powodów może nie tematem tabu, ale trzymano mnie od niej z daleka. Latem, bezpośrednio przy naszym domu stała (zacumowana) drewniana łódka. Nie mogłem nią oczywiście sam pływać, bo bardzo późno nauczyłem się pływać, mimo że przecież otoczeni byliśmy wodą.

Miałem lekcje pływania, np. u pana Pennera, który mieszkał w domu z kolumnami, który przed kilku laty się spalił. Całe pokolenia uczyły się u niego pływać, ale mi się to nie udało. Dopiero siostra kupca Kornowskiego (mieszkał też na tej samej ulicy), która była nauczycielką WF nauczyła mnie pływać. Było to w Ptattenhof, niedaleko zajazdu - restauracji. 

Ponieważ nie umiałem pływać musiałem trzymać się z dala od tej łódki.

Od naszego domu prowadziły schody nad rzekę i do pomostu, ale nie wolno mi było tam chodzić. Niebezpieczeństwo, że mogę wpaść do wody było zbyt duże.

Pływałem tą łódką z innymi, nawet są zdjęcia, gdzie jestem na łódce z opiekunką. Nawet raz wpadłem do wody i musiano mnie wyciągać.

Zimą niebezpieczeństwo polegało na tym, że rzeka zamarzała, a przy każdym domu, na wypadek pożaru, wyrąbane były półtorametrowe przeręble. Były one zabezpieczone tylko kijami, żeby nikt nie mógł tam wpaść, ale nie dopuszczano by zamarzły nawet podczas silnego mrozu. 

Przeręble były bardzo niebezpieczne: po pierwsze z powodu lodowatej wody, po drugie nawet lekki prąd mógł wciągnąć kogoś pod lód.

Z tych wszystkich powodów nie mogłem chodzić nad Tugę.

Dlaczego jeden człowiek uczył wszystkich pływać?

Zapewne dlatego, że nie było wystarczająco dużo nauczycieli pływania, czy wychowania fizycznego. Był w Nowym Dworze klub sportowy, czy klub wioślarski, ale nie pamiętam, żeby jakiś nauczyciel uczył nas pływać. Pamiętam moje dwie próby nauki pływania, ale też nie pamiętam, czy były to moje jedyne lekcje. 

Kiedy jeździliśmy do Passewark, czy Stegny, później już umiałem pływać, ale w morzu nie można dobrze się tego nauczyć z powodu fal - nie miałem tam też żadnego nauczyciela.

Wspominał pan o przeręblach. Był pan może świadkiem jakiegoś wypadku?

Nie, ale wiem (i potwierdzą to też inni nowodworzanie), że Firma Stobbe wycinała w zimie lód z rzeki. Były to bloki lodu, które zawoziło się do specjalnej piwnicy w budynku między prywatnym domem Stobbe, a Kościołem katolickim - w plebani kościoła katolickiego na ulicy Kirchstrasse. Nie byłem nigdy w tym domu, ale jako dzieci często widzieliśmy jak wwożono, czy wywożono stamtąd lód. Składowano go tam, bo wtedy nie było praktycznie czegoś takiego jak sztuczny lód - elektryczność mieliśmy dopiero w latach 30-tych. Do tego czasu przechowywano piwo, czy Machandla właśnie w tym naturalnym lodzie z Tugi. Lód taki zachowywał się do lata.

W jakiej sytuacji opuścił pan Nowy Dwór.

Opuściliśmy Nowy Dwór 23 stycznia 1945 roku, kiedy dostaliśmy wiadomość, że rosyjskie czołgi przebiły się przez Elbląg. Ofensywę radziecką odparto i mieliśmy spokój na ok. 2 miesiące. Był to przedwczesne uderzenie, które miało miejsce niedaleko nas. 

Nie sądzę, żeby wydano w Nowym Dworze rozkaz do ucieczki, ale bardzo dużo ludzi z wiosek żuławskich przestraszyło się i zaczęło uciekać właśnie po tym uderzeniu 23 stycznia.

My sami byliśmy przygotowani, ale ucieczka nie była taka prosta. Mieliśmy przecież firmę, a mój ojciec nie był żołnierzem i dlatego nie mógł, czy nie chciał uciekać - dlatego nie myśleliśmy tak o ucieczce na teren Rzeszy. 

23 stycznia pojechaliśmy ciężarówką z zaprzyjaźnionej serowni Howaldt do Sopotu. Dlatego do Sopotu, bo gdański przedstawiciel firmy Stobbe, pan Reiman, miał co prawda restaurację i napełnianie butelek w Gdańsku na ulicy Hundegasse, ale dom miał w Sopocie - i do tego domu pojechaliśmy.

Był to dom na tyle duży, że mogliśmy tam zamieszkać. Moja mama była w tedy w zaawansowanej ciąży i mój najmłodszy brat urodził się w Sopocie 6 lutego, czyli uciekaliśmy dwa tygodnie przed porodem. 

Do garażu tego domu przetransportowano też, oczywiście za zgodą partii, dużą część wspomnianego już przeze mnie starego Machandla. W Nowym Dworze załadowano beczki na ciężarówkę i przewieziono je do tego garażu, żeby je uratować - nie zdawaliśmy sobie sprawy, że możemy całkiem stracić tamte tereny, albo nie chcieliśmy o tym myśleć.

Przez te beczki mieliśmy problemy, kiedy 23 marca 1945 do Sopotu weszła Armia Czerwona. Nasza opiekunka, która mówiła po polsku, interweniowała u komendanta Sopotu, który beczki te skonfiskował, czy też zlecił ich pilnowanie, żeby zapobiec bezsensownemu wypiciu ich przez żołnierzy radzieckich - były to tysiące litrów alkoholu.

I co się z nimi stało?

Zabrano je. Oczywiście, że Rosjanie wypili ten alkohol, ale nie dostał się on w ręce zwykłych żołnierzy, którzy mogliby się nim upić.

Co robił pan w Sopocie?

Szkoły już nie było. Mieszkaliśmy tam i właściwie tylko czekaliśmy, jak potoczy się wszystko dalej. Pan Reiman słuchał wtedy angielskiej rozgłośni BBC, gdzie mówiono różne rzeczy. Były też ulotki marszałka Rokosowskiego, który uspakajał ludzi, że nic im się nie stanie. Nie sprawdziło się to potem, ale miałem wtedy 14 lat i nie byłem w stanie wszystkiego obiektywnie ocenić - sam byłem zagrożony, że wywiozą mnie do Związku Radzieckiego.

Mój ojciec był jeszcze w Nowym Dworze między styczniem, a marcem - tam ciągle jeszcze pracowano. Potem były jakieś walki w Nowym Dworze i właściwie nie jest to do końca jasne, ale najprawdopodobniej nasz dom został wysadzony w powietrze przez niemieckich żołnierzy.

Cała ulica Marktstrasse została spalona, mojego ojca wtedy już tam nie było - krótko przed 23 marca przyjechał on do Sopotu. On i pan Reimer zostali skontrolowani, w rezultacie czego zostali wywiezieni do Rosji na 4 i pół roku.

A pan i pana matka?

Ja, moja mama, młodsze rodzeństwo i opiekunka mieszkaliśmy najpierw w tym domu i przeżyliśmy zajęcie miasta przez Rosjan ze wszystkimi znanymi szczegółami, o których nie muszę opowiadać. Muszę też powiedzieć, że Rosjanie lubili dzieci i mam z tego okresu też pozytywne wspomnienia, ale generalnie było nam bardzo ciężko.

Potem zostaliśmy wygonieni z tego domu przez Polaków i mieszkaliśmy na ulicy xxxx, a ta willa stała i stoi do dziś na Wilhelmstrasse, niedaleko Seestrasse. Na ulicy xxxx mieszkaliśmy do końca sierpnia 1945, skąd po sprzedaży kilku pozostałych nam rzeczy dostaliśmy się do xxxx pod Szczecinem, stamtąd do Berlina i do rodziców mojej mamy do Saksonii.

Nie zostaliśmy więc przesiedleni, ale wiedzieliśmy, że Niemcy będą musieli opuścić te tereny. Opuszczaliśmy te strony nie całkiem pod przymusem, ale przeżyliśmy to samo co inni wypędzeni (przesiedleńcy)... Pół roku mieszkaliśmy jeszcze z Rosjanami i Polakami, opisuję to również we wspomnieniach, był to dla mnie bardzo emocjonujący okres. 

Miałem 14 lat, nie było mojego ojca i musiałem robić rzeczy, których zazwyczaj czternastolatek nie robi. Musiałem starać się o drzewo do palenia, o jedzenie, pieluchy dla najmłodszego brata i inne rzeczy. W sierpniu chodziliśmy nawet nad morze się kąpać, między Sopotem i Jelitkowem, kiedy już usunięto z plaży zwłoki i inne rzeczy, które tam były.

Musieliśmy uważać, bo nie znaliśmy polskiego. Pamiętam, raz kiedy nieśliśmy drzewo zerwane z jakichś ogrodzeń, zostaliśmy zatrzymani przez polskie dzieci (Jugend), które chciały nas zbić.

Były to dla nas po prostu straszne czasy.

Co wiedział pan o Sztutowie?

Funkcjonowało pewne powiedzenie nie tylko w naszej rodzinie. Kiedy się chciało powiedzieć komuś coś niemiłego, może nie gdy miałem 12 lat, ale np. na kogoś z partii, mówiło się: "Bądź cicho, bo trafisz (pójdziesz) do Sztutowa".

Mówiło się tak nie tylko do dzieci, ale też do dorosłych - było to znane powiedzenie. 

Osobiście byłem raz nawet w Sztutowie w środku, w części należącej do Wschodnioniemieckich Warsztatów. Byliśmy zaprzyjaźnieni z ostatnim NAdleśniczym Stegny, panem Neumenem. Pan Neuman miał zepsutą strzelbę, która była naprawiana w tych warsztatach i właśnie tam z nim byłem. Mam tylko niewyraźne wspomnienie z tym związane. Duża hala, gdzie pracowali więźniowie, prawdopodobnie przy broni Wermachtu, ale nie pamiętam szczegółów.

Co wiem na pewno z własnego doświadczenia, to to, że w Nowym Dworze więźniowie byli przeładowywani z koleji szerokotorowej do kolejki wąskotorowej, albo sami przeładowywali towary. Byli pod strażą i mieli na sobie pasiaki, więc wiadomo było, że są to więźniowie z obozu.

Jednak mogę o sobie powiedzieć, że mając 12 czy 14 lat nie byłem świadomy zła. Według propagandy więźniami byli tylko Rosjanie i Polacy. W myśleniu zakodowane mieliśmy, że miejsce Rosjan i Polków jest właśnie w obozie. Miałem wtedy kilkanaście lat i nie dociekałem prawdy. Nie pamiętam, czy te rzeczy omawiane były w Jugendvolk.

A w rodzinie?

W rodzinie nie omawiano wielu rzeczy przy dzieciach - było to z pewnością też niebezpieczne. 

Mieliśmy często gości, którzy byli wojskowymi. Produkowaliśmy alkohol, a niektórzy dalsi krewni byli oficerami Wermachtu, czy Marynarki. Odwiedzali nas dla towarzystwa - żeby napić się Machandla czy dobrze zjeść. Było to może 5, 6, może 8 osób, które odwiedzały nas jadąc np. do Malborka, Elbląga, Gdańska, czy Gdyni. Np. kuzyn mojego ojca, zmarły w Elblągu, był ostatnim szefem komórki szpiegowskiej obrony wschodu, którego dowódcą był admirał Canaris? Edward Stobbe był kapitanem na morzu - po wojnie mieszkał długo w Wilhemshafen.

Marynarka wojenna, potwierdzą to ludzie starsi ode mnie, była najmniej narodowosocjalistyczna. W marynarce było wielu socjaldemokratów, czy tzw lewicowców. Oczywiście służyli tam również młodzi oficerowie-naziści, nie przeczę, ale w porównaniu do innych formacji wojskowych marynarka bardziej sceptycznie odnosiła się do narodowego socjalizmu.

