Wywiad z Panią Leokadia Ciesielską

 

Klub Nowodworski: Proszę opowiedzieć o sobie i swojej rodzinie.

Leokadia Ciesielska: Moi rodzice nazywali się Aleksander  i Wiktoria (z domu Kurkowska) Braun, mieli nas dwanaście. Ja byłam najstarsza, urodziłam się w Warlubiu, powiat Świecie, w dniu 22 grudnia 1922 roku. Do wybuchu wojny mieszkałam w Warlubiu, na Żuławy przyszłam w roku 1949, zamieszkałam w Różewie, tam mieszkałam do 1996 i wtedy przeniosłam się do Nowego Dworu. W międzyczasie dyrektor PGR zadecydował, że skoro jestem już sama, to nie potrzebuję tak dużego mieszkania i przenieśli mnie niedaleko, do Rakowego Pola. Tam mieszkałam 5 lat.

Ukończyłam 7 klas, przez całe życie pracowałam na gospodarce, zaczęłam, jak byłam dzieckiem, wszystkie dzieci wtedy pracowały.

KN: Czy ma Pani jakieś hobby?

LC: Najwięcej to łopata i w pole, bo tak było na gospodarstwie i na Żuławach. Jak dzieci były małe to lubiłam skarpetki robić, ale tylko zimą, bo normalnie na to nie było czasu, było pole i ogrody. Robiłam też weki. Miałam czarnej porzeczki bardzo dużo, dużo też było wiśni i agrestu. Do tego jeszcze jabłka i gruszki... Ale lubiłam się też bawić; lubiłam, żeby były zabawy, do kina chodziłam, raz na miesiąc przyjechał taki z kinem i chodziłam tam.  Zabawy były, dożynki. Bardzo lubiłam tańczyć, cała nasza rodzina to były tancerki, a Henio, najstarszy syn, grał na akordeonie. Za panienki to ja dużo chodziłam na zabawy, a potem z mężem np. do Piotrowa na sylwestra. Tam była duża świetlica, orkiestra, miejscowi ludzie. Potem, jak już dzieci były na swoim, też przyjeżdżały i razem się bawiliśmy. Rodzina była liczna i wesoła. Śpiewanie, tańczenie, granie, to było nasze najlepsze...

KN: Jak się żyło w Warlubiu?

LC: W moim domu rodzinnym mieszkaliśmy tylko my, potem jeszcze rodzice w części domu zrobili mieszkanie dla siostry, jak wyszła za mąż. Dom ten zbudowali rodzice mojej mamy.

Jak się wojna zaczęła, to mama mogła tylko jedną zatrzymać na gospodarstwie. Reszta musiała iść do pracy. Jedną córkę mama dała do ogrodnika, drugą do stolarza. Chodziły tam do pracy, jedzenie miały tam, ale na spanie wracały do domu. Ja trafiłam do Tiegenhofu, a moja siostra Helena aż pod Toruń, tam kopała okopy. Na drugi rok mama zdążyła dać siostrę do cegielni, niedaleko naszej wioski, jakieś 2,5 km od nas, potrzebowali tam dziewczynę. Tak, że na drugi rok, prawie wszystkie dzieci mama miała już koło siebie. Tylko ja znowu pojechałam do pracy.

KN: Czy mogłaby Pani opowiedzieć o pracy w czasie wojny?

LC: Na Żuławy do roboty przyjechałam w maju i byłam aż do późnej jesieni. Miałam wtedy 17 lat i przywieźli mnie do Tiegenhof. Wysiedliśmy na dworcu, przyszedł taki bamber, miał wóz i nas zabrał na wóz. Jechałam razem z sąsiadką, ja miałam poduszkę i kocyk, a ona miała pierzynę, i umówiłyśmy się, że będziemy się trzymać razem. Gdzie tam, potem nas rozdzielili. I wszystko na osobno. Potem nas tym wozem wywiózł, ale gdzie? To ja nie wiem, może pod Elbląg? To był już bardzo późny wieczór. I tam musieliśmy zaraz do roboty. Bo to był maj i trzeba było zaraz w buraki iść. A przy żniwach to my nie robili, bo oni mieli maszyny.

Później już, ci gospodarze to musieli jeździć na wojnę, nakazy dostawali, więc bamber pojechał. Ale mieli też syna, młody był 16-17 lat i jego nie wywieźli nigdzie. On został na gospodarstwie z mamą razem. I dostali jedną dziewczynę do kuchni, która musiała gotować. Bardzo dobrze mówiła po niemiecku, bo to była Kaszubka. A nas wysyłali w pole. I robiliśmy to, co było. Krów żeśmy nie doili. Były jeszcze dwa konie i świnie. Wiem, bo kiedyś byłam pomóc mielić mięso przez taką maszynkę.

KN: Dostała Pani coś z tego świniobicia do jedzenia?

LC: Nie. Dali nam ten sam obiad, co zawsze, co był gotowy. Najczęściej to była fasola czy groch i dodawali jakieś mięso. To była taka zupa. W niedzielę było inaczej, Kaszubka upiekła kawałek mięsa, ziemniaki.  Zawsze było dużo pracy, bo też ziemi to mieli bardzo dużo.  Pamiętam, że oprócz gospodyni i syna, był jeszcze brygadzista przy oborach. Rządził końmi i mleko woził.

KN: Czym jeszcze zajmowała się Pani oprócz pracy w burakach?

LC: Były tam takie stare cegły z rozbiórki i musieliśmy je czyścić. To najwięcej była nasza robota. Jak w lato nie było co robić w polu, to tam musieliśmy być. Ze cztery dziewczyny nas było i ze dwa miesiące robiliśmy przy tym.

KN: Jak Was traktowano podczas pobytu na robotach?

LC: To ja nie powiem, każdy swoją robotę zrobił, uparty tam nikt nie był, bo każdy był posłuszny, każdy się bał, bo my młode dziewczyny były. To, co nam mówił,  to wszystko żeśmy poszły i zrobiły. A ona, ta pani, to nawet się do nas dużo nie wtrącała, bo ona miała tego brygadzistę, on nami rządził. To, co on nam rozkazał, to wszystko musieliśmy zrobić, w polu czy przy tych cegłach. Pracowaliśmy od rana, od 8.00 do 17.00. W niedzielę nie pracowaliśmy.

KN: Jak spędzałyście niedzielę?

LC: Odpoczywałyśmy. Daleko nigdzie nie chodziłyśmy, bo faktycznie nie było gdzie. Same pola i pola... Tam do zwiedzania nic nie było.

KN: Czy dostała Pani jakieś odszkodowanie za pracę w czasie wojny?

LC: Nie, nie starałam się nawet.

KN: Wspominała Pani, że rok później ponownie wywieziono Panią do pracy?

LC: Tak, ja sobie przypomniałam, że ta stacja nazywała się Hojbudy (obecnie Stogi w Gdańsku przyp.red.) i z tej stacji znów zawieziono mnie do jakiegoś gospodarstwa, jakieś dwa kilometry. Tam przeważnie mieszkali Kaszubi. To był luty. Nie było tam wiele do roboty w lutym, bo nas szybko wywozili, żeby nikt nie znalazł sobie żadnej roboty blisko domu. Chcieli wywieźć szybko do tych bambrów. Myśmy się tego nie spodziewali.

KN: Czym się Pani zajmowała?

LC: Przede wszystkim chrust rąbałam.

KN: W roku 1949, już jako mężatka, powraca Pani na Żuławy. Jak wyglądało Wasze życie na Żuławach?

LC:  Na początku to ja tu nie miałam niczego, ani kury, ani nic, tylko ten jeden pokój, ja i mąż. Jedna prycza była i siennik słomą napychany i tak żeśmy spali. Tam nic nie było, ani pola, ani niczego. Potem, już jak poszliśmy do tego drugiego domu, to było lepiej. Zamieszkaliśmy w starym domu w Różewie. Hodowałam tam kury, kozy, indory. Zawsze miałam pełne podwórko. Nawet mąż raz znalazł w zbożu gniazdo z jajkami i zawsze chłopi mówili: „Weź Ciesielski, bo Ty zawsze wszystko potrafisz zrobić.” Przyniósł do domu i na kuchni je trzymaliśmy. Z tego bażanty się wykluły. Trzy parki: trzy kurki i trzy koguty. Potem dorosły. Jak je zabiliśmy, to wypatroszyliśmy i zrobiliśmy eksponaty. Ale z kurki jedliśmy rosół. Wszystko miałam oprócz perliczek, bo one jajka niosły po krzakach i wcale ich nie można było znaleźć.