Na jedno pytanie nie potrafię sobie do dziś odpowiedzieć, gdyż byliśmy inaczej wychowywani. Chodzi mi przysięgę wojskową. Wszyscy byli przecież zaprzysiężeni - wcześniej przed Cesarzem, a później przed głównodowodzącym Wermachtu, Adolfem Hitlerem. Jak daleko można było tę przysięgę złamać ?? wobec mordu tyrana??? Pytanie to w kręgach oficerów było często dyskutowane. Odbywało się to oczywiście za zamkniętymi drzwiami i na pewno nie mógł tego usłyszeć 12, czy 13 letni chłopiec. Znam te historie z późniejszych opowiadań wujka, czy moich rodziców. Dyskutowano też o zamachu na Hitlera 20 lipca 1944 i częściowo go popierano, ale do końca nie mogli się oni zdecydować.

Kiedy myśli pan o dzieciństwie: Co pamięta pan jako najszczęśliwsze wydarzenie w pana życiu?

Ogólnie można powiedzieć, że moje dzieciństwo było dla mnie szczęśliwym okresem. W Nowym Dworze, inaczej niż w Gdańsku, ale na Żuławach żyliśmy do 1945 roku w całkowitym spokoju. Nie czuliśmy bespośrednio, że trwała wojna. Oczywiście, że Nowodworzanie ginęli na wojnie. Pamiętam ubrane na czarno kobiety, które płacząc wychodziły z Kościoła, bo ich mężowie zginęli na wojnie. Widziałem też nekrologi w gazetach. Ale nikt z naszej rodziny nie uczestniczył bezpośrednio w wojnie. Mieliśmy jedzenie i picie - w przeciwieństwie do miast na zachodzie Niemiec, gdzie były naloty bombowe.

Propaganda informowała nas coraz częściej o wojnie, a po Stalingradzie wielu ludzi zaczęło się coraz bardziej nad tym zastanawiać. Po wojnie dowiedziałem się, że w wielu rodzinach twierdzono, że ostatecznie przegraliśmy wojnę wypowiadając ją Związkowi Radzieckiemu. Czegoś takiego do 1945 nikt by nie powiedział w obecności dziecka, ale w niektórych kręgach ludzi mówiono coś takiego. 

Oczywiście byli naziści, w rodzinach takich jak moja, czy wśród rolników żuławskich, ale większość społeczeństwa wywodziła się z mieszczańskich tradycji. Można by ich nazwać nacjonalistami (a nie: narodowymi socjalistami), czyli może wiernymi cesarzowi. Moja ciocia na przykład była do 1945 roku w związku Księżnej Luisy wywodzącej się z monarchii, a po wojnie była dalej monarchistką ?? Tak więc dla ogółu narodowy socjalizm nie był pasującą do nich ideologią. Ojciec przystąpił do partii w 1938, czy 39 - nie można było tego uniknąć, ale nigdy nie objął żadnego stanowiska. W 1942 był zdaje się doradcą gospodarczym, ale na pewno nie uczestniczył regularnie w zebraniach. Nie był z pewnością człowiekiem stawiającym opór - miał już taki charakter. Ale rolnicy żuławscy, również mój ojciec byli sceptycznie nastawieni do Trzeciej Rzeszy. Ojciec zawsze narzekał, że wiele osób w Niemczech, też w Nowym Dworze "dorobiło się" wbrew swojemu wykształceniu, czy pochodzeniu. To bardzo subiektywne zdanie. 

Przewodniczący okręgu nowodworskiego pan Asch nazywany był w naszej rodzinie panem "Błędem Drukarskim" (gra słów: Arsch=dupa). Nie mówiono tego tak otwarcie, ale pamiętam to. Tak się po prostu mówiło: Człowiek ten był blacharzem - nie było to nic złego ale jakoś nie pasowało do tego stanowiska. To były rzeczy, które były odbierane negatywnie.

To są te rzeczy, które można by ogólnie powiedzieć. A pana osobiste szczęście? Może pamięta pan jakiś szczegół ....

Np. któregoś dnia wolno mi było z rodzicami zasiąść do obiadu przy jednym stole i nie musiałem być już karmiony. Dawano nam jedzenie osobno, a gdy mieliśmy gości, byliśmy tylko krótko im przedstawiani. A ja jako najstarszy (siostra była 6 lat młodsza) mogłem już robić rzeczy, których moje rodzeństwo nie mogło. Nie wiem, czy wolno mi było więcej od moich kolegów ze szkoły. Przypominam sobie dwie kuzynki z Berlina (starsza miała dwa lata więcej niż ja), które mieszkały u nas i chodziły w NOwym Dworze do szkoły z obawy przed nalotami bombowymi na Berlin. Starsza kuzynka mogła np. iść na operetkę "xxxx", a ja nie mogłem. Zrobiłem rodzicom straszną awanturę, że przecież to ja jestem ich synem, a ona tylko u nas mieszka. Miałem wtedy zaledwie 12, czy 13 lat. 

To właściwie negatywne wspomnienie, bo poczułem się niedoceniony.

Ale takiej odrębnej historii nie przypominam sobie. Minęło już sporo czasu. Niektóre rzeczy, które mówię, albo napisałem we wspomnieniach uświadomiłem sobie dopiero w trakcie rozmów z rodzicami lub krewnymi. Mając 12, czy 13 lat nie zapamiętuje się wszystkiego tak, żeby można było o tym dziś opowiadać. Inni na pewno zrobią to lepiej ode mnie.

 

Jürgen Schlenger

 

Kiedy myśli pan o swoim dzieciństwie, o młodości - to czy przypomina sobie jakieś wydarzenie z czasów żuławskich, które do dnia dzisiejszego pozostaje w pana pamięci? Coś jednorazowego, niepowtarzalnego?

Dla mnie osobiście doświadczeniem szczególnie mocnym była śmierć ojca. Mój ojciec umarł w sierpniu 1944. Miałem wtedy 13 lat...i to było coś...Wie pan ja byłem dzieckiem tatusia - istnieje coś takiego jak synkowie mamy i synkowie taty - mój brat był dzieckiem mamy, również i z wyglądu. Był jak moja matka ciemny, prawie typ hiszpański, czarne włosy, ciemna cera; podczas gdy ja wyglądałem zupełnie inaczej. Smukła buzia ...mój brat wyglądał rzeczywiście jak ...ach...naprawdę jak jakiś piosenkarz hiszpański. Dziewczęta szalały za nim. Jeszcze do dzisiaj opowiada mi o pewnych koleżankach ze szkoły... Ja byłem dzieckiem ojca. Byłem ciągle przy moim ojcu, z nim na polowania, na ryby, stąd też pochodzi mój zawód. Mój brat ma zupełnie inny zawód. Ja byłem jak zaprogramowany do tego zawodu. Mój dziadek powiedział kiedyś ... nie wiem tego dokładnie, to moja matka opowiadała mi, że ja jako dziecko, 4 lata, biegałem koło młyna: " on będzie młynarzem". To było jak zaprogramowane. I wszedłem w ten zawód chociaż to nie było już takie łatwe. I miałem dużo szczęścia i powodzenia.

Pogrzeby ...Jak to było z pogrzebem pana ojca?

Tak, to było tak...w tym czasie wyjechałem do Nickelswalde, na obóz przysposobienia obronnego , gdzie musiałem pracować w kuchni i robić pobudkę chłopakom. Nie miałem tam żadnych ważniejszych funkcji. Dla takiego chłopaka to było fantastyczne, ponieważ nie musiałem iść do szkoły. I tam zachorowałem. Miałem krosty na stopach. Trzeba było do Gdańska. Tam stali żołnierze Wermachtu i powiedzieli mi, kiedy tam dojechałem, ze powinienem natychmiast znikać...jeden z żołnierzy dał mi jakąś maść i wziąłem nogi za pas. I p tym dzwoni do mnie moja matka, że mój ojciec ciężko zachorował. Mój ojciec zmarł 20.08.1944 w szpitalu pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny w Gdańsku. No a my dzieci...Mojego brata wtedy nie było, on był już w wojsku, w lotnikach, a więc na krótko przyjechał, a ja wylądowałem u mojej ciotki w Sopocie, aby mnie trochę ochronić, bo byłem przecież dzieckiem ojca! Na pogrzebie, mój brat przyjechał, dostał 2 dni urlopu, ja jakoś tego wszystkiego nie uświadamiałem sobie. To było tak szokujące przeżycie...Pamiętam, w kościele, ponieważ mój ojciec był bardzo znanym człowiekiem, wieńce leżały prawie całą podłogę! I kiedy niesiono już trumnę to ci co ja dźwigali, musieli iść po tych wieńcach... To było ogromne przeżycie. Ojciec mój został pochowany tam, gdzie dzisiaj stoi kamień. To było niezwykle podniosłe...Mój ojciec był myśliwym. Tam były więc, jak to bywa, rogi jelenie i salwy...Ja byłem jednak podłamany. Także w szkole nie szło mi już tak dobrze...ale potem wszystko się unormowało. To było po prostu takie przeżycie ...nie miałem ochoty na cokolwiek ... Pogrzeb ten to okazja do zjazdu całej rodziny...mam zresztą jeszcze zdjęcia...mogę je skopiować. Moja matka musiała więc zająć się częścią firmy w zakresie zarządzania, bo mój dziadek był już zbyt stary, i robiła to aż do roku 1945. Pojawiły się też rozmaite sprawy związane ze spadkiem...

Jak wyglądało życie jednej z najbogatszych rodzin w Tiegenhof?

Było tak, trochę inaczej niż w innych rodzinach... Tak więc moja matka, która odznaczała się wielką radością życia, ojciec był bardzo rygorystyczny, wiedział bardzo dużo, miał niezliczone powiązania. To wszystko chciał nam mnie i mojemu bratu przekazać, nauczyć nas...

Na przykład co?

...np.: jak się powinno jeść! Przede wszystkim jak się je rybę! Mój brat kiedy był już w wojsku jadał pomiędzy oficerami i musiał umieć jeść rybę. Mój ojciec zaplanował dla nas wszystko, Także skoki z trampoliny na basenie...

Życie w tej rodzinie, która miała w końcu dobre warunki, toczyło \się bez opiekunki do dzieci. Mija matka nie chciała tego. W innych rodzinach było inaczej. Moja matka nie zrobiła tego. Wychowywaliśmy się więc pod matczynym kloszem, ale w dyscyplinie. Mój dziadek, który zmarł wcześnie, był wielkim milczkiem. Nie odzywał się wcale. A przecież był człowiekiem z osiągnięciami...

Życie zaczynało się rano...musieliśmy do szkoły o 7.30 , w lato o 7.00. Ale mój ojciec nalegał zawsze abyśmy jadali o 12,00 w domu. Chociaż nie z cała rodzina ale w kuchni! Ojciec o 13.00 musiał już być z powrotem w zakładzie, tego wymagały obowiązki. On był jeśli chodzi o interesy naprawdę bardzo akuratny. Popołudniami siedzieliśmy nad zadaniami domowymi; czasami zostawali u nas nasi koledzy, zwłaszcza jeden syn lekarza z Marzęcina, jeśli nie zdążył na autobus. W czasach gdy pojawiły się Bombenkinder czyli (dzieci z bombardowanych miast niemieckich) a z nimi w ramach akcji "Kinderlandverschickung" przyjeżdżały do nas dziewczęta np. z Kolonii. U nas nie było prawie wcale dziewcząt w całej rodzinie. Nasza rodzina finansowała tez dzieci pewnego prawnika z Gdańska, który zmarł. Wyrośli z nich wspaniali ludzie...

Mój dziadek kupił młyn, ale nie dom mieszkalny. Moja matka spłaciła ten młyn jakieś 100 tys. DM w latach 1908-1914! Mój ojciec był tez wspaniałym fachowcem. Kiedy o tym myślę teraz to było rzeczywiście bardzo lukratywne przedsięwzięcie, co on stworzył. Tylko ten dom mieszkalny, który stoi jeszcze na ul. Westerplatte 1, ...W nim mieszkała rodzina ale jednocześnie znajdowało się biuro katastralne. I tak do 1927. Mój brat urodził się w 1926. A więc dopiero później wprowadziliśmy się do tego domu. Ja urodziłem się w 1931 w Gdańsku w domu "Pod bocianim gniazdem". We Wrzeszczu. Byliśmy dziećmi po cięciu cesarskim. Otrzymaliśmy dziwne na owe czasy imiona. Eberhard , mój brat i ja Jürgen. Top przez ciotkę. Była bardzo zorientowana w literaturze. Dużo czytała...Wzięła te imiona od Theodora Storma.

Opowiem anegdotę: moja koleżanka szkolna, którą spotykam jeszcze, dała mu na pierworodnemu także Jürgen..

Odnośnie rodziny mogę jeszcze powiedzieć, ze dziadek zmarł w 1935, trochę go znałem. W tym samym roku miał miejsce wybuch komina w Tiegenhof. W tym czasie przestawiono się z energii parowej na gazową. Zastosowano agregat od Schichaua z Gdańska. Komin był jednak przystosowany do spalin parowych. Gazy u zgromadziły się w kominie i spowodowały wybuch. Gaz pozyskiwany był z koksu. Mieliśmy wprawdzie kilka urządzeń elektrycznych ale głównym źródłem energii był gaz z tym agregatem, od Schichaua. Dość skomplikowane urządzenie ale na tamte czasy całkiem nowoczesne. Moja ciotka nieomal zginęła...W Tiegenhof wszyscy o tym wiedzieli . Gazeta o tym też napisała...Firmy jednak to nie dotknęło. W tamtym czasie młyn produkował 25 ton mąki na 24 godziny.

Mój ojciec i jego rodzeństwo pochodzili ze Stutthofu. Tylko najmłodsza ciotka urodzona jest w Tiegenhof. Moja ciotka Olga mieszkała wtedy w Sopocie. Dziadek kupił jej dom - Kaiserhöhe - to jeden z najpiękniejszych domów w Sopocie. Byłem tam...Muszę jeszcze raz z Bolkiem...

Mój wuj zginął w wypadku motorowym. Z rodzeństwa pozostali wtedy mój ojciec i jedna ciotka. I ten wujek Kurt, był muzykiem w Berlinie. Był znanym człowiekiem. Napisał pracę doktorska o układaniu ust na flecie. Był flecistą u słynnego Kurta Furtwänglera. Organizował audycje radiowe dla dzieci w roku...1932. Audycja nazywała się "Kolorynka" ( Kunterbunt). To było coś nowego audycje dla dzieci. Babka była dumna z tego. Dziadek już nie żył. A ciotka, jego żona śpiewała operetki. Wujek pracował w radiu w Berlinie, przeniósł się potem do Königsbergu, a ciotka, za mężem, przeniosła się też. Ona pochodziła z okolic Norymbergii, Frankenland. Tam mówiono do niej, w tamtejszej gwarze: "Czy ty panienko dokąd ty jedziesz? Tam wilki szczekają!" Ona dożyła 96 lat! Zmarła w zeszłym roku. Znała wszystkie sławy aktorskie tamtych czasów. Ostatnimi laty dużo do siebie telefonowaliśmy. Ona była wielbicielką Köpkego, twego bramkarza z narodowej Reprezentacji. On ma siec zakładów fryzjerskich. Czesała się u niego...Mój dziadek był członkiem Rady Miasta w Tiegenhof w czasie I wojny. Po 1918...nie pamiętam. Wiem, że zajmował się zaopatrzeniem w żywność. Był typem konserwatysty. Mój ojciec natomiast nie był wielkim wielbicielem cesarza. Jako żołnierz frontowy z I wojny był zorientowany raczej liberalnie. I kiedy zobaczył tych brunatnych nie był zbytnio zachwycony. Nie był ich entuzjastą. Można powiedzieć, że był przeciwko, ale nie mógł tego wyrazić otwarcie. Ale tu i ówdzie dał temu wyraz i dlatego trochę podpadł...Czy był w partii tego nie wiem, nie sądzę jednak...Angażował się społecznie wraz z innymi znajomymi z tej generacji jak rodzina Manser, czy koledzy z Schützenverein...itd. Ale nie politycznie, to go nie pociągało. Podobnie w interesach nie był, ja bym to nazwał, oportunistą. Kiedy wybuchła wojna, został zmobilizowany ale tylko na krótko, bo był już za stary. Miał wtedy 43 lata. ...Wrócił do domu i wtedy zaproponowano mu: "Panie Schlenger, pan mógłby dostać i ten młyn w Dirschau (Tczewie) ..." A on na to: " Kradzionego nie biorę" I to zostało mu zapamiętane...Nie doszło do jakichś następstw politycznych czy gospodarczych ale to słowo " kradzionego nie biorę" nie zostały mu zapomniane.

Co pana fascynowało szczególnie w tych wszystkich maszynach we Młynie. Chodził pan do młyna i patrzył na to wszystko.

Młyn tak wówczas, jak i dzisiaj, jest czymś szczególnie niebezpiecznym. Tam jest bardzo dużo części ruchomych. Jako dzieci zachodziliśmy tam rzecz jasna patrzeć. Była tam winda ! Szczególnie chętnie używana przez dzieci...Tak było i tak jest. Ludzie, którzy tam pracowali patrzyli na to niechętnie. Mieli oni wtedy, dzisiaj jest inaczej, dzisiaj mamy odkurzacze, a oni mieli takie pejcze...Kawałki skóry na trzonku drewnianym, którymi usuwali kurz ze swoich ubrań po skończonej pracy. No i mówili często do nas: " Uważajcie, bo zarobicie zaraz tym batem..." Ale najgorsza groźbą było, kiedy straszyli że wsadzą nas do worka. ....Bardzo było niedobrym kiedy dotykaliśmy pewnych części żelaznych w maszynach. Nie tylko dlatego, ze mogło to nas wciągnąć do maszyny ale i z tego powodu, że dotknięcie ręką powodowało rdzewienie! Na rękach jest pewien kwas...

Próbował pan opierać się losowi, jaki wyznaczył dla pana ojciec, tzn. że ma pan być młynarzem?

Nie! W najmniejszym stopniu. Wydawało mi się wtedy i dzisiaj też tak to widzę, a w tej dziedzinie doszedłem przecież do pewnych osiągnięć, że jest to fascynujący zawód. Z dwóch powodów: każdego roku praca wyglądała inaczej bo ziarno, zbiory przebiegały inaczej; już ze względu na okres wegetacji i inne czynniki.

Poza tym człowiek miał do czynienia z techniką a ja jestem człowiekiem techniki i niezliczone kontakty z ludźmi. W czasach żuławskich te wszystkie kontakty, w których brałem udział....To nauczyło mnie ogromnej swobody w byciu z ludźmi. Również i dzisiaj mam doskonałe stosunki kierownikami zmian czy kierowcami. Mojemu następcy powiedziałem, że nie można kierować przedsiębiorstwem w sposób autorytarny. Może dlatego tez miałem tyle osiągnięć...Jak miałem opuścić już interesy w 1994, na dwa lata wcześniej zaangażowałem już mojego następcę. Wtedy tez dopiero zrozumiałem jak bardzo byłem znanym w tym środowisku, pomiędzy moimi kolegami czy konkurentami.

Jak to było z ta szmuglowana lokomotywa?

( śmiech) Ach, już pan o tym wie...Lokomotywa była schowana...Ale podobnie było ze statkiem pewnym, który też leżał w bagażniku w samochodzie. Ojciec miał wtedy auto angielskie - Hillman. To był pojazd! No więc ten statek leżał w samochodzie. I kiedy matka musiała otworzyć bagażnik zobaczyła ten statek i powiedziała, " O Boże, dzieci znowuż coś zapomniały; wczoraj byliśmy w Stegnie..."Do Elbląga jeździło się po zabawki, bo Tiegenhof tego nie było .Na czas zakupów dzieci zostawały w pewnej gospodzie, w której była papuga. To była frajda, bo w Tiegenhof nie było papugi. ( Jeszcze dzisiaj rozmawiałem o tym z Heinrichem Stobbe) Tam zostawaliśmy ze trzy godziny a rodzice szli na zakupy.

Co do finansów - Gulden był waluta Wolnego Miasta ale w Elblągu była Marka. A mój ojciec miał w Elblągu dwa domy, kupił je od dziadka, i my korzystaliśmy z pieniędzy pochodzących z wynajmu tych domów. Wymieniać można było bowiem tylko ograniczone ilości guldenów. Te wymiany mogę do dzisiaj śledzić po stemplach w paszporcie mojej matki. Tak więc kupowaliśmy zabawki w Elblągu. Ale były też i inne zabawki zrobione przez pracowników młyna. Ja miałem z nimi doskonały kontakt. Byli dla mnie jak wujkowie. Zwłaszcza jeden, kierowca, który jeździł z moja matką, np. do Gdańska. Ojciec nie bardzo to lubił, bo on jeździł bardzo szybko. A ojciec jeździł bardzo ostrożnie. Kiedy jechaliśmy do Stegny to naszym obowiązkiem było zapamiętanie numeru naszego samochodu, aby łatwiej było go później odnaleźć. Do dzisiaj pamiętam ten numer: DC 3840 !

Mój dziadek zdecydował, że wszystkie dzieci musza nauczyć się grać na jakimś instrumencie. Ja zacząłem na skrzypcach ale nie szło mi najlepiej...Ale muzyka była. Moja matka grała na pianinie, ojciec na skrzypcach, wujek na flecie. Wieczorami muzykowało się w domu. Ojciec, w czasach jeszcze filmu niemego, grywał w kinie w Tiegenhof do filmów, co robił bardzo chętnie. Gdzieś w latach 20-tych... Grali też dla rozrywki w Stegnie w Domu Muzyki. Ich grupa nazywała się "Ete" z francuskiego " lato" bo ich dyrygent nazywał się Hari Sommer. Grali do tańca...Moja matka nie lubiła tego. A my, dzieci, mieliśmy w tedy całkowita wolność bo ojciec był zajęty...Ojciec zawoził nas i przywozi Stegny. W ferie mieszkaliśmy u Kerstenów. W rodzinie rybackiej. To pamiętam. Matka woziła nas takim dziecięcym wozem drabiniastym; ciągnęła nas jakieś 3 kilometry do plaży...Nie było to łatwe. W Stegnie był taki mały bulwar, promenada... Spędzaliśmy bardzo dużo czasu na plaży. Wyglądaliśmy jak dzieci z Maroka a nie jak Niemcy. Opaleni.

Mój dziadek kupił kiedyś Fiata. Olbrzymie auto. Do ośmiu osób. A ojciec kupił Wanderera, poprzednika Audi. To auto miało otwarty dach - to było coś. Tak więc jeździliśmy do Prus Wschodnich ; ojciec pokazywał nam Mazury, lasy...To było wspaniałe widzieć coś innego. Odwiedziliśmy też raz naszego wujka w Königsberg. To była już słynna postać. On był tez organista, grywał czasami w Tiegenhof. Takie wycieczki robiliśmy na Wielkanoc i na Zielone Świątki. Wtedy też korzystało się z tej w połowie ukończonej autostrady do Königsberg.

Wspomniał pan o kinie. Czy odegrało ono jakąś rolę?

Tak. Kino kosztowało wtedy 26 Pfennigów, w pierwszym rzędzie. Kino było na rogu Stobbestrasse i Bahnhofstraße. Czy i dzisiaj nie ma tam kina? W pewnym momencie zostało unowocześnione. Przed kinem były wywieszone fotosy filmowe, plakaty...Matka nie ceniła kina za nadto, ale ojciec traktował to bardziej na luzie i dawał nam pieniądze. Matka chciała nas zatrzymać w domu. 