KN: Proszę opowiedzieć o domu w Różewie.

LC: Mieliśmy tam takie drzwi wahadłowe, potem je wymieniliśmy na zwykłe i dobudowaliśmy werandę. Pieniądze na remont domu dostaliśmy z PGR. Oczywiście nie mieszkaliśmy tam sami, w drugiej części budynku mieszkała inna rodzina. Przy domu mieliśmy kasztany, takie stare, przedwojenne. Lubiłam je, tam odpoczywaliśmy. Jak agencja przejęła gospodarstwo w 1995, wszystkie kasztany wycięli na opał, bo bieda była. Szkoda tych pięknych drzew.

Dobrze nam się żyło w tym domu... Biedy nie mieliśmy. Trzeba było dużo pracować, ale to jak człowiek młody z wszystkim poradzi. Kiedyś byłam zdrowa, młoda, nauczona pracy z domu, to mi wszystko szło, ot, tak!

KN: Co jadaliście w tamtych czasach?

LC: To, co było, np. często robiłam zupę ze świeżych owoców i do tego placki ziemniaczane. Robiłam też brzat, zupę owocową z suszu. Suszone gruszki, jabłka, śliwki węgierki wrzucałam do garnka, zalewałam wodą i potem razem gotowałam. Trzeba potem dodać sól i cukier,  jeśli za mało słodkie.  Podać można z kluskami lanymi. Do tego też pysznie smakują placki ziemniaczane z cukrem i śmietaną. Placki ziemniaczane jedliśmy też w chlebie – taka kanapka.

Mój mąż też lubił gotować, ale to bardziej zimą. Robił na przykład czarninę. Najpierw robi się kaczce dziurę w głowie, żeby krew kapała. Zbiera się ją do miseczki. Potem się kaczkę porcjuje. Flaczki trzeba przekroić, oczyścić i nawinąć na kacze łapki. Trzeba ugotować na tej kaczce rosół z warzywami i suszonymi owocami. Do krwi dodać ocet, cukier i mąkę, wlać do rosołu i jest czarnina. Łapki z flaczkami ugotowane w zupie były przysmakiem dzieci.

Mój mąż robił też ser topiony. Twarożek musiał sam spleśnieć, stał 3 dni,  potem w tej misce blaszanej topiło się go nad parą i dodawało masło, żółtka , sól i kminek. Potem mąż przelewał to do miseczki kamiennej. Dzieci bardzo to lubiły.  

KN: Jak się żyło z sąsiadami

LC: Jak przyszłam na Żuławy, to mieszkałam w małym pokoiku. Tam urodziłam syna i ona mi wszystko dawała, tak mi pomagała ta sąsiadka Staniakowa. Jak ona mi pomagała, czasem nawet obiad gotowała  i dla mnie i dla męża. Potem się przeprowadziła pod Gdańsk. Kiedyś, jak już mieszkałam w Nowym Dworze, poszłam raz do kościoła i jak siedziałam w ławce to patrzę, czy to przypadkiem nie ona. I spoglądam, i spoglądam, ale myślę, nie, tak długo będę czekać, aż upilnuję, jak wyjdzie z kościoła. Muszę podejść do niej i zapytać, przedstawić się, sprawdzić. Rzeczywiście, to była ona. Ukochała, ucałowała. I ona mnie zaprosiła do domu do swojego brata, bo u niego właśnie w odwiedzinach była. Rozmawiałyśmy, a na początku, to żeśmy się popłakały. Takiej drugiej jak ona, to już nie znajdzie.

KN: Czy otrzymywaliście jakąś pomoc ze strony państwa?

LC: Dostaliśmy pieniądze na remont domu i były też codzienne przydziały, np.: 3 litry mleka na dzień. To było już w czasach, kiedy nie mogliśmy w PGRach trzymać prywatnych krów, lata 70te. Dostawaliśmy też tzw. deputat paszowy.

KN: Niewiele spraw mogła Pani załatwić na miejscu, w Różewie.

LC: No nie, do gminy i na początku do kościoła chodziłam do Nowego Dworu. Ale po sprawunki  do  Kmiecina, do Solnicy i do Piotrowa; po to, co do kuchni było potrzebne. Miałam 2 km do szosy, a jak nie było autobusu lub kolejki, to jeszcze 2 km do Kmiecina. Albo do Nowego Dworu jeszcze 5 km. Do Nowego Dworu musiałam do krawca, był jeden na obecnej ulicy Sikorskiego. Stał tam taki stary dom, dziś go już nie ma. Inna krawcowa to była Wiśniewska, na też na ulicy Sikorskiego. Do fryzjera nie jeździłam, córka mi robiła włosy, jak już dorosła.

KN: Gdyby miała Pani wskazać symbol Żuław, co by to mogło być?

LC: Mój Boże, ale pytanie... Błoto i gumowe buty!

KN: Czy żałowała Pani przyjazdu na Żuławy?

LC: Początkowo tak. Mówiłam do męża: „Gdzieś ty mnie tu przywiózł!” Nie znałam wcześniej tego, bo ja w dużej wiosce mieszkałam, ani tego błota, ani  gumowych butów. I daleko do kościoła, daleko do sklepu. Potem się przyzwyczaiłam i nie chciałabym już wracać do dawnego domu. Już czuję przyzwyczajenie. Tyle lat...

KN: Czuje się Pani Żuławianką?

LC:  Niby tak, do Warlubia mnie już nie ciągnie.

KN: Przepis na życie dla młodego pokolenia?

LC:  Żeby pracowali, bo u nas w domu każdy miał swoje zajęcia i czuł się potrzebny. Trzeba mieć też swój charakter, dobrym być, nie kłócić się, do kościoła chodzić. Modlić się, bo Pan Bóg wysłuchuje wszystkich. Spokój zachować z ludźmi, nie kłócić się. Dużo też od rodziców zależy, jacy są rodzice, takie będą dzieci.

KN: Dziękujemy za rozmowę.

LC: Dziękuję.

 

Wywiad przeprowadziła Marzena Bernacka - Basek

 

 

Wywiad z Panią Gertrudą Witt

 

Klub Nowodworski: Skąd Pani pochodzi?

Gertruda Witt: Jestem Pomorzanką, z powiatu chojnickiego, urodziłam się 7 września 1922 roku, w miejscowości Pustka. Mój ojciec nazywał się Jan Ossowski, matka miała na imię Franciszka.

KN: Proszę opowiedzieć, co się z Panią działo podczas wojny?

Gertruda Witt: Chyba w roku 1939 Niemcy mnie wywieźli na Żuławy na roboty. Robili takie łapanki i przez Urząd Pracy wywozili. Pracowałam w gospodarstwie, które wciąż istnieje, zaraz za ogródkami działkowymi, koło mostu na Orłowo. Właściciel nazywał się Emil Jansen, jego syn był na wojnie.

Było nas sześć kobiet, mieszkałyśmy w jednej części spichlerza, a mężczyźni w drugiej. Miałyśmy piętrowe łóżka. Nie powiem, piec był, węgla nam zawsze we wiaderku dali, także jak zmokłyśmy, to się osuszałyśmy.

Myłyśmy się w kanale. Woda była wtedy lepsza, czyściutka. Jedzenie nam gotowali nie najgorzej, zawsze był tam kawałek mięsa, dostawaliśmy bochenek chleba i kostkę margaryny na tydzień. Nie chodziłyśmy głodne. Co innego mężczyźni. Pracowali ciężej, a dostawali tyle samo chleba. Jak nam kromki chleba zostawały, to oddawałyśmy im. Nam ten bochenek chleba wystarczał. W niedziele żeśmy nie pracowali, do kościoła się szło, tego co dziś jest pw Przemienienia Pańskiego, on już wtedy był katolicki, bo ewangelicki był drewniany, tu gdzie dziś boisko przy szkole na Chrobrego. Msze były oczywiście po niemiecku. Potem to sobie w niedzielę pranie zrobiłam, ale po mieście to nie wolno było się kręcić. Dostawaliśmy też pieniądze za pracę, raz na tydzień parę złotych, to było bardzo mało.