U nas były dzieci, jeszcze w latach przedwojennych, z tzw. słabych socjalnie rodzin. Później dwie dziewczynki z okolic, i jeszcze dwie inne z Kolonii....Mam kontakt z nimi do dzisiaj. Potem inne dzieci, kuzyni...W czasie wojny dzieciom nie było wolno pozostawać w Gdańsku. U nas mieszkały. Nic nie płaciły; jedliśmy przy tym ogromnym stole...Rodzina z Sopotu przyjechała; wujek był przy sądzie w Gdańsku. Wtedy urzędnicy nie zarabiali dużo, nawet te grube ryby. Mój wujek z Sopotu był wielkim ekscentrykiem. Kiedyś u usłyszał, ze piersi czapli są doskonałym przysmakiem. Mój ojciec upolował więc ze dwa ptaki, za specjalnym pozwoleniem, bo były one pod ochroną. No i mieliśmy te piersi. Matka wątpiła od razu w ich smak, bo przecież one żywią się rybami...Jedliśmy je z długimi zębami...Prawie wszystko po obgotowaniu poszło dla psów, które też nie miały na nie ochoty... Ten wujek przyjeżdżał do nas na raki. Rzeczne raki Potrafił ich zjeść do 15! To był fenomen dla nas. Wujek, kiedy do nas przyjeżdżał to przywoził swoja plastikową wannę. Napełniał ja wodą i się kąpał. Nie lubił używać cudzych wanien...taki oryginał. Snob!

Przyjeżdżali do nas też inni ludzie. Z Gdańska ...

Jak wspomina pan moment, kiedy te czasy, o których pan opowiada, załamały się?

Dla mnie punktem przełomowym była śmierć ojca. Generalnie cały ten czas to trochę jakby XIX wiek. Wtedy w Tiegenhof XIX wiek jeszcze się nie skończył. Tak to dzisiaj widzę...Ta wielka rodzina, z krewnymi, sąsiadami...Tak to widzę.

Mój brat był lotnikiem we Wrocławiu. Byliśmy w kontakcie listownym. Ja pozostałem z matka w domu. Ojciec nie żył. Babcia była po 780-tce. Interesy musiały iść dalej. Mieliśmy dobrego zarządcę. I tak dotrwaliśmy do stycznie 1945 .

Moja matka powiedziała.....tak jak i mój ojciec...On prorokował: " Jeszcze będziecie jeść z jednej miski..." Z tymi brunatnymi nigdy nie będzie dobrze. Oni nas wykończą. A kiedy doszło do lądowania aliantów w Normandii powiedział do mnie: " Chłopcze - to koniec".

Musieliśmy uciekać. Pamiętam jeszcze w 1943 roku - mieliśmy kominek w domu, chyba do dzisiaj tam jest. Z całym oprzyrządowaniem czyli tzw. kompletem kominkowym, trochę jak u Anglików. Ojciec wziął kiedyś te cęgi kominkowe i przyłożył mi je do uszu. One tak dziwnie dzwoniły....Ojciec powiedział: " To nie będą nigdy dzwony pokoju". To było bardzo przejmujące dla mnie. Takie proroctwo...On to powtórzył jeszcze gdzieś publicznie i to było znowuż źle przyjęte.

W styczniu 1945 opuściliśmy dom. Ojciec zakopał w ogrodzie 200 litrów benzyny. Za to groziła śmierć...Beczka benzyny...Zatankowaliśmy Wanderera i udaliśmy się w kierunku Gdańska. Nie bezpośrednio. Przez Lingenau. Tam zdarzyła się też pewna historia:

Przywieziono zabitych żołnierzy Wermachtu. Właśnie do Langenau. Nie było tam już nikogo poza starymi kobietami. I my młodzi zebraliśmy się i wykopaliśmy grób aby pochować te ciała. I ja to też robiłem. Jakieś 20 czy 25 ciał...Pochowaliśmy całkiem bez ceremonii. Czasami mówię o tym jako czarny humor, że jestem jedynym grabarzem w okolicy...

Pojechaliśmy do Sopotu. Tam zamieszkaliśmy u krewnych. Matka znała tam mnóstwo ludzi, bo chodziła do Victoria-Schule w Gdańsku. Znała pewnego oficera, który załatwił nam wyjazd pociągiem ewakuacyjnym. Tak więc beż wielkiego bagażu, w nocy, udaliśmy się do pociągu szpitalnego, włoskiego zresztą. Stał na torach, bardzo nowoczesny, cały biały. Jak Raj.

Mój brat był poinformowany o naszych krokach...Wtedy nie wolno było cywilom kontaktować się z wojskiem. Mieliśmy bardzo mało do jedzenia... Ale taki jeden oficer, lekarz ze Stuttgartu, którego próbuje odnaleźć...mój Anioł Stróż zaproponował mi coś do jedzenia; no i tak dotarliśmy do Wismaru. Nie znaliśmy tam nikogo...Potem do Rotenau, gdzie mieszkali dalecy krewni mojej matki. Nie musiałem chodzić do szkoły, co było całkiem przyjemne ale Anglicy i Amerykanie bombardowali i dlatego nie było tam całkiem bezpiecznie. A więc dalej - do Meklemburgii, do wujka Juliusa Hinza, koło Güstrow. Wuj Juliusa, Otto , był elektrykiem. Tam puściliśmy w ruch centryfugę... Produkowaliśmy masło. To było zabronione. Ale i tam stało się niebezpiecznie. Pojawili się Rosjanie. Przenieśliśmy się w kierunku na Schwerin. Po drodze przyglądałem się angielskim lotnikom. I raptem pojawili się Amerykanie. Ja potrafiłem już wtedy całkiem dobrze po angielsku. Pytali mnie skąd jestem. A jeden, pułkownik, był chyba pochodzenia niemieckiego, bo mówił doskonale po niemiecku. On proponował nam, aby się przenieść bardziej na Zachód. Ale my nie mogliśmy. Tak więc znaleźliśmy się w jakiejś willowej w Schwerinie. Wszędzie pełno amerykanów. Moja matka była osobą rzutka, nawiązała szybko kontakty; ja również z jednym z kucharzy amerykańskich. On był czarnoskóry.! Dał mi kiedyś kawał gotowanego mięsa...To był mój pierwszy kontakt ze światem amerykańskim. Poznałem też kolegów tego kucharza. Oni dali mi gumę do żucia. Myślałem sobie, że to muszą być fajni ludzie ci amerykanie. Ten ich sposób bycia swobodny...Później przyszli Anglicy.

Mieszkaliśmy w Schwerinie. Jak przyszli Anglicy - ta słynna brygada "Szczurów Pustyni" od Montgomerego...Bardzo mi się podobali, za pomocą granatów ręcznych łowili ryby...

W Schwerinie nie było źle ale miasto było przepełnione. Moja matka więc zdecydowała, że przeniesiemy się do Rostocku. W Rostocku nawiązałem kontakt z Rosjanami. Dzieci miały tę łatwość...To byli młodzi chłopcy, jakieś 16-18 lat...Od Rosjan wytargowaliśmy sól. Generalnie nie było w ogóle soli! A Rosjanie sól mieli. Wzięli nas raz do wyładowania transportu soli, a my z tej okazji skorzystaliśmy. Bez soli jest ciężko. Sól jest jak złoto.

Zaproponowano nam dom na obrzeżach miasta. Ale daleko od miasta. Był piękny ale co my mieliśmy tam robić? Nie było żadnego połączenia autobusowego. Wróciliśmy do Rostocku. I tam moja matka - znowuż szczęśliwy traf - spotkała Manfreda Reibe. On był synem dyrektora z Tigenhof. Jego ojciec był dyrektorem gimnazjum. Miał żonę żydówkę. W rozmowie z nim moja matka doszła do wniosku, że nie mamy tutaj czego szukać; że trzeba znikać. Nie było to takie proste, ale on wystarał się dla nas o przepustkę. I wystarał się. Było na niej napisane, że wszyscy, którzy nas spotkają, powinni nam okazać pomoc. Dojechaliśmy do Berlina.

Tam spotkaliśmy Helmuta van Bergena. Pochodził z Żuław z Rosenort. Bardzo znany człowiek. Matematyk i fizyk. On zajmował się sterowaniem rakiet V1 i V2 w Krokowej koło Gdańska. W Berlinie był znowuż aktywny. To był doświadczony człowiek...Podziwiałem go. Konstruował tez wiertarki stomatologiczne. Interesowali się nim nie tylko Amerykanie ale i Rosjanie. Biedak musiał się barykadować w swoim domu przed jednymi i przed drugimi. Żył w strachu. Dzisiaj byłby milionerem...Opracował nowoczesna technologię spawania.

W listopadzie mieliśmy możliwość wyjechać pociągiem wojskowym do Niedersachsen., gdzie podobnie, jak ostatnio w Kosowie, był obóz przejściowy pod namiotami. Stamtąd dotarliśmy do Hamburga. W Hamburgu nie dostawaliśmy kart żywnościowych. Przenieśliśmy się zatem do Glückstad i tam rozpocząłem normalne chodzenie do szkoły. Mieliśmy nauczyciela, który nazywał się Hahn. Mieszkał kiedyś w Anglii i przez pewien czas był nauczycielem księcia Walii Karola; tak więc i ja i książę Walii mieliśmy tego samego nauczyciela...On był z nurtu szkoły waldorfowskiej, czyli takiej, gdzie dzieciom stwarza się warunki do pracy twórczej. Miałem dużo szczęścia w tej szkole. Tam było dużo dzieci przyjezdnych ale trzon stanowili jednak miejscowi. Byli chłopcy i dziewczęta. Nasza klasa była zorientowana szczególnie na współpracę wewnątrz klasy. Trochę inaczej wyglądało to w innych grupach. To zależało pewnie od nauczyciela...

Jakiś czas potem dojechał do nas mój brat. Nie był w niewoli. Ranny na Węgrzech. Dostał pracę jako tłumacz u tych "szczurów pustyni"...Znał jako pilot doskonale angielski. Pracował tam do 1947.

Pan tak opowiada swoją historię, jakby się wydarzyła wczoraj, tak dokładnie...

To się tłumaczy tym, że moja matka pisała pamiętnik. Mam go i czytam. Stąd wszystko dokładnie mogę sobie przypomnieć ( śmiech)

Kiedyś mojemu ojcu proponowano więźniów wojennych do pracy. Więc odpowiadał, ze skora tak , to on chce Francuzów. Znał świetnie francuski. Jeden z nich, rzeźnik z Paryża...Nazywał się chyba Fernand. Byłem z nim w doskonałej komitywie. Był dla mnie jak wujek. Pewnego razu ojciec zastrzelił lisa. Zdecydowano, by zachować futro ale wyrzucić mięso. Francuz strasznie protestował. Twierdził, że lis może smakować świetnie ale trzeba go zaprawić w czerwonym winie. Na to nie chciała się zgodzić moja matka. No to on zgodził się na maślankę! Mój ojciec świętował chętnie Boże Narodzenie z Francuzami. Inni nie patrzyli na to przychylnie.

 

 

 

Hans Müller

 

Jakie problemy miało dziecko... ?

Zawsze się mu w jakiś sposób dokuczało. To znaczy nie zawsze brało się go poważnie. I trzeba było trochę za tymi innymi biegać. Inni byli lepsi w sporcie; szybciej biegali, lepiej skakali. Tego ja nie potrafiłem, ponieważ byłem za mały. Musiałem im w innym sposób dorównywać. Musiałem się określić, a robiłem to częściowo poprzez szkolną wiedzę.