Pracowałam od poniedziałku do soboty. Najpierw od 7.00 do 12.00, potem godzina na obiad i potem do 19.00. Najwięcej robiłam przy burakach, bo buraków kiedyś hektary były. Tylko z tego Niemcy się tutaj utrzymywali.

Mieliśmy czas do 22.00, później nie wolno było wychodzić. Ale nie zawsze słuchaliśmy. Raz mnie złapali, tylko że cwana byłam...

KN: Proszę o tym opowiedzieć.

GW: Myśmy poszli sobie na Orłowo przez zagrodzenia, gdzie krowy chodziły, bo tam mieliśmy znajome z naszych stron. Wtedy już miałyśmy chłopaków. Razem z nimi poszłyśmy i nas złapali. Chłopcy uciekli, a ja przez te druty nie mogłam przejść, zahaczyłam się, bo miałam taki czarny fartuch, przewróciłam się i zostałam. Później oni mnie złapali, tylko że ja po niemiecku już umiałam i powiedziałam im, że byłam paczkę zanieść z naszych stron. Wtedy mnie wziął i pytał: „A kto to był z tobą?” „No ja nie wiem, kto to był, szli tutaj ulicą i uciekli.” Na szczęście nie było konsekwencji, najwyżej by nas zamknęli na noc i wypuścili rano do roboty.

Czasami też uciekaliśmy po prostu do domu, chociaż Niemcy robili łapanki. No to my do Marynowy pieszo i z Marynów już wtedy pociągiem jechaliśmy do Łęgu przed Czerskiem. Ale w domu krótko byliśmy, bo nie pasowały pociągi, wiadomo. Jechaliśmy o 6.00 rano stąd, zajechaliśmy tam na 9.00, zaczym zaszłam tam 5 kilometrów do domu, 3 godziny tam pobyłam, w kąty zajrzałam i na 14.00 trzeba było już wracać, żeby dojechać tu.

KN: Czemu akurat on się Pani spodobał?

GW: No nie wiem, miał jakieś podejście. Był czarny, ładny, ja lubiłam czarnych ludzi. Miałam blondyna i go rzuciłam. Takiego Polaka z naszej wsi, ale on tak nie bardzo mi się podobał, bo tata chciał, a ja sobie wybrałam z miłości. I dobrze nam się żyło, tyle dzieci wychowaliśmy i dom żeśmy utrzymali, no to nam się dobrze żyło.

KN: Jeszcze w czasie wojny wyjechała Pani stąd?

GW: Tak, jak koniec wojny był, to ja za mąż wyszłam. Męża poznałam w gospodarstwie. Pochodził z Czerska Świeckiego, powiat Świecie. Nazywał się Ernest Witt. Był Niemcem, jego rodzice nazywali się Franciszek i Anna, ale szybko umarli, a on został z siostrą. Ona wyszła za Polaka, wzięła go do siebie, wychowała, przeszli na katolicyzm. I potem był Polakiem, miał obywatelstwo polskie. Nie chciał iść do wojska, to go do łagrów zabrali na 3 miesiące, a potem skierowali go do pracy tu, do Tiegenhofu. Jak ja przyjechałam, to on tu już był. Wzięliśmy ślub 22.07.1944. w Lubieszewie. On chciał koniecznie ten ślub wziąć, żeby miał gdzie wrócić. I trzy dni potem zabrali go. W końcu musiał. Mój ojciec nie chciał, to co z nim zrobili? Potłukli go. Ojciec nie chciał się dać dojczować. Chcieli go zmusić do podpisania folkslisty. On pozostał Polakiem, ale co z tego jak został już kaleką. Na nogę nie mógł, w nogę musieli go uderzyć. Mówił, że go tłukli, a czym go bili, to nawet już nie pamiętam. Na pewno tam mieli jakieś pałki.

My z mamą podpisałyśmy według życia, bo przecież kaczki trzeba było mieć, trzeba było żyć. A ojciec nie, ojciec był twardziel.

Jak już męża zabrali to moja mama wystarała się, żeby mnie do mojej wsi zabrać bliżej siebie, żebym tu już nie była. Wystarali się dla mnie o pracę blisko domu, u takiego Niemca, co miał trzech synów na wojnie. Jemu należała się opieka i ja tam byłam niby taką opieką. To ani rok nie było, pół roku może.

KN: Co się działo z mężem potem?

GW: Był w wojsku niemieckim, wzięli go do niewoli Rosjanie, był gdzieś w niewoli na Uralu.

KN: Nie widziała Pani zatem końca wojny na Żuławach?

GW: Nie, ale potem koleżanka, co była razem ze mną na robotach, opowiadała, że Czesiek, co był też z nami na gospodarstwie wszedł sobie do sklepu i buty wziął. Myślał, że już można, że koniec wojny, ale go Niemcy na placu w Nowym Dworze za to rozstrzelali.

KN: Przyszliście w roku 1947 razem na Żuławy?

GW: Nie. Mąż przyszedł w roku 1946, jesienią, podjął pracę na kolejce wąskotorowej. Potem zabrał mnie z dzieckiem, bo ja urodziłam tam syna 30 listopada. Tam go ochrzciłam u mamy, ale on nie chciał być tu sam i w styczniu mnie ściągnął. Znalazł starą chałupę i tu się osiedliliśmy. Upiększyliśmy, ulepszyliśmy, sprostowaliśmy i siedzimy.

KN: Jak wyglądały Żuławy po wojnie?

GW: Początkowo nic nie było, jak zastaliśmy to było tak: woda, trzcina i ryby w rowach. Mąż miał rower. Sprzedał rower i kupił kozę. Od kozy miałam dla dziecka mleko. Mama mi kartofle przesłała, to grubo obierałam, środki jedliśmy, a te skóry sadziłam i urosły mi w ogrodzie. Potem płaszcz za prosiaka dałam. Później to już było ludzi trochę, osiedleńców, przeważnie od Buga. No tak się zaczęło życie. Było ciężko, chleb był na kartki. Była tylko jedna piekarnia i jedna rzeźnia.

KN: Pamięta Pani gdzie ?

GW: No pewnie. Piekarnia była tu na samym rogu na Sikorskiego, a rzeźnik był tam w starym domu, gdzie są lipy. Tam gdzie teraz jest cukiernia Jędruś.

KN: Czym Pani jak przyjechała na Żuławy?

GW: Pociągiem, szerokim do Tczewa, potem przez most musieliśmy przejść do Lisewa na dół i wąskotorówką dojechaliśmy tu. A później to już był uruchomiony pociąg z Szymankowa.

KN: Mogła Pani przewieść coś tym wagonem?

GW: Można było. Przesyłkę, worek kartofli, maszynę, takie swoje rzeczy. Mebli to nie. Gratów się pozbierało tu na miejscu, bo były jeszcze. Tu Cyganek był zalany, to tylko łódką się pływało, coś tam się wyszabrowało, jakiś grat, co został. Bo to po wojnie szabrowali, co lepsze rzeczy, łódką pływali po gospodarstwach. A gdzie było wyżej to sobie kartofli posadził. To takie życie zaczęło się. Biedne, ale swoje.

KN: Jak żyło się z sąsiadami ?

GW: Dobrze. Miałam tu sąsiadkę, ona już tu była przed nami, nazywała się Hauzman. Pochodziła z Klanian, była Polką, ale wyszła za Niemca, tu mieszkali, mieli trzech synów. Pamiętam Kurta I Helmuta. Ale oni wszyscy już nie żyją.

KN: Czy mieszkali tu jeszcze Niemcy po wojnie?

GW: Byli, ale mało. Był Szmalowski - Niemiec, tu gdzie teraz mieszka Bobrowska. Mieszkali razem z żoną, nie chcieli do Niemiec. A Polacy im krzywdy nie robili. On pracował w piwiarni, koniem jeździł i piwo rozwoził. Był w partii, pracował w POM-ie, a potem zabrał go syn. Oddał dom do gminy. Mieszkali też Witkowskie. Oni byli dedojcze, czyli Niemcy katolicy. To byli kawalerowie i panny i gospodyni była z nimi, ta z tego kościoła katolickiego w Cyganku. Później go Marzęcino przejęło i zmienił się w prawosławny. To ta gospodyni była z nimi i oni zawsze bryczką do kościoła przyjeżdżali do Nowego Dworu.

Oni tu długo mieszkali, ładnych parę lat, a na starość wyjechali do Niemiec. Jeszcze pamiętam, mieli takiego pieska czarnego, to pogrzeb mu wyprawili.

KN: Dlaczego wybraliście Żuławy?

GW: A bo znaliśmy już oboje. Wiedzieliśmy, że tu wolne było, a przecież byliśmy bez domu, u rodziców siedzieliśmy, to wiadomo, że każdy szukał gniazda. Podobało nam się, ze tu jest praca. Bo wie Pani jak to było, pracy nie było, była bieda. Także mąż pojechał pierwszy, jak już zaznaczyłam i tu pracę sobie załatwił, a w styczniu wtedy wziął mnie.

KN: Czy mąż długo mąż pracował na kolei ?

GW: Parę lat pracował, później na przeładunku, a później zrobił kurs murarza i pracował w PBR-olu do końca.

KN: A Pani zajmowała się domem?

GW: Tak, miałam dzieci, ogród, szyłam ludziom, haftowałam, na drutach robiłam. Miałam też krowę i świnie. Mój mąż jakiś czas pracował przy kładzeniu bruku, bo wiadomo, po błocie się jeździło. Z tego zarobił ładne pieniążki, zaoszczędziliśmy i kupiliśmy w naszych stronach krowę. Poszedł po nią i pieszo przyprowadził. Najpierw to mieliśmy samą chałupę, dopiero po reformie rolnej przydzielili nam działki i wtedy już mogliśmy mieć krowę.

KN: Uprawialiście ziemię?

GW: Tak, działka była na Żelichowie przy elektrowni, hektar mieliśmy. Uprawialiśmy tam buraki, kartofle, bobik i co się dało. Ludzie sobie też pomagali w pracy na polu, nie to co dziś. Nie było telewizorów, była praca i wspólne rozmowy. Tak było. Człowiek bliżej drugiego człowieka żył.

KN: Ile mieliście dzieci?

GW: Najstarszy był Czesiek. Urodziłam go w 1946 roku, w grudniu. Dobrze się uczył, do Malborka jeździł, na tokarza, na akordeonie grał, sportowcem był ratownikiem. To było naprawdę zdolne dziecko. Jak miał 18 lat, utopił się, jak kajakiem płynął. Później był Roman –1947 rok, następnie Stefan i Jerzy, ale on zmarł, jak miał 6 tygodni. I wreszcie Lech, nygus. Samych synów rodziłam, córek nie było, miały być, a nigdy nie było.

KN: Co się dla Was liczyło? Co było ważne?

GW: Dążyliśmy do czegoś, chcieliśmy się dorobić, ciężko pracowaliśmy, bo chcieliśmy po prostu dojść do czegoś. To był nasz cel. Nie był tego, nie było tamtego, jakim cudem dorobić, żeby było, skąd to wziąć, no to tylko rękami, pracą. To nam dawało tej otuchy do dalszego zdobycia. To się wzięło na raty meble i tak dalej żeśmy szli po schodach do góry. I żeśmy wtedy wierzyli więcej. A dziś co?

KN: A recepta za życie dla młodych?

GW: Oni nie chcą tego słuchać. Ja bym chciała, żebyście kierowali się taką drogą, jak Bóg przykazał, bo to jest jedno wyjście. Jedno życie, jedna śmierć. Co mogę więcej wam powiedzieć. Wy i tak swoje będziecie robić.

Chociaż moje wnuki lubiły, jak im opowiadałam jak tu byłam, jak pracowałam, wszystko, wydarzenia takie. Ja byłam gadatliwa to gadałam im, a oni siedzieli i mówili: „To babcia dopowie jeszcze...”

KN: Jakie były rozrywki po ciężkiej pracy?

GW: Ludzie się jakoś zjednaczali bo nie było telewizora. Robiliśmy sobie urodziny, jakieś tam święta. Nie starczało tak jak dzisiaj na takie bale, ale czym chata bogata, tym rada. Robiliśmy różne sałatki, np z pomidorów I rzodkiewki, z kartofli, upiekło się drożdżak albo babkę, bo babki były popularne. A dla dzieci gotowałam warzywa, groch, fasolę, takie różne rzeczy. Nawet zsiadłe mleko z kartoflami i jajko na wierzch. Robiłam też naleśniki często, bo oni lubili, albo makaron swojski. Lubili zupy owocowe z tym makaronem, takie rzeczy.

Robiłam też twaróg, dodawałam trochę kminku, masła czy śmietany I też trochę sody. A ryby wkładaliśmy w ocet.

Chowałam świnie przecież. To jedna świnia była nawet na rok. Weki robiłam i było to trzymane na gościnę, żeby było w domu coś, no i mężowi do pracy. Pasztetową i takie tam to sama robiłam. Sami zabijaliśmy i sami robiliśmy. To wszystko w słoiki było i zagotowane. Robiłam też twarogowe gumułki, takie kółka doprawione. Gotowałam też kluski: tarłam kartofle, wydusiłam przez gazę, dodałam trochę mąki, starłam cebulę, dodałam pieprzu i tego twarożku włożyłam w środek, zalepiłam. Na koniec wrzuciłam do wody, żeby się ugotowały. Były duże, można je było na drugie dzień obsmażyć. Jakie one były pyszne!

A kurczaki to najpierw obsmażałam na patelni, dopiero potem, jak już były w prodiże, to je piekłam. Nie było takich przypraw jak dzisiaj, to wierzch położyłam świeżej pietruszki z ogródka I mięso naciągnęło zapachem. I pyszne było.

KN: Co kupowała Pani w sklepie?

GW: Do miasta to po sól i cukier, reszta swoje było. I czysto miałam. Chałupa stara, ale zawsze okna wyczyszczone. Jak nie było czym, to kredę z wodą i posmarowane, wyczyszczone i było czysto, bo już taka byłam.

KN: Mogłaby Pani nam opowiedzieć o pierwszym dniu, kiedy Pani tu przyjechała, tutaj do tego domu? Jak to wyglądało?

GW: Oj, tragicznie wyglądało. Mąż wtedy jakoś z tej kolei się zwolnił i chciał furmanić, bo tu nie było samochodów, nie było transportu no i uwziął się na konia i wóz. Pojechał w nasze strony tam, wóz zorganizował, a konia kupił tu. No ale to później nie wychodziło jakoś, były straty, tego konia sprzedał i załapał się na tę szkółkę do PBR-olu, przeszkolenie takie i tam zaczął wtedy pracę stałą. Wtedy były te PGR-y, to po PGR-ach prace wykonywał. Piece przestawiał też, taki był zdolny, też malował i wtedy już było lepiej. Ale początki były trudne. Drzewo się zbierało, bo przecież nie było, ani węgla, ani nic, były piece, dziecku trzeba było napalić, bo to był styczeń. Ale jakoś nie zmarzło dziecko, bo zdrowe wychowało się, tylko że się utopił. I zdolny był chłopak.

Dom nie był w złym stanie. Tylko okien nie było, trzeba było wstawić. Zostało też po dawnych właścicielach łóżko i stare szuflady. Resztę wykradli. Człowiek tak powoli sobie zagospodarował ten dom. Najpierw jeden pokój, później dalej i dalej, dorabiał się po prostu. Nikt nie dał. Majątku mi nie dali. Z domu w posagu dostałam krowę, co o niej już mówiłam I maszynę do szycia, do dziś ja mam. Z innych sprzętów domowych to kupiłam sobie franię. wiadomo. Kupiłam, bo to prania było, ja na tej tarze, czwarta wstaję, żeby dzieci oprać. To nie było wtedy tyle lumpów, jak dzisiaj, że się wyrzuca. On już wtedy pracował, a kasjerem byłam ja, pieniądze mi oddawał. A ja sobie co miesiąc odkładałam pod belkę pieniądze. Jak brakowało na margarynę to pożyczyłam, a nie ruszyłam. No i wtedy kupkę nazbierałam no i kupiłam pralkę. A potem to uzbierałam na meble na raty i cały pokój umeblowałam.

KN: Czy dawni właściciele przyjechali tu kiedyś?

GW: Tak, byli na wycieczce w Gdańsku I postanowili odwiedzić dawny dom. Pierwszy raz po wojnie.

Przyszli tu, patrzę kto to idzie, nieznajome. No idę. Wyszłam, i ten co ich przywiózł taksówkarz mówi, że oni przyjechali jako turyści do Gdańska. Oni w tym domu mieszkali i chcieli zobaczyć, czy ten dom stoi i jak tu jest.