Trudno było zdobyć respekt wśród uczniów czy kolegów. Mówili oni zawsze: "Ach ten mały...". Trzeba było to inaczej wyrównać, chociażby przez szkolną wiedzę albo trzeba było po prostu być mądrzejszym niż wielu innych.

Jakie wspomnienia zachował Pan w związku ze swoim wzrostem?

Właściwie żadnych szczególnych. Tylko... W szkole podstawowej byłem tylko trzy lata i zawsze byłem tym najmłodszym w klasie. I później dopiero było mi trudniej, ponieważ duchowo (psychicznie) byłem trochę w tyle za innymi, którzy byli ode mnie o rok starsi. A to w szkole stanowiło już jakąś różnicę. Ale to czy byłem wysoki, czy niski nie było czymś poruszającym.

Mój ojciec był nauczycielem w Gimnazjum. A przez dziesięć ostatnich lat był dyrektorem komisarycznym Gimnazjum i wykonywał i układał plany lekcji. Wiedział też, jak duże były poszczególne sale, które przyporządkowywał różnym klasom. A ponieważ, jak już wspominałem, byłem zawsze trochę mniejszy, niż inni, troszczył się zawsze o to, aby w klasie, której miałem lekcje, była trochę niższa ławka. Albo pytał się mnie: "Gdzie chcesz siedzieć? Tu czy tam?". Wówczas znalazła się we wskazanym miejscu trochę niższa ławka, tak żebym siedząc mógł dotykać stopami podłogi. Ale takie sytuacje miały miejsce dopiero w maturalnej klasie.

Jeśli chodzi o mnie, zdawałem normalną maturę z egzaminem pisemnym i ustnym. Gdzie w niektórych przypadkach była przyznawana matura w trybie przyspieszonym, ponieważ niektórzy uczniowie byli powoływani do wojska.

Miałem egzamin z biologii i... nie mogę sobie przypomnieć, z czego jeszcze. Moim przedmiotem fakultatywnym był język angielski. Mój ojciec był nauczycielem języków obcych: francuskiego, angielskiego i łaciny. I jeśli chodzi o języki, to przychodziły mi łatwo. Wprawdzie jak szybko się ich uczyłem, tak też szybko znowu zapominałem, ponieważ byłem zbyt leniwy, żeby je na tyle wkuwać, żeby pozostały w głowie. Tak w ogóle to nie miałem żadnych problemów w szkole. Bardzo dobrze mówiłem po angielsku. Francuskiego uczyłem się 5 lat i szło mi całkiem dobrze, tylko z łaciną gorzej. To nie był mój konik.

Czy miał Pan możliwości wykorzystania swoich językowych umiejętności na Żuławach?

Nie. W tamtych czasach trudno było się wybrać poza miasto. To była już wyprawa. Aby wybrać się do Gdańska, np. autobusem z Tiegenhof / Nowego Dworu Gd., a były to wówczas stare, klekoczące autobusy napędzane śmierdzącym Dieslem, od którego ciągle robiło mi się niedobrze... Dlatego rzadko jeździłem do Gdańska. A podróż kolejką wąskotorową do Gdańska zajmowała 5 godzin; a koleją przez Siemonsdorf była zbyt uciążliwa z tymi wielokrotnymi przesiadkami, dlatego rzadko jeździliśmy do Gdańska. Dzisiaj znam Gdańsk lepiej niż wtedy. 

Często jeździliśmy natomiast autobusem pocztowym po jakieś zakupy (czego nie mogliśmy dostać w Gdańsku) do Elbląga, czy Malborka. To było tylko 20 km. Poza tym Malbork i Elbląg należały do Rzeszy Niemieckiej.

Jakie wrażenie robiły wówczas Żuławy ......?

Bardzo dobre wrażenie. Całe Żuławy, moja najbliższa Mała Ojczyzna, były cudowną krainą. Gdy się patrzyło w dal, wzrok się o nic nie potykał. Gdy jest Pan w górach, widzi Pan z jednej strony tylko kawałek dalej, z drugiej strony jakieś drzewa, lasy albo górę przed sobą. Na Żuławach wzrok sięgał bardzo daleko. Albo pola... Było przepięknie. Często dzięki moim szkolnym kolegom i przyjaciołom jeździłem w ferie do okolicznych wsi i pomagałem w polnych pracach. A zboże miało wtedy dwa metry wysokości, naprawdę tak było.

Gdańsk był dla nas, tak też się nazywał, Wolnym Miastem (państwem), krainą mlekiem i miodem płynącą.

Na czym opierała się taka opinia?

Tego nie wiem. Nie potrafię Panu powiedzieć nic o jakości ziemi. Musiała był jakaś przyczyna, dla której zboże tak pięknie rosło. O tym mogłaby Panu później Pani Klink dokładniej powiedzieć, ponieważ wychowała się u swoich rodziców na wsi. Wiem tylko, że żywności mieliśmy w nadmiarze.

W każdym razie Gdańsk, to małe "wolne państwo", był obszarem, na którym wytwarzało się dużo produktów żywnościowych. Nie mieliśmy przemysłu. Nie było u nas większych fabryk. Cukrownie - tak, w których przerabiano również produkty rolnicze. Ale przemysł..., fabryki, w których produkowano by samochody, o tym mi nie wiadomo. W Gdańsku... stocznia ?

Jak wyglądała podróż kolejką do Gdańska?

Właściwie była bardzo piękna. Co prawda trwała 5 godzin. I jak Pan wie, kolejka wąskotorowa dawniej, powiem to tak, wyglądała jak większe wydanie kolejki (zabawki) z Merklin. Osiągała maksymalną prędkość 15 km/h. Do Stegny / Stegen jechało się dobrą godzinę. W pociągu wisiały tabliczki z napisem: "Zrywanie kwiatów podczas jazdy zabronione". Kiedy nie chcieliśmy płacić za bilety, wsiadaliśmy do tyłu, gdy widzieliśmy jak konduktor wsiada z przodu i czekaliśmy aż dojdzie do naszego wagonu, wtedy wyskakiwaliśmy przez tylne drzwi, biegliśmy wzdłuż kolejki i z przodu wskakiwaliśmy z powrotem. To było wykonalne przy takich prędkościach. Albo kiedy [konduktor] przychodził od tyłu, wyskakiwaliśmy z przodu, czekaliśmy aż pociąg przejedzie i wskakiwaliśmy do tyłu. Kiedyś spałem nawet ukryty na siatce na bagaż, dodatkowo przykryty płaszczem. Wtedy też mnie nie znaleziono. Próbowaliśmy oczywiście oszczędzać, gdzie się tylko dało. Nawet w formie zabawy.

Do Gdańska jechało się wzdłuż wybrzeża aż do Mikoszewa / Nickelwalde, gdzie znajdował się prom kolejowy, o którym wielu z was prawdopodobnie nic nie wie. Tam lokomotywa z wagonem bagażowym, który był jednocześnie pocztowym, była odłączana i wjeżdżała na prom, a wszyscy podróżni przechodzili piechotą na prom. I tak byliśmy przewożeni na drugą stronę, po której czekała już taka sama ilość wagonów pasażerskich. Podróżni ponownie wsiadali do pociągu, lokomotywa z wagonem bagażowym podjeżdżała i pociąg ruszał dalej do Gdańska. 

Pięć godzin, ale uroczych.

Zakupy za granicą ?

Na przykład kiedy potrzebowaliśmy butów. W Elblągu i Malborku można było dostać lepsze niż w Gdańsku. Nie wiem, dlaczego. Czy były jakościowo lepsze, czy może tańsze, tego nie potrafię powiedzieć. W każdym razie nasi rodzice często jeździli z nami do Malborka albo Elbląga, gdy potrzebowaliśmy butów. W Tiegenhof / Nowym Dworze Gd. mieliśmy własne sklepy z obuwiem, ale główne zakupy robiono w Rzeszy. Wtedy trzeba było oczywiście, gdy przychodziło do płacenia cła... Na podróż zakładało się najstarsze i najbardziej zniszczone buty, jakie się miało, które później w sklepie lądowały w koszu. Wówczas sprzedawca albo sprzedawczyni przecierała podeszwy [nowych butów] papierem piaskowym [ściernym]. Mieli oni zawsze w sklepie pudełko z ziemią i kurzem, w które wsadzano buta po przetarciu podeszwy i po delikatnym zwilżeniu buta. Wtedy wyglądały na używane i nie musiały był oclone. Ponieważ cło na granicy było stosunkowo wysokie. 

Trochę się też oczywiście szmuglowało, co bywało zabawne, ale mogło też drogo kosztować.

Co szmuglowano?

Przede wszystkim drobne rzeczy. Kiedy wybieraliśmy się do Rzeszy, mieliśmy możliwość wymiany tylko 10 RM [Reichsmark - Marka Rzeszy Niemieckiej] na osobę. Kto ukończył 10 lat, otrzymywał własny paszport i dlatego byliśmy również zabierani, ponieważ przysługiwało nam te 10 RM. Mój ojciec szedł wtedy do banku w Tiegenhof / Nowym Dworze Gd., wpłacał 12.50 guldenów, co było zapisywane w paszporcie. I z tym zapisem zgłaszaliśmy się w Elblągu albo Malborku w filii tego niemieckiego banku, u nas też mieliśmy bank niemiecki, gdzie otrzymywaliśmy po 10 RM na osobę. Z pewnością może Pan sobie wyobrazić ile można było kupić za maksymalnie 50 RM. Nikt jednak nie miał ochoty płacić cła za wszystko, zwłaszcza za drobiazgi. Zwykle każdy z podróżujących miał przy sobie duży parasol, naprawdę duży, który stawiano gdzieś w rogu i pakowano do niego te rzeczy, tzn. drobiazgi, które chciano przeszmuglował. Gdy przychodzili celnicy, musieliśmy wysiadać z autobusu. Gdy paszporty i papiery zostały sprawdzone, przechodziliśmy piechotą przez most w Malborku, w Elblągu granica była nad Nogatem, wtedy po Gdańskiej stronie nadchodzili gdańsko-polscy celnicy i ponownie wszystko kontrolowali. Gdy urzędnicy przechodzili przez autobus albo nie chcieli widzieć parasoli, albo ich rzeczywiście nie zauważali. Pecha miał ten, kto zapominał, że miał coś w parasolu. I gdy padał deszcz, chwytał za niego, otwierał, tym samym wysypując zawartość. To był już pech. 

Ale to takie drobne przeżycia, w małym ruchu granicznym. Dalej bywałem później już jako żołnierz.

Reforma pieniężna 1935. Jaki był stosunek Pańskich rodziców?

Robili szybko jakieś zakupy. Gdy na przykład dziś dowiedzą się, że cena benzyny wzrośnie o 10 Pf [fenigów], jadą wtedy szybko zatankować jeszcze po starej cenie. Tak też było wtedy. Z tych samych powodów próbowano wówczas kupować szybko towary jeszcze po korzystniejszych cenach, za które za tydzień płaciło się już więcej. I tak na przykład dostałem moje łóżko, z którego byłem strasznie dumny, bo dotychczas mieściłem się jeszcze w moim dziecięcym łóżku.

Lata 20-te, 30-te.

Pierwsze radio mieliśmy w 1930 roku. Mój ojciec poszedł wtedy do sklepu ze mną; już nie pamiętam, co to był za sklep; i kupił radio, radio przewodowe [Drahtfunk]. A "radio przewodowe", jak już sama nazwa wskazuje, było połączone z rozgłośnią kablem czy też przewodem. I mieliśmy wówczas tylko jeden program. 

Pamiętam, jak kiedyś, gdy oboje rodzice wyszli, a przyglądałem się wcześniej jak pokręcić gałką, żeby zadziałało, miałem chyba wtedy 6 lat, stanąłem za radiem i szukałem muzyków, którzy grali w radiu. Nie wiedziałem, gdzie są. Nie potrafiłem sobie wytłumaczyć, w jaki sposób wylatywała muzyka z tej skrzynki. A przecież była to taka mała skrzynka. No i skąd ta muzyka.

Kiedy indziej, około 1932 roku, wstałem w nocy, kiedy nadawano transmisję z walki Xxx [nazwisko boksera] o mistrzostwo świata, którą to po 30-tu sekundach przez nokaut przegrał. Wtedy to siedziałem na koszu na papiery, obok biurka ojca i razem kibicowałem. 

Ale jak to się działo, że radio grało...? To było coś nadzwyczajnego. 

Pierwszy samochód. Nigdy nie mieliśmy samochodu. Ale pamiętam, że koło 1939 roku produkowano w Rzeszy Volkswagena. Można było wpłacać zadatki, a za 999 RM można było kupić samochód, tzn. tego Volkswagena, Garbusa. Mój ojciec również oszczędzał na niego. I uzbierał odpowiednią sumę, ale nigdy nie dostąpiliśmy tego zaszczytu, ponieważ nadeszła wojna i wszystko szło dla Wehrmachtu na działania wojenne. Prywatni nabywcy nie mieli szans na kupno auta, chyba, że byli uprzywilejowani.

Co się jeszcze działo... W 1939 odbywała się ta reforma pieniężna, o którą już Pan pytał. Dokładnie 1. września 1939 pojawili się pierwsi niemieccy _o_nierze, przez tzw. Polski Korytarz, w Wolnym Mieście. I od 1. września 1939 roku od godz.6 rano przynależeliśmy do Rzeszy Niemieckiej. I automatycznie zaczęła obowiązywać u nas RM [Marka Niemieckiej Rzeszy, Reichsmark] jako oficjalny środek płatniczy. Odbywało się to podobnie, jak dziś z Euro. Dzisiaj może Pan wszędzie przeczytać ceny obowiązujące w DM i jednocześnie w Euro. Tak też było wówczas. Ceny w sklepach były podawane zarówno w Gdańskich Guldenach jak i w Markach [RM]. Ale to nie było takie proste. I wtedy nasz nauczyciel matematyki wpadł na bardzo dobry pomysł. W przeliczeniu za jednego Gdańskiego Guldena było 80 Reichspfenig. I wtedy nasz nauczyciel wziął termometr kąpielowy, na którym były dwie skale: Celsjusza i Réamura. 100şC to 80 Réamura, a to był dokładnie ten sam stosunek 100 do 80-ciu, jak w przypadku Gdańskich Guldenów i Reichspfenige. I kiedy teraz np. miał podaną cenę w RM, powiedzmy 50 RPf, patrzył na 50 na skali Réamura, a po drugiej stronie była liczba Celsjuszy. Oczywiście skala na termometrze sięgała tylko do ok. 50-ciu albo 60-ciu stopni, wtedy trzeba było dzielić. Tak czy owak termometr był bardzo przydatny. Bardzo podziwialiśmy naszego nauczyciela za ten pomysł.

To są właśnie takie drobne przeżycia, małe rzeczy, o których sobie człowiek przypomina. 

W dzieciństwie przerażały mnie, i prawdopodobnie nie byłem jedyny, burze. Bardzo często u nas grzmiało i zdarzały się dosyć ciężkie burze, w trakcie których nie było możliwości, żeby jakieś gospodarstwo się nie spaliło. Piorunochronów jako takich wtedy nie było. I gdy burza nadchodziła w nocy, my, dzieci, byliśmy wyciągani z łóżek. Musieliśmy się kompletnie ubrać i stanąć przy piecu kaflowym w pokoju dziecinnym, jak najdalej od elektrycznego światła, od lamp i tym podobnych. Piece kaflowe miały nas ponoć, hm nie mogę sobie przypomnieć nazwy, izolować. To był pomysł mojego ojca. Musieliśmy stać oparci plecami o piec i musieliśmy... być z dala od elektrycznego światła, broń Boże pod lampą, z dala od wodociągu. No i oczywiście kompletnie ubrani, co najmniej nam się podobało.

I zawsze się strasznie baliśmy ciężkich burzy, bo wtedy wszędzie dookoła się paliło. To tu, to tam jakaś chałupa. 

To były ciężkie chwile dla tych ludzi tam.

(...)Czy bał się Pan też wody?

Tak, ale może nie wody, ani też powodzi. Po prostu w tym czasie nie umiałem jeszcze pływa. Było to uwarunkowane moim niskim wzrostem. Moje płuca nie rozwijały się równomiernie ze wzrostem. To nastąpiło dopiero później. Do trzynastego roku życia nie wolno mi było "się zahartować". Rozumie Pan, o co chodzi? Nie wolno mi było wchodzić do zimnej wody i się do niej jak gdyby przyzwyczaić. Musiałem na przykład był ostrożniejszy przy zimnym wietrze. I dopiero mając 13 lat nauczyłem się pływać. Dlatego też gdy szliśmy na kąpielisko, bałem się trochę wody. Oczywiście do momentu, kiedy się nie nauczyłem pływać. 

Dlatego uważam, że dzieci powinno się uczyć pływać od kołyski.

Jak wyglądała kiedyś podróż statkiem?

Statkiem podróżowałem jedynie z Nowego Dworu do Krynicy Morskiej [Kahlberg] albo do Elbląga. I właściwie były to jedynie szkolne wycieczki z Gimnazjum. Raz w roku odbywała się też wycieczka parowcem. W Nowym Dworze mieliśmy, o tym wiedzą najlepiej Marek i Piotrek, którzy się tym zajmowali; dwa małe statki parowe: "Augusta" i "Brunhilde".

I takie to były moje podróże statkiem. Na Tudze jeszcze jakoś szło, ale gdy przepływało się odcinek Wisły Elbląskiej do Elbląga, albo fragment Zatoki do Krynicy Morskiej, wtedy robiło mi się nieprzyjemnie, ponieważ nie umiałem pływać. 

A większe podróże statkiem - nie miałem.

Jeśli chodzi w ogóle o podróże, wyjazdy z Nowego Dworu, to była raczej rzadkość. Rowerem do Stegny na plażę, owszem.

(...) Czy mógłby Pan opowiedzieć o czymś typowym dla Żuław, czego nie ma w innych regionach? Może jakieś potrawy?

Musiałbym się zastanowi_. Moja mama pochodziła z rodziny hotelarskiej. Do jej ojca należał Das Groâe Deutsche Haus, względnie wcześniej Hotel Deutscher Kaiser przy Rynku na Marktstraâe, w którym później mieściło się nasze starostwo. Moja mama była tam odpowiedzialna za kuchnię i pralnię. Uczyła się też gotowania i praktycznie potrafiła z niczego zrobić wyśmienite danie.

Zastanawiam się czy było jakieś specyficzne danie..., o tak: Kahlchen. Powinien Pan był słyszeć wczoraj na wykładzie Pana Spode: Blumenkahlchen, Pflaumenkahlchen, albo Eintopf. albo też smak, który do dziś pamiętam: Sauerklöpse. Ale to nie to samo, co Königsberger Klöpse. Są to gotowane mięsne klopsiki, ale to właściwie mogłaby Panu lepiej wyjaśnić gospodyni. Więc są to gotowane klopsiki, które pływały w dużej wazie zanurzone w mlecznej zupie, albo też w mlecznym sosie. Jadło się je z gotowanymi ziemniakami i na przykład z czerwonymi buraczkami. Sauerklöpse je się łyżką w głębokim talerzu, a Königsberger Klöpse , klopsiki mięsne w sosie kaparowym, podaje się też z gotowanymi ziemniakami, ale na płaskim talerzu. Sauerklöpse zdarza mi się jeść jeszcze dzisiaj, naprawdę są bardzo smaczne. 

Raz w tygodniu przychodziła do nas praczka. Pranie odbywało się w piwnicy, gdzie kobiety ciężko pracowały. Tymczasem już z samego rana wstawiano na piec wielki kocioł z ..., w którym się sobie gotowało, a po południu było gotowe...

Ale jeśli pyta się Pan o jakieś specjały...?

Czy mógłby Pan opisać Kahlchen?

Nigdy tego sam nie gotowałem, zawsze tylko jadłem. Jest to zupa, do której daje się zrobione z mąki płaskie wstążki, ale nie jest to makaron i owoce, jakie tylko można do tego wykorzystać. 

Albo Birnenbohnen und Speck [rodzaj tego Eintopf-u; fasolka szparagowa z gruszkami i słoniną]. Jest to fasolka szparagowa, która rośnie na krzaczkach, drobno pokrojona, a następnie zagotowana. Do niej dodawało się przyprawy, słoninę i jakiś konkretny gatunek gruszki. Te gruszki były strasznie twarde, ale nie wiem, jaki to był gatunek. Kiedy się ugotowały w tej zupie, były bardzo miękkie i jako owoce nadawały tej warzywnej zupie szczególnego posmaku. To się też często u nas robiło, ale żeby było czymś specjalnym, to nie.

Kiedy po raz pierwszy pił Pan Machandel?

Mój pierwszy Machandel piłem, o ile dobrze sobie przypominam, w 1940 roku, w klasie maturalnej. Nasi uczniowie z poza Nowego Dworu nie dojeżdżali już codziennie do domu, jak to wcześniej bywało, mieszkali przez okrągły rok na różnych pensjach albo stancjach. Wówczas istniało pojęcie "szkolnej mamy", kobiety, która przyjmowała do siebie ucznia na stancję, który zwykle mieszkał tam do matury. Potem na jego miejsce przychodził następny. Często przesiadywaliśmy u nich w pokojach. Tam po raz pierwszy odczuwało się brak nadzoru. Tam też paliło się swoje pierwsze papierosy i piło pierwszy Machandel.

W jakim wieku można było samemu kupić alkohol? Czy w wieku 18-tu lat?

Na pewno nie w lokalu. Chodziliśmy do sklepu kolonialnego i tam kupowaliśmy alkohol. A kiedy ktoś się nas o coś pytał, odpowiadaliśmy, że to dla taty. 

...Ale to nie prawda. Po raz pierwszy napiłem się Machandla dużo wcześniej. Mieliśmy wtedy po ok. 12 lat. I wtedy też po raz pierwszy próbowaliśmy palić papierosy, ponieważ ciągle nam mówiono: nie wolno ci palić, bo narobisz w spodnie, palenie jest niedobre. A my pewnego razu powiedzieliśmy sobie: a jednak spróbujemy. Kupiliśmy sobie wtedy trzy papierosy Russen za 10 Pf. 3 i1/3 Guldenpfenig za jednego papierosa. A były tak długie włącznie z "ustnikiem", że się je później tylko zduszało. A więc ściągnęliśmy spodnie i przeprawiliśmy się na kłodzie na drugą stronę Tugi. Zapaliliśmy papierosa i [obraz] nic, jeszcze raz i nic... No cóż rodzice nas okłamali, bo powiedzieli, że jak zapalę papierosa to narobię w spodnie. A tu nic się nie stało. Przy tej okazji próbowaliśmy też Machandel. Nie mam pojęcia jak dostał się w nasze ręce. Kiedy wróciliśmy do domu, nie dostało nam się za to. Rodzice chyba wiedzieli, że kiedyś każde dziecko tego spróbuje. 

No a później, już w maturalnej klasie. Wtedy mogliśmy już całkiem oficjalnie nawet palić papierosy. Machandel piło się też z okazji urodzin, nawet polany przez ojca. W wieku 16-tu lat wolno nam było. 

Później w "służbie pracy" (służba wojskowa) było już inaczej. Trzeba było przyzwyczaić się do piwa. Wódkę piło się rzadziej, ze względu na pieniądze. Za służbę otrzymywaliśmy żołd w wysokości 25Pf na dzień, a za to nie można było zbyt wiele kupić. Miałem kilku kolegów, którzy pracowali w Bierbrauerei Stobbe [Browarze Stobbe] w Nowym Dworze, nie Machandel-Stobbe , tylko zaraz obok; wydaje mi się, że pradziadkowie (obu Stobbe) byli braćmi. W Bierbrauerei Stobbe były różne rodzaje piwa: jasne, ciemne, słodowe [Malzbier], do wyboru do koloru. Również lemoniada, której jako dziecko nie mogłem pić, ze względu na kwas węglowy.