To ja mówię właźcie. No i zrobiłam kawę, przyjęłam ich i tak się zaczęło. Także nam pomagali, po prostu paczki przysyłali. Długo pomoc dawali, rzeczy przysyłali. Robili to w ten sposób, że ktoś z Poznania jeździł do Niemiec I z powrotem, jemu dawali te paczki I z Poznania były przesyłane do nas. Nawet czasem parę marek przesłali. Czasem też przyjeżdżali w gościnę.

KN: A Pani była u nich w Niemczech?

GW: Ja nie byłam, ale moja synowa to ma kontakt po dziś dzień. Nawet na pogrzebie teraz była, bo on zmarł. Fajny chłop był. Zawsze: “Masz Gertruda marek”, zawsze mi wepchnął. Bo ja tłumaczyłam wszędzie im na niemiecki, opowiadałam, jeździłam na Chełmek, bo śluza była tam, wiatrak był tam, na Gozdawę. Siadaliśmy na rowery I jeździliśmy, a ja tłumaczyłam. Zresztą nie pierwszy I nie ostatni raz. Pan Klein z gminy, jak żył, to przysyłał mi tu różnych Niemców, co szukali swoich dawnych gospodarstw, albo ich rodziny, bo znałam niemiecki, ugościłam ich zawsze i oprowadzałam. Raz jedni przyjechali tak do Stegny zobaczyć jak to turyści, ale mieli samochód i przyszli czy ich przyjmę, bo ich przysłał z gminy ten Klein. Ja mówię dobrze i pytają się, czy ja wiem, gdzie był wiatrak. Nie wiedziałam, ale mówię, że poszukamy. No i wtedy wsiedliśmy w samochód i jedziem. I wtedy im pokazywałam. No oni szukali, jak to powiedzieć, tego wiatraka, ale ja tego wiatraka nie wiedziałam, wiedziałam że w Marynowach, ale ja mówię, ja was zaprowadzę do takiego, co tu mieszkał też prze wojną, Jochim się nazywał, to on może wie. I mówili, ze tam też jakaś śluza była. No i jedziem, a to prawie była komunia, a to już komunia jednej wnuczki, jeszcze tu zabijaliśmy kaczki, ale raz dwa fartuch na siebie. Jedziem do tego Niemca tam na Chełmek, był w domu i wyszedł. A jego córce myśmy do chrztu służyli z mężem. Ona była panną i pracowali, mój był konserwatorem suszarni w Gozdawie no i ona poznała chłopaka tutaj z Żeromskiego no ale ona była nie ochrzczona, ona chodziła tu do kościoła, potem przyjęła śluby nasze, przeszła na naszą wiarę. Ale mówię wam, jak ona śpiewała w tym kościele, jak ona wszystko odmawiała, a my byliśmy jako rodzice chrzestni.

A ten Jochim to był rybakiem. On mieszkał tam, nad ślepym kanałem.

Tak, no i on wtedy powiedział, wytłumaczylim mu, o co chodzi i to było gdzie Całka mieszkał, tam gdzie się tak ten kanał kręci, ślepy kanał, to tam ta śluza była, tam był dom, później tam jeszcze mieszkała Całkowa, tak, że odnaleźlim. I ta Całkowa nam mówiła, że ten dom był, jak ona się sprowadziła, bo on to był repatriantem z Ukrainy, ona pochodziła z niemieckiej rodziny ta Całkowa. I ona za niego wyszła i to gospodarstwo on tutaj objął. Bo to Piotrowo było, gospodarstwo rolne i on tam pracował. A później on miał to gospodarstwo duże i też do niej te Niemcy przyjeżdżali. I ona wtedy mówiła, że ten dom tam stał, ale jak palili te trzciny, tak ten dom spłonął. To mówili, wzięli ziemię. Mówili, że tam jest kasztan, no to mówię drzewo chyba rośnie i znaleźliśmy to. No i poszliśmy dalej i jest kasztan i ta śluza jest. No i zrobili sobie zdjęcie, wzięli ziemi w woreczek, dali 30 marek i pojechali.

KN: Pamięta Pani mennonicki cmentarz w Żelichowie?

GW: Tam były nagrobki i był jeszcze kościół, tylko wiadomo, że to mennonicki to jak to po wojnie ludzie myśleli, że niemiecki, dziś pewnie by już tak nie zniszczyli. A niszczyli. Ja sama drewno nosiłam, bo miałam dziecko, a on pojechał po konia, zimno, to co miałam robić. Szłam, zbierałam drzewo, tam leżało porozrywane, sama deski ciągnęłam, rozpaliłam w piecu. Człowiek się ratował, ale ja go nie rozwaliłam. Był jeszcze. Wejście, wiem jak się wchodziło, wszystko. Teraz nie ma nic. Byłam tam z Niemcami, chodziłam. Tam był jeszcze nagrobek, podwójny grób, on się nazywał Epp, chyba on jest w muzeum. Ja później poszłam tam z Niemcami to już nie było. A ten Epp mieszkał tu jak Renoma. Oni mieli tutaj restaurację i tam potańcówki były.

KN: Czy władza pomagała w jakiś sposób?

GW: Bo ja wiem? Nic nie dawała, ale jakoś tam wyliczyli w zbożu, ile musimy corocznie oddawać, żeby wykupić ten dom na własność. Także nam tego już nikt nie weźmie, bo to już jest w aktach i jako własność.

KN: Mieszka Pani blisko torów, nie przeszkadzało to Pani dawniej, gdy często jeździły pociągi?

GW: Początkowo trochę tak, ale później człowiek przywyknie. Jak ja się sprowadziłam to już ten most nad Tuga już był. On się otwierał, bo statki tędy przepływały z Gdańska. Ludzie płynęli do miasta, żeby sprzedać masło I inne produkty. Trzeba było żyć, każdy miał swój cel. Niektórzy też pływali statkiem do Gdańska na wycieczkę. W ogóle dawniej się Tugą pływało, bo były przystanki

KN: Jak wyglądał Nowy Dwór po wojnie?

GW: Było kino na Dworcowej, tam gdzie dziś Wojt, a dawniej bar Jacek, był Dom Kultury I w nim później też kino, które nazywało się Żuławy. Do fotografa to się chodziło na Dworcową, tam gdzie dziś sklep wędkarski. A do kościoła to tam, gdzie przed wojną. Pierwszy ksiądz to tu z Orłowa był, ale nie pamiętam, jak się nazywał.

KN: Czy czuje się Pani Żuławianką?

GW: Jestem to jestem, bo tam już nic nie ma takiego, bo już nie mam gdzie indziej domu. Mój brat nie żyje, miał 75 lat, jak umarł. A pierwszy to w ogóle zmarł Janek, miał 52 lata. Wszytko na raka. A już 93 lata walczę, cała jestem pokręcona, ale nie od leżenia, tylko od pracy. Nie czuję się Żuławianką. Muszę być, bo już siedzę tutaj, już nie mam do swojego domu gdzie wracać. A ja po wojnie przyszłam tu, to już tu mam swoje gniazdo.

KN: Co jest dla Pani symbolem Żuław?

GW: Chyba ziemia, bo ja z tym byłam związana. Jak przyjechałam tu to było błoto, ciężko było. Ludzie sadzili buraki, a potem ich nie mogli wywieźć. Były takie lata, że była taka powódź. Nie mogliśmy nawet tej krowy wyprowadzić na pastwisko.

KN: Co by Pani określiła jako swój największy życiowy sukces? Z czego jest Pani najbardziej dumna?

GW: Z czego jestem zadowolona? Ja wiem? Życie takie nie było dobre, bo robić trza było. Trzeba było rano wstawać, pracować, to nie dało zadowolenia takiego, człowiek był przemęczony, myślał już jutro co, a jutro tu a tam. Takie było życie, na przód, ale ciężkie. Nie było takie życie jak dziś. Dziś to mi dobrze, bo przyjdzie, rentę mi da i mi starczy. Dziś się dorobiłam i nie muszę robić.

KN: Dziękujemy.

GW: Dziękuję.

 

 Wywiad przeprowadziły: Marzena Bernacka-Basek, Mariola Mika

 

 

Wywiad z Panią Stanisławą Golec

Klub Nowodworski: Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie.

Stanisława Golec: Nazywam się po mężu Golec, ale z domu jestem Iwan. Moi rodzice nazywali się Janina i Bolesław. Mama z domu Wisna, urodzona 29 czerwca 1927 roku. Tata urodził się 27 czerwca tego samego roku, a umarł niedawno 15 kwietnia 2014 roku. Mam dwie siostry: Różę i Grażynkę. Urodziłam się w domu podcieniowym w Hucie Żuławskiej 03.10.1948 roku.

KN: Czy mogłaby Pani opowiedzieć o swoim domu rodzinnym?

SG: Teraz mieszka tam najmłodsza siostra – Grażynka, tata przepisał dom na nią. Gospodarstwo też, miał tam 12 hektarów i to podzielił na nas po równo. Nikogo nie ukrzywdził. Razem z mamą dostałyśmy każda po 4 ha. Ale tata do końca gospodarzył, jak się dwa lata temu obora spaliła, to chciał ją naprawiać. Siostra mówiła, żeby lepiej dach domu naprawić, ale tam była cała jego praca włożona i zrobił tę oborę. Ostatni raz dom był remontowany jakieś 10 lat temu, szczególnie ganek, trzeba było belki wymieniać. Ojciec dbał o dom, takich podcieniowych we wsi były trzy.

KN: Gdzie mieszkali Pani rodzice przed przyjazdem na Żuławy?

SG: Tatuś pochodzi z Kielc, ale mieszkali za Bugiem, we Wołkowysku, a mama z poznańskiego, ale jak się poznali? Chyba w szkole w Wołkowysku, ale pobrali się tutaj. Przyjechali tu razem w 1946. Mówili, że jak przyjechali to te domki na Mazurach to puste były, można było brać, kto chciał. A ten dom w Hucie Żuławskiej to im gmina przydzieliła.

KN: Dlaczego zdecydowali się przybyć na Żuławy?

SG: No chyba za chlebem, bo tam było biednie .. ich było ośmioro. Tam w lepiance oni mieszkali, a tu były wolne domy po tych Niemcach, to tutaj przyjechali. Też było ciężko, oni dorabiali się sami, nic nie mieli. Tata pracował w lesie, a mama? Najpierw w sklepie jak jeszcze panienką byłą, a później to już w domu, była gospodynią.

KN: Jaką szkolę Pani kończyła?

SG: Szkołę Handlową w Braniewie. Ot ją dopiero, ja byłam pierwszy rocznik. Potem pracowałam w GS w Elblągu. A potem w terenie: w Tolkmicku, w Suchaczu, Gronowie Elbląskim, w Janowie, Komorowie. Najdłużej w Tolkmicku i w Suchaczu. Później zachorowałam, tak to dzielenie kartek psychicznie mnie wykończyło, dzielenie tego towaru, tej kiełbasy... Ludzi dużo, przywieźli 20kg kiełbasy, to trza było dzielić na te kartki ... Później zaszłam z Markiem w ciążę i tak chorowałam, psychika wysiadła... Nie mogłam sobie dać rady i przestałam pracować. Przedtem w handlu ludzie byli wyuczeni.. My kończyłyśmy zawodówkę i miałyśmy praktyki, dostawałyśmy za nie 352 złote. A za staż, to może tak jak i teraz, 800 złotych. A buty kosztowały 450, szpilki. Takie miałyśmy przeliczenie – na szpileczki. Buty za pól pensji! Do tego bluzeczkę, czy coś innego się od marynarzy kupowało.

KN: Czy pamięta Pani jakieś szczególne chwile spędzone w domu w Hucie Żuławskiej?

SG: Najbardziej to chyba święta, bo wtedy jest tak rodzinnie i nawet później cała rodzina zawsze tam na święta jedzie. Nasz dom miał ganek, ten podcień. Na podcieniu myśmy zboże trzymali. A na dole pod gankiem były kamienie takie duże i tam kury chodziły, ziarno dziobały i brudziły. Trzeba było to zawsze sprzątać. Tata nas tego uczył. A na tym ganku to my często sobie siedzieliśmy, nawet jak było chłodno. Nawet teraz, jak do siostry pojedziemy, to tam siedzimy, jak nie ma dużego wiatru.

W ogóle pamiętam z dzieciństwa, jak mama robiła biały barszcz na zakwasie, piekła chleb, robiliśmy też masło. Ja to lubiłam te prace na wsi. W kuchni mieliśmy takie kaflowy piec i na dole pieca można było chleb wypiekać. Później to tata zrobił ten piec do pieczenia chleba w szopie takiej i tam piekliśmy. Mąkę mieliśmy swoją. Tato jeździł raz do roku, jak się wymłóciło, jeździł do młyna, robił mąkę. Miał worek mąki żytniej i pszennej. Tak samo z cukrem – zawsze miał cały worek cukru. I my to żeśmy głodu nie zaznali. Tata chował świnie, mama dużo drobiu chowała, kurek, kaczek, gęsi, też perliczki, indyczki. Oni lubili pracę, mieliśmy i my przy tym pracę zawsze. Ale to było takie pokolenie, oni wszyscy pracowali...

KN: Czym mama dogadzała swoim dzieciom?

SG: Co ona nam kupowała... batony krymskie, wiewiórki, katarzynki. A sama piekła dużo, drożdżowe ciasto zawijane, marmoladą smarowane w środku, też wafle, ciastka. Takie swoje, ja gdzieś nawet takie mam! To są amoniaczki, takie małe ale pyszne. Mama nam piekła takie właśnie, tylko mama piekła na maśle, więc lepiej pachniały.

Mama bardzo dużo robiła w domu i nas uczyła też: kompoty, mięsa. Trzeba było umieć je zaszykować, bo nie było lodówek. Więcej się mięsa suszyło. Mieliśmy taki kufer drewniany i tam to wędzone mięso trzymaliśmy albo w kominie się je wieszało. Robiliśmy też twaróg, tak dla siebie. I my dzieci robiliśmy masło. O jeny! Jak to czasem ciężko było ubijać, a ja byłam najstarsza i miałam najwięcej tej roboty. No ale ja lubiłam. Krów nie lubiłam doić i nie poddawałam się, dopiero jak się ożeniłam chyba zaczęłam krowy doić. Świniom jeść dawałam, gnój wyrzucałam, no pracowałam tak sobie.

KN: Jak Pani ocenia pokolenie swoich rodziców – osadników?

SG: Bardzo pracowici, bardzo pracowici i tata nas uczył porządku: zamiatania, sprzątania. Jak sprawdził i było nie tak, to drugi raz trzeba było tą miotłą sprzątać. Uczył nas dokładności. I zawsze była praca. To pamiętam zawsze przed 1 majem było malowanie pokoju, kuchni tak żeby odświeżyć na święta…

KN: Co powiedziałaby Pani najmłodszemu pokoleniu? Jakaś recepta na życie?

SG: Żeby więcej mieli kontaktów z rodziną. Teraz przed drugim nie jest otwarte, nie ma tego… Dawniej o tam się wzięło winko jakieś swoje czy coś, porozmawiało, bo najważniejsze żeby rozmawiać, pobyć z sobą razem, te dzieci tak za sobą były, jak żeśmy jeździli w niedzielę tak do teściowej tam, to tam ganiały te dzieci. A dzisiaj nie pójdzie nikt, jak nie jest uprzedzony...zapowiedziany... Dla was młodych to może i dobrze ale my to tak jakoś … Dawniej nie było tyle konfliktów, żeby się bił ktoś. W klasie może było ze dwóch urwisów w i tyle. Jeden za drugim raczej był. Wieś to jak rodzina. Jak pokolenie moich rodziców odeszło, to wieś już nie jest taka sama. Nikt nic nie robi , nikt nic nie sieje, nikt nic nie orze … bo się nic nie opłaca.

KN: Dziękujemy za rozmowę.

SG: Dziękuję.

 

Wywiad przeprowadzili: Ewelina Kujawska, Marzena Bernacka-Basek, Szymon Broda

 

 

Kazimiera Długołęcka

 

***

Kiedy ktoś zapyta, jak ja się czuję,

grzecznie mu odpowiadam, że: „Dobrze, dziękuję”.

To, że mam artretyzm, to jeszcze nie wszystko,

astma, serce mi dokucza i mówię z zadyszką,

puls slaby, krew moja w cholesterol bogata...

Lecz dobrze się czuję jak na moje lata.

 

Bez laseczki teraz chodzić już nie mogę,

choć zawsze wybieram najłatwiejszą drogę.