Czy mógłby Pan opisać smak tamtejszego piwa?

Jedyne piwo, które próbowałem i mi wtedy jako tako smakowało, to Malzbier, które było słodkawe. Często mówiło się u nas, że to piwo karmiących matek. Może dlatego, że nie zawierało kwasu węglowego i miało całkiem inny smak, było bardzo ciemne.

A inne piwo, jasne? Wydaje mi się, że dziś smakuje tak samo. To piwo, które teraz zawsze w Nowym Dworze i Sztutowie piję, EB albo Żywiec, smakuje tak samo. Nie myślę, że było inaczej niż tutaj, tylko Malzbier było szczególne. I lemoniada, która była w najróżniejszych kolorach: zielona, żółta, czerwona, i każdy kolor miał inny smak: truskawkowy, owoców leśnych. Której zresztą nie mogłem pić.

Pytanie...?

Zamiejscowi uczniowie czy studenci nie mieszkali u nas, tylko gdzieś na stancjach. Zwykle u samotnych pań, u wdów, które nie miały innego zarobku, a które miały wolny pokój i mogły go wynająć jakimś uczniom. Dzięki temu mogły sobie trochę dorobić.

Skąd pochodzili ci zamiejscowi uczniowie?

Pochodzili z okolicznych wsi, np. z Tiegenhagen / Cyganka, Tiegenort / Tujska, Fischerbabke / Rybiny, Stegen / Stegny, Stutthof / Sztutowa; właściwie pochodzili zewsząd. Z zachodu przyjeżdżali autobusem, chyba nawet liniowym, z Gdańska. Z Münsterberg przyjeżdżał Lyck [albo Lück] z bratem i siostrą autobusem. Pojedynczy przyjeżdżali też z Neuteich / Nowego Stawu. W Nowym stawie znajdowała się później szkoła dokształcająca, nie była jednak porównywalna z gimnazjum w Nowym Dworze, dlatego przyjeżdżali też stamtąd pojedynczy uczniowie do naszego gimnazjum. Ale też od strony Elbląga: z Fürstenau, Kripfelle, Jungfer / Marzęcino. Przyjeżdżali właściwie z całych Żuław; albo autobusem, albo kolejką; do naszego gimnazjum.

Zawsze mówimy, że za kadencji mojego ojca pół Żuław chodziło do gimnazjum. Zaczynał on 1910 roku i pracował do 1944, można by powiedzieć, że w ciągu tych 35-ciu lat wyszkolił pół Żuław. A ponieważ jestem do niego podobny, dziś wszyscy mnie rozpoznają i mówią: "A ty na pewno jesteś Hänchen Müller". Dlatego, że go znali. Wielu z tych ludzi jest mi obcych, ale tak jak powiedziałem wcześniej, wielu uczniów naszego gimnazjum pochodziło z różnych miejsc Żuław.

Często nie mieli łatwych dojazdów, czasem autobus utknął w śnieżnej zawiei; a mieliśmy dosyć ostre i długie śnieżne zimy; podobnie z kolejką. W takich sytuacjach, kiedy nie mogli dostać się po szkole do domu, nocowali gdzieś w Nowym Dworze. 

W gimnazjum uczyło się zawsze około 300 uczniów, chłopców i dziewcząt.

Jaki był Pana stosunek do obcokrajowców ...?

Co roku przyjeżdżało do nas na Żuławy wielu polskich robotników sezonowych. Do każdego rolnika przyjeżdżali latem na _niwa ci sami Polacy, po dożynkach wracali do siebie i za rok znowu przyjeżdżali.

Jeśli chodzi o obcokrajowców w ogóle... ? O Żydach w tym czasie w ogóle nie wiele wiedziałem. Dopiero pod koniec lat 30-tych, w III Rzeszy, przez Nazistów, kiedy w 1938 roku spłonęła synagoga w Nowym Dworze, która też została podpalona. Dziwiliśmy się też, kiedy nagle niektórzy uczniowie przestali pojawiał się w szkole. Po prostu zniknęli i nikt nie miał pojęcia, co się z nimi stało. I to było nasze pierwsze zetknięcie z problemem żydowskim. Ale tak naprawdę sami Żydzi (jako Żydzi) nie wiele nas interesowali. W każdym razie mnie osobiście nie, a mówimy w tym momencie o moim osobistym doświadczeniu. To byli tacy sami uczniowie, jak wielu innych.

A obcokrajowców, Polaków i Francuzów, poznaliśmy kiedyś w Sopocie w wakacje na plaży. W dzieciństwie, kiedy byliśmy już starsi, jeździliśmy z ojcem, który też miał sześć tygodni wakacji, na trzy tygodnie do Sopotu. I tam właśnie mieliśmy okazję poznawać obcokrajowców. Uczyliśmy się już języków obcych w szkole, więc co drugie słowo rozumieliśmy, mimo że szkolny angielski i szkolny francuski jednak inaczej brzmi niż to, czym mówią Anglicy i Francuzi. Ale nie mam jakichś związanych z tym szczególnych wspomnień.

Kiedyś, zdaje mi się, że to było w 1936 roku, gdy byliśmy w Sopocie, odbywały się tam międzynarodowe mistrzostwa w tenisie. Wtedy z moją małą siostrą zbieraliśmy autografy. Zawody odbywały się w Grandhotelu Byli tam Chińczycy, Rumuni, Węgrzy i inne narodowości. Wszyscy byli dla nas niemal egzotyczni. Chińczyk nazywał się Kuseki (?), Japończyk Ito (?), pisane z góry na dół, co było dla nas również nowością. 

Właściwie wtedy po raz pierwszy "zaznajomiłem się" z zagranicą. Według mnie ci ludzie różnili się od nas językami, poza tym byli tacy jak my.

 

Erwin Flinck

 

Kiedy myśli pan o swoim dzieciństwie jakie wspomnienia są dla pana najbardziej żywe?

Moje dzieciństwo jest naznaczone krajobrazem. Jestem dzieckiem wsi. Wychowywałem się w pobliżu gospodarstwa. Tam dorastałem. Pędziliśmy poprzez te krajobrazy...Kąpaliśmy się w rzeczkach, które były wówczas jeszcze bardzo czyste. Bawiliśmy się...Potem poszliśmy do szkoły. Miałem wspaniałych nauczycieli, którzy bardzo się nami zajmowali; wspierali naszych rodziców w wychowaniu nas. Szczególnie ważne było dla mnie, że od nauczycieli mogliśmy tak wiele usłyszeć o naszej ojczyźnie. W Gross Lichtenau ( Lichnowy) nasz nauczyciel Heinzel opowiadał nam dużo o historii Żuław, a w Simonsdorf ( Szymankowo) pan przełożony Jeschke jeszcze mocniej przybliżył nam naszą ojczyznę. To jest właściwie to, co najbardziej naznaczyło naszą młodość.

Jakie wydarzenia opowiadali wam nauczyciele, które były dla was tak ważne?

No, historię powstania Zuław. To jest tak interesujące poprzez to, że całe dorzecze było zalane wodą, że Wisłę rozgałęziono, a jej dziki prąd opanowany....To dla nas młodych były historie fascynujące. Przecież my bawiliśmy się nad Wisłą. W zimie zjeżdżaliśmy ze skarp...A wielkim przeżyciem było, kiedy na wiosnę, prądy rozrywały lody...Byliśmy oczarowani. Gapiliśmy się na to bez końca...

W co bawiliście się nad Wisłą?

No cóż...rzucaliśmy kamienie, kapaliśmy się w tych tam zatoczkach. Tam na Wiśle były tzw. wiry wciągające. Trzeba było uważać. A zimą, kto odważny i nie bojący to na krach lodowych leciał wzdłuż brzegu. Latem natomiast ci najodważniejsi przepływali Wisłę a prąd znosił ich het, daleko na drugi brzeg...Sam nigdy tego nie robiłem. Byłem słabym pływakiem. Nad Wisłą byliśmy często. Oczywiście łowiliśmy ryby.

Tak...To był czas pomiędzy 6 i 12 lat. Chodziliśmy wtedy do szkoły SAS w Nowym Stawie. To była moja szkoła. Tam można było zostać aż do matury. Miałem szczęście tam znowuż do świetnego nauczyciela historii; dosłownie zakochanego w naszej ojczyźnie. I to się tak plotło przez całą moją młodość, że ciągle uczyłem się o naszych Żuławach. Miałem przyjaciela w klasie, którego ojciec posiadał gospodarstwo w Stutthofie. Tam jeździłem często na ferie. Bałtyk by już tam blisko. Jeździliśmy na rowerach, mieliśmy wtedy wszyscy rowery; jechaliśmy wzdłuż plaży, tam gdzie fale morskie podmywają brzeg. Kiedy jest się dość sprytnym a piasek jest tam twardy to można bardzo dobrze jechać na rowerze. To jest wspaniałe. 

Oczywiście naznaczeni byliśmy też przez Hitlerjugend ( HJ ). Uczestniczyliśmy w obozach namiotowych, uczyliśmy się posługiwać kompasem, orientacji w nocy... Przechodziliśmy tez wstępne szkolenie wojskowe. I tak nadszedł 1942 rok. My młodzi baliśmy się, że wojna zakończy się bez naszego udziału! Zgłosiłem się dobrowolni. Ale byłem związany służbą jeszcze przez pół roku w Tiegenhof, w naszym mieście powiatowym. Od lipca 1942 do lutego 1943. To był bardzo piękny czas. Pracowałem samodzielnie na moim stanowisku. Miałem ludzi pod sobą, którzy pracowali. W maju 1943 zostałem powołany do służby pracowniczej ( zur Arbeitsdinst). Byłem sprytny i interesowałem się wieloma rzeczami, tak, że po kilku miesiącach byłem już przełożonym w tych obowiązkach, do których byłem powołany. W lipcu 1943 - tej daty nigdy nie zapomnę - wstąpiłem do Wermachtu. Zgłosiłem się na ochotnika. Chciałem służyć w czołgach. I to się udało. Z czołgami poszedłem pod Sprennberg, na Łużycach. Potem chciałem zostać oficerem. Wtedy też bardzo ceniony i znany gen Guderian powiedział do mnie, ze z moimi 148 cm. wzrostu jestem najmniejszym oficerem wielkich Niemiec. To było naturalnie wyróżnienie, usłyszeć coś takiego...Ale koniec znamy wszyscy. 1944 na Kanale na Elbe-Travel wpadłem do niewoli Anglików. Na jeden dzień tylko i na jedną noc. Udało mi się uciec. Dzięki Bogu! Innych, którzy pozostali w niewoli przetransportowano później do Rosji...Ci przeżyli swoje losy...Musieli przetrzymać obozy.

Czy możemy pomówić o dzieciństwie? Jak wyglądały stosunki w pana rodzinie? Sytuacja była szczególna- 5 synów!

Tak, w takiej rodzinie dzieci wychowują się same.. Gdzie tyle dzieci tam sprawy musza się toczyć wartko...Mieliśmy bardzo kochana mamę. Trochę ostrego ojca ale byliśmy bardzo dobrą rodziną 

( wzruszyłem się trochę) Zyło nam się dobrze, ojciec miał dobry zawód, mieliśmy ogród, troche bydła, świń, kury. Mogliśmy się dostatecznie wyżywić. Powodziło się nam. Sami wyrabialiśmy wędliny. Mogliśmy się dobrze wyżywić. Kiedy byłem w Wermachcie moja mama przysyłała mi paczki z dobrymi kiełbasami i temu tam podobne...

Czy były na Zuławach jakieś typowe dania?

Dużo.

Na przykład?