W nocy przez bezsenność bardzo się morduję,

ale przyjdzie ranek... znów dobrze się czuję.

Mam zawroty głowy, pamięć figle płata,

lecz dobrze się czuję, jak na moje lata!

Z wierszyka mojego ten sens się wywodzi,

że kiedy starość i niemoc przychodzi,

to lepiej zgodzić się ze strzykaniem kości

i nie opowiadać o swojej starości.

Zaciskając zęby, z tym losem się pogódź

i wszystkich wokoło chorobami nie nudź!

 

Powiadają: Starość okresem jest złotym.

Kiedy spać się kładę, zawsze myślę o tym...

„Uszy" mam w pudełku, „zęby" w wodzie studzę,

„oczy" na stoliku, zanim się obudzę...

Jeszcze przed zaśnięciem ta myśl mnie nurtuje:

„Czy to wszystkie części, które się wyjmuje?"

 

Za czasów młodości (mówię bez przesady)

łatwe były biegi, skłony i przysiady.

W średnim wieku jeszcze tyle sił zostało,

żeby bez zmęczenia przetańczyć noc całą...

A teraz na starość czasy się zmieniły,

spacerkiem do sklepu, z powrotem bez siły.

Dobra rada dla tych, którzy się starzeją:

Niech zacisną zęby i z życia się śmieją.

Kiedy wstaną rano, „części" pozbierają,

niech rubrykę zgonów w prasie przeczytają.

Jeśli ich nazwiska tam nie figurują,

to znaczy, że ZDROWI I DOBRZE SIĘ CZUJĄ.

 

Nowy Dwór Gdański 2012

RODZINNE WSPOMNIENIA BABCI KAZI
luty 1993 

 
 