Jedzenie nasze było konkretne i dosyć tłuste. Było to zrozumiałe, gdyż na Zuławach pracowało się bardzo ciężko. Nasze dania zatem składały się najczęściej z mięsa, kartofli...Troche mi trudno teraz tak z rękawa wymieniać...Jedzeniem szczególnym był kotlet , szynka. Oczywiście z uboju własnego, często konserwowane w soli a potem dodawane do potraw warzywnych.

Dzieci pomagały. Zarabialiśmy nasze kieszonkowe przy pracach żniwnych. A co całkiem biedni, do których myśmy się jednak nie zaliczali....Ci biedni zbierali to, co po żniwach zostawało na polach i tym trzeba było rodzinie pomagać. Na przykład kiedy kartoflisko zostało już zebrane, szło się tam i hakując, zbierało się pozostałe kartofle...Tak...

Powiedział pan, ze Gross Lichtenau leżało nad Wisłą?

Nie wprost nad brzegiem. W pobliżu była Swenta (Swięta). To był nasz plac zabaw. W pobliżu, w Trappenfelde ( Trapiszewo) był most i tam pod mostem, stworzyliśmy sobie nasze miejsce, kąpielisko. Tam zbudowaliśmy tratwę i bawiliśmy się w wojnę.

Jak to było?

No, zbudowaliśmy tratwę, to było z drzewa i wtedy atakowało się ze wszystkich stron...Tratwa przewracała się i wpadaliśmy naturalnie do wody, nie...

Czy bywał pan od czasu do czasu, nazwijmy to, za granicą?

W Tczewie mieliśmy rodziną. Robiło się wycieczki rzecz jasna do Malborka, w kierunku Zalewu i Elbląga...Tam, jak to się nazywało? Tam gdzie statki ciągnąć trzeba ponad wzniesieniami. To biegnie aż z jezior do Elblaga..

Kanał Ostródzki... Niech pan o tym opowie.

Dla dziecka to było coś zupełnie nowego. Statek płynął, potem był ciągnięty tylko siłą wody, jak nam tłumaczono, ciągnienie wykonywał statek płynący z góry na dół. To było niezwykłe przeżycie. To nas fascynowało. Kiedy byłem w Gdańsku na urlopie przeżyłem to ponownie. Jako dziecko nie rozumiałem jak to funkcjonowało. Teraz mogłem obejrzeć rzecz dokładnie. To naprawdę coś wspaniałego. Cała rzecz ma 100 czy 130 lat.

Kiedy pił pan pierwszy raz alkohol. Np. Machandel?

No tak...Generalnie palenie i picie alkoholu było zabronione dla nas dzieci. Już w naszej rodzinie a i w HJ. Byliśmy tak wychowani. Picie i palenie nie było w porządku. Mój pierwszy alkohol wypiłem tj. wino, w czasie pewnej uroczystości w szkole. Ale tylko jeden kieliszek. Miałem wtedy może 16 lat...Ale tylko jeden kieliszek, wtedy nie mogło być inaczej. Machandel - może polizałem tam kiedyś, gdy rodzice popijali sobie, ale tak żeby pić Machandel...Dzieci tego nie piły.

Jak świętowaliście w szkolnym gronie?

Spotykaliśmy się w kręgu kolegów z klasy, gadalismy o tym i owym; ogólnie było to wszystko bardzo proste, zwykłe...

Wspominał pan, ze podczas żniw mogliście zarabiać kieszonkowe?

Było wiele możliwości. Kto potrafił obchodzić się z końmi, ten mógł powozić wozem na który ładowano zboże z pola. Trzeba było jechać od kopy do kopy .. ( wie pan co kopa? To tam, gdzie snopki są poustawiane.) To wyglądało jak namioty. I taki chłopak siedział na tym wozie i był bardzo dumny, że może powozić czterema końmi. Wóz był dosyć długi , no i ten furman jechał od kopki do kopki i ładował te snopki...Była tam panienka taka, najczęściej pomoc sezonowa - mieliśmy na Zuławach bardzo dużo robotników sezonowych z Polski; przyjeżdżali do prac żniwnych w lato i na jesieni do buraków - I było bardzo wesoło. Bo kiedy taki chłopak jeszcze przy końcu potrafił tym wozem wykręcić no to było coś! Wieczorem konie były wyprowadzane na łąkę i to mogliśmy już robić w galopie. Bez uprzęży czy siodeł. Tylko wędzidła !

Ja wykonywałem różne ciężkie prace polowe. Stałem przy młockarni. Podawałem snopki do maszyny. Snopki były wiązane ręcznie i sznurkiem. Praca była bardzo ciężka. Było dużo kurzu. I kiedy człowiek tak 8 godzin przy maszynie stał....Można było się napocić. Ciężka praca. No ale taka pracę wykonywałem jako młody chłopak.

Jak zawiązywały się kontakty z pracownikami sezonowymi.

Te dziewczyny potrafiły bardzo pięknie śpiewać. A my śpiewaliśmy nasze pieśni niemieckie. Tak...To nie było nic nadzwyczajnego; tak było i już...Kiedy na to patrzę dzisiaj to tam nie było jakichś wrogości narodowościowej. Byli Polacy, byli Niemcy ...Rozmawialiśmy między sobą, nie? To było wszystko. Dzisiaj widzę że ta narodowo-socjalistyczna nienawiść nie była dobra. Pisałem niedawno do jednej gazety w Gdańsku i tam zakończyłem zdaniem, że 1000 lat sąsiedztwa powinno wystarczyć, byśmy się wreszcie poznali.

Opisał pan pracę przy młockarni. Lata 30/40-te były czasem natężonego uprzemysłowienia. Czy pamięta pan inne nowinki techniczne z tamtych czasów?

Były już traktory. Oczywiście dominowały konie. Było rzeczą naturalną, ze w zaprzęgu były cztery konie. Nie było łatwo dołączyć konia nowego. Koń pociągowy z koniem pobocznym. Do tego był koń pod siodło, i przy nim koń poboczny....Do niego można było przyłączyć młodego konia, na przyuczenie. To był jakby zespół. Potem pojawiły się traktory, młockarnie zostały udoskonalone. Potem znowuż snopowiązałki, które mogły już wiązać snopki. Zbiory buraka mechanizowano też. Ale to postępowało bardzo powoli. Wielka technika w rolnictwie pojawiła się dopiero po II wojnie.

Dokąd chodziliście do kina?

No...grano głównie filmy rodzime i filmy wojenne. Była wojna. Pokazywali filmy rodzime nic innego.

Pamięta pan jakiś film?

"Hitlerjugend Rex" na przykład. Innych tytułów nie pamietam. Ale głównie filmy rodzime.

Gdzie znajdowało się kino?

W Nowym Stawie. Dla nas uczniów najtańsze miejsca były w sam raz. Mielismy tylko kieszonkowe. A więc żaden luksus. Nie pochodziliśmy z bogatych rodzin. Nie tak jak dzieci dzisiaj co się wszystkiego chce i wszystko dostaje.

Czy ma pan jakieś wspomnienia z granicy. Czy szmuglowaliście przez granice?

Tak, w Malborku. My, dzieci głównie rzeczy potrzebne do wędkowania. Ale kiedy jechało się kupić buty, to ubieraliśmy najgorsze buty a potem wracaliśmy w nowych. Stare zostawiało się tam.

Jak szmuglowaliście artykuły wędkarskie?

No, przywiązywało się do ciała pod ubraniem. Oczywiście czasami zabrano nam to czy tamto...No i tak traciliśmy nasze kieszonkowe. W Malborku kupowaliśmy dużo. To były wspaniałe zakupy. Były tam wspaniałe alejki porośnięte pnącymi krzewami, dla nas dzieci ze wsi było to coś wspaniałego. Poza tym, to czego nie było u nas - banany, pomarańcze...to kupowaliśmy.

Jaką rolę odegrała w waszym życiu kolej wąskotorowa?

To był pojazd rozrywkowy... Każdego roku miała miejsce wycieczka do Stegny. I kolejka jechała bardzo wolno. Można było wyskoczyć z tyłu i zdążyć wsiąść z przodu...O ironio, nie wolno było zbierać kwiatów podczas jazdy! To było coś wspaniałego móc wyskoczyć i wskoczyć z powrotem. Byliśmy wysportowani, trenowaliśmy.

Co jeszcze o kolejce?

Kolejka była szczególnie aktywna podczas kampanii buraczanej. Tory biegły aż do pól i tam ładowano buraki na takie lory, wagony wywrotkowe. One były załadowywane wprost na polu. Nie było potrzeby udawania się do fabryki. Kolejka jechała do Nowego Stawu. Chłopi, których ppola były nieco bliżej, ładowali na wozy końskie i sami jechali do fabryki. Przy deszczowej pogodzie na jesieni wóz taki musiał być ciągnięty przez sześć, osiem koni! Wyciągano wóz na jezdnię. Był cały w błocie i szlamie. Czyszczono koła...No i jechało się do Nowego Stawu, do cukrowni. Cały dzień w drodze. Tam rozładowano wóz, a w drogę powrotną ładowano wysłodki. Dawano to jako paszę dla bydła. Wysłodki częściowo magazynowano w hałdach...Raz mój brat mało nie zginął od uderzenia pioruna, gdy siedział na takiej hałdzie .Burza się rozpętała, wracaliśmy akurat z kąpieli. Jakieś 3,4 metry od nas rąbnął piorun w tę hałdę. Mój brat wpadł całkiem w panikę. My staliśmy trochę dalej. Pamiętam to dokładnie...On skamieniał wprost. Przeżycie jakiego się nie zapomina. 

Czego baliście się jeszcze jako dzieci?

W umie strachu nie znaliśmy. W domu, nie pamiętam abyśmy się bali. Wrośnięci byliśmy w naturę, dużo czasu spędzaliśmy na zewnątrz. Przyrody nie baliśmy w najmniejszym stopniu. Grzmoty i błyskawice to nie były przeżycia straszne. To były zjawiska wspaniałe. Wówczas i później też , gdy jest burza to są zjawiska fascynujące....Dla nas dzieci to nie było nic strasznego. Przeżywaliśmy to w polu, nad wodą...To było zrozumiałe samo przez się. W tym wyrastaliśmy.

Czy Można mówić o jakiejś tożsamości mieszkańców Zuław? Z czego ona wyrastała?

Ta tożsamość zasadzała się na tym, że my znaliśmy tutaj każdy kamień, każde drzewo; wdrapywaliśmy się na drzewa, mieliśmy tutaj nasze drzewa...Moim zdaniem wynika to z i z tego, że byliśmy w stanie określić z daleka już każdą wieżę kościelną według miejscowości. My żyliśmy z naturą. Jeździliśmy jako dzieci rowerami nad Wisłę, widzieliśmy jak Wisła i Nogat płyną razem. to było coś zobaczyć jak rzeki się rozchodzą. I ta śluza tam chroniąca przed wysoką wodą. Wiedzieliśmy z historii czego tutaj może dokonać powódź.

W Simonsdorf na dworcu była tabliczka pokazująca dokąd sięgała woda przy ostatniej powodzi...To są wydarzenia. Wie pan tego nie zapomnę. Piszę książkę, może pan to wie, czyli to ciągle żyje. Tutaj człowiek dorastał. Tego nie można po prostu zapomnieć.

Dziękuję.

Ta historia z Tiegenhofer Verein co ma miejsce obecnie bardzo mnie cieszy. Wydanie mojej książki sam finansuję. I kiedy przekazałem książkę stowarzyszeniu, to z tą myślą, aby pieniądze z nich służyły porozumieniu pomiędzy nami.

 

Stowarzyszenie Miłośników Nowego Dworu Gdańskiego
Klub Nowodworski
ul. Kopernika 17
82-100 Nowy Dwór Gdański
tel. 55 247 57 33
fax 55 247 57 33
e-mail: biuro@klubnowodworski.pl

NIP: 578-11-21-846