Często wnuki prosiły mnie o opowiadanie o swoim dzieciństwie. Wydawało mi się, że dla 
 nich to chyba nieciekawe, bo oni żyją, w epoce techniki, komputerów a ja? Cóż, mam tyle 
 lat, co Polska. 
 -Babciu, to Ty masz 1000 lat? 
 -Ach bąblu, ta nowa Polska, która się liczy od 1918 roku.  
 Jeżeli ktokolwiek z Was oglądał film „Chłopi" na podstawie Reymonta, to jest właśnie typowa 
polska wieś. Należy się wielkie uznanie dla reżysera tego filmu, bo tak wiernie zobrazowana 
 jest ówczesna wieś. Tam właśnie wychowywałam się, powiat wieluński, a obecnie 
 województwo sieradzkie. Z powodu II wojny światowej rodzina rozleciała się po świecie, 
 podobnie jak rodzeństwo mojego ojca. I to mnie skłoniło do pisania wspomnień. 
 Najstarsza siostra kończyła 85 lat i zrobiliśmy jej niespodziankę — zjazd rodzinny. Tam przy 
 wspomnieniach i opowieściach namawiałam siostrzenicę, aby coś napisała o wychowaniu 
 młodzieży, bo ma dużo czasu i świetny dar pisarski. W tym czasie zginęło nasze zdjęcie rodzinne z albumu, 
 jeszcze tam ze wsi. Po roku otrzymałam przesyłkę od siostrzenicy, z 
 przemiłym listem i powiększonym tym właśnie zdjęciem. Rozpłakałam się ze szczęścia, z tak 
 miłej niespodzianki. Zdopingowało mnie to, no i teraz muszę opisać tę, być może nieciekawą, 
historię — wspomnienia, przeżycia. Tu załączam ten list.... 
 Jest gospodarstwo — drewniana chałupa, trzyizbowa, z dużą sienią, komorą no i dalsze 
 budynki gospodarskie. To już wtedy uchodziliśmy za gospodarzy bogatych, bo były podłogi 
 w domu, podwójne okna. Urodziłam się już jako czwarte dziecko w rodzinie, chyba 
 niechciane, bo braciszek podobno przywitał mnie: „No znowu dziewucha — ludzi dużo, a 
 gruntu mało". Biedna była moja mama, bo chorowała na zapalenie piersi, no i ja zaraz byłam 
 karmiona mlekiem i cukrem, jak to na wsi. Dziecko na wsi to dopiero odżywa, jak umie 
 podnieść bochen chleba i samodzielnie odkroić. A chleb to był tak dobry, że jeszcze dziś ten 
 smak czuję. 
 Pamięć moja przypomina mi obrazy od piątego roku życia. Jako dziecko nigdy 
 nie miałam lalki, to robiłam ją sama ze starych szmatek i z nią rozmawiałam. Raz byłam 
 zamknięta, bo wszyscy poszli na pole, no to do roboty! Była w domu maglownica — deska 
 ponacinana w zęby, do maglowania bielizny ręcznie. Wzięłam z kuferka mamy zapaskę — 
 wełniany, kolorowy fartuch zawiązywany na szyi. Maglownicę ubrałam w tę zapaskę, 
 twarz-główkę zrobiłam z jakichś szmat, zawiązałam chusteczkę, ale miałam lalę dużą! 
 Zaczęłam jej śpiewać kołysankę no i bujać. W pewnej chwili za mocno tę czynność 
 wykonałam i trach! głowa lalki rozbiła szybę w oknie. Jakie to przeżycie! Szybko lalkę 
 rozebrałam, pochowałam całą garderobę, okno uchyliłam i czekałam cichutko jak myszka, 
 co teraz będzie. Nic cię nie przyznałam, bo to wiatr rozbił szybę. Rodzice spojrzeli na siebie, 
 no i kamień mi spadł z mojego biednego serca. 
 Blisko naszego gospodarstwa mieszkała, też w takim samym gospodarstwie, mamy siostra z 
 mężem. U nich mieszkali dziadkowie. Nie mogłam się z tym pogodzić, że muszę się tymi 
 dziadkami dzielić z dziećmi ciotki. A było ich tam sześcioro, wszystko młodsze ode mnie. 
 Tam było wesoło i zawsze tam latałam. Oni z kolei biegali do naszego ogrodu na owoce, bo 
 babcia mówiła, że dopóki oni żyją, to wszyscy mają prawo do starego ogrodu, czyli do 
 naszego. Tam u ciotki szykowało się dużo jedzenia, bo jak taka szóstka przysiadła i ja 
 siódma, to placki kartoflane znikały z patelni od ręki. Olej do smażenia był swój, bo siało się 
 len, konopie i olej tłoczono w mieście Pajęcznie, 10 km od naszej Kolonii. Olej był 
 wspaniały, smakował także z cebulą, solą i chlebem. Jak przyszedł okres Adwentu - cztery 
 tygodnie przed Bożym Narodzeniem i okres Wielkiego Postu, to trzy dni w tygodniu znikała 
 słonina z patelni, a tylko olej królował. Były też na ten czas suszone grzyby i kwaszone ogórki 
 w garnkach, suszone owoce w woreczkach na strychu, które wykradaliśmy po kryjomu. 
 Najlepsze były suszone gruszki. Potem mama worki zaszyła, aby owoców na dłużej 
 starczyło. Moja mama i ciotka, niektóre przyrządy kuchenne miały jeszcze wspólne, to 
 biegało się pożyczać. Najgorzej było na święta, bo wspólny wałek do ciasta, makutra, 
 maszynka do mięsa. Co to była za frajda z lataniem z tymi wałkami i makutrami. Raz napadł 
 mnie gąsior. Chwyciłam go za szyję, okręciłam się i bęc! o płot, a gąsior fik! nogami do góry i 
 leży nieżywy, a że to był ciotki gąsior, to jak weszłam do ciotki, chwilę posiedziałam i zaraz 
 do domu, bo bałam się, że wykryją, kto go zabił. Idę z powrotem, a po gęsi ani śladu – 
 zmartwychwstał! 
 W czasie bieganiny z tymi różnymi naczyniami, zderzyłam się raz w furtce z ciotką, ona 
 wpadła na mnie i gdzieś drewniakiem uderzyła mnie w nogę i już nie wstałam, noga 
 złamana. Tata zaprzągł kasztankę do wozu, no i zawiózł mnie do Włodarczyka. To taki 
 chłop, który składał połamańców. Miał postrugane płaskie klepki, porobione trochę 
 bandaży z prześcieradeł. Nogę nastawił, posmarował jakimś tłuszczem, klepki obłożył trochę 
 watą i usztywnił złamane miejsce, bandażując. Po pięciu tygodniach nie było śladu 
 złamania. Człowiek ten nauczył się zawodu w wojsku, jako sanitariusz podczas I wojny 
 światowej, a prócz tego miał książki o anatomii człowieka. Drugi raz upadłam i zwichnęłam 
 rękę w stawie. Oczywiście też nastawiał, z bólu aż przytomność straciłam. Kolega z klasy 
 złamał rękę w łokciu, przyszedł ze szpitala z krzywą ręką. Zobaczył to ten nasz „Pan Doktór" 
 i mówi: Dziecko, co oni ci zrobili z ręką, niech przyjdzie do mnie twój ojciec". No i przyszedł z 
 ojcem. Nasz doktorek złamał chłopcu rękę z powrotem i prawidłowo nastawił, nikt się nie 
 martwił tym, ile dziecko cierpiało. 
Dużo dla wsi robiła Pani dziedziczka Karsznicka, ona mieszkała od nas 5 km, 
 we wsi Siemkowice. Nazwa tej wsi pochodzi od nazwiska któregoś z dziedziców, który nazywał się Siemko. 
 W tym dworze pracowali dziadkowie, zanim zostali uwłaszczeni. Tam pracował też stryjeczny dziadek Ślęk,
 był masztalerzem, potem rządcą i w zasługę pan dziedzic zapisał mu kawałek ziemi i działkę na cmentarzu, 
 nazwano to Ślękowizną. Do dziś żyje jeszcze syn, który już blisko setki dobiega. Ma małe gospodarstwo, 
 nie idzie na żadną rentę czy emeryturę i sam uprawia ten kawałek ziemi. Pani dziedziczka zbierała różne zioła 
 i cała wieś u niej się leczyła. Moja mama dużo wiadomości od niej przejęła i w zasadzie lekarz był 
 w rodzinie niepotrzebny. Były łąki pachnące ziołami i las, owoce, beczki kapusty kwaszonej, 
 jarzyny i mleko, sery, masło. Dużo jadło się fasoli, grochu, dyni. Ciasta były na wielkie święta 
 i uroczystości. 
 Dużo ludzi cierpiało wielki niedostatek, niektórzy nie mieli pieniędzy na sól. Obok nas, z 
 drugiej, strony mieszkała rodzina na pięciu morgach pola i tam było sześcioro dzieci. U nich 
 stryj tam jakiś był, stary człowiek, chory umysłowo i on chodził na „żebry", czyli po 
 proszonym za jałmużną. Wracał zawsze w sobotę i przynosił torby pełne chleba, mąki, kasz, 
 to te dzieciaki, aż na drogę wybiegały mu naprzeciwko, żeby do syta chleba podjeść. Matka 
 tych dzieci była kaleką. Miała obydwie nogi wykręcone tak, że piętami chodziła do przodu. To 
 była bardzo zaradna i kulturalna kobieta. Uprawiała dużo warzyw przy domu i co tydzień 
 jeździła na targ z nowalijkami i handlowała. Lubiła z ludźmi porozmawiać, ale za to jej mąż to 
 był odludek, strasznie niemiły, bałam się jego i nawet jak blisko robił coś na polu, to nie pozwalał 
 na siebie patrzeć. Z chłopakami jeździł do lasu na kradzież drzewa. No cóż, życie zmuszało 
 ich do tego, dopiero jak zaczęli budować kolej w latach trzydziestych, to rodzina Kocików 
 odżyła, bo mieli pracę i chleba pod dostatkiem. Po latach, po II wojnie, spotkałam ich córkę 
 - Jankę Kocikównę, była już mężatką na Śląsku i odnawiałyśmy wspomnienia z  dziecinnych lat. 
 Mówiła mi, że tak mi zazdrościła, jak ja miałam do szkoły chleb z masłem lub smalcem, a ona tylko 
 placki ziemniaczane pieczone na żelaznym piecyku, bo nie było tłuszczu do smażenia. 
 Drugą rodziną biedną byli Gleniowie, żyli z pracy rąk, ich syn młodszy o dwa lata ode mnie, 
 był chrześniakiem mojej mamy — pasł u nas krowy za wyżywienie i ubiór. Miałam może 
 sześć lat i rodzice gdzieś pojechali, to matka tego chłopca gotowała na kolację kaszę 
 jaglaną. Przystawiałam sobie stołek i pilnowałam, ile tej kaszy ta ciotka weźmie dla swoich 
 do domu. 
 Jako pięcioletnie dziecko pasłam gęsi, których było zawsze około trzydziestu sztuk. Pasło 
 się na wspólnym pastwisku około półtora kilometra od domu. Ukroili pajdę chleba, wydrążyła 
 mama dołek, nałożyła tam masła, nakryła tym kawałkiem co wydrążyła, zawinęła w czystą, 
 lnianą ściereczkę i to było pożywienie na cały dzień. Wymyślało się tam różne gry, zabawy. 
 Gra w kamyki, w kije (podobne to do gry w golfa), skakanki, bieganie, brodzenie po kałużach 
 i kąpiel w strudze. Chłopcy zrobili tamę z darni i jak woda spiętrzyła się, wtedy była frajda. 
 Chłopcy lepiej sobie radzili, bo nałapali rybek, raków, czasem kaczkę komuś potrącili. Z 
 kaczki wyjmowali wnętrzności, oblepili gliną i piekli w ognisku. Po upieczeniu, pióra zostały 
 przy glinianej skorupie, a mięso było wspaniałe, rybki też smakowały przypieczone na patyku 
 nad ogniskiem. My dziewczynki musiałyśmy zbierać gałęzie do ogniska i krowie, suche 
 bobki. Przy tym piekliśmy także ziemniaki. Śpiewało się dużo różnych piosenek, a ile 
 opowiadań o strachach! 
 Najwięcej bałam się świeczników. Pastwiska te miejscami były jednym trzęsawiskiem i 
 wieczorem, jak tam kto przechodził, to ziemia uginała się, wydobywał się gaz, walał i gasł. 
 Dzieciaków straszono, że to dusze czyśćcowe pokutują tu na ziemi. Obserwowałam nie raz 
 z naszego podwórka, jak te świeczniki migały, ale przy domu to się nie bałam. Wieczorem 
 wracało się do domu tak zmęczonym, że nie było siły, aby się umyć, a nogi po tym 
 brodzeniu po kałużach to były pocięte, popękane. Wiem, że mama często mi myła, a potem 
 trzeba było nogi obsiusiać i na drugi dzień nie było śladu okaleczeń. Drugim ciężkim 
 schorzeniem to były tzw. odbity, robiły się na piętach lub pod stopami. Najpierw zgrubienie 
 skóry, potem stan zapalny, no i ropień. Dobrze, jak mama zauważyła, że dziecko kulawe. Był 
 środek zapobiegawczy - przykładano świńską kupę, dobrze nogę zawinięto i to przerywało 
 chorobę. Nawet nieraz, gdy było za późno, to też skóra zrobiła się miękka, ropa dobrze 
 zebrała się do wierzchu no i rano po umyciu nogi, wkraczał do operacji „Pan Doktór", czyli 
 dziadek z brzytwą. Po silnym oziębieniu chorego miejsca, nacinał skórę lekko brzytwą i po 
 krzyku, ropa wypłynęła. Potem przykładało się na chorą stopę młode liście olszyny, które 
 wyciągnęły wszystką ropę. Goiło się to bardzo szybko. Sposobem leczenia przeziębień były 
 bańki. Mama była specjalistką i często nawet sąsiadom pomagała. Dużo ludzi miało choroby 
 oczu. Dawniej były takie zabobony. Zwykle w Wielki Piątek, wczas rano trzeba było 
 wcześniej wstać i się nie odzywać do nikogo. Biegło się wtedy do rzeki lub do wody 
 źródlanej i należało oczy obmyć - to gwarantowało zdrowie. Chodziły matki z dziećmi 
 chorymi na oczy do takiego „owczarza", który leczył przez zamawianie i dawał tam jakieś 
 kropelki do zakrapiania. Wiem, że były słone i potem oczy bardzo łzawiły. Jeszcze była 
 choroba „róża”. Tę chorobę też się zamawiało. Czynność tę robiło się tuż po wschodzie 
 słońca. Chorą część twarzy zwracało się do wschodu i osoba zamawiająca robiła trzy razy znak 
 krzyża nad twarzą, wymawiając takie słowa: 
 „Żegnam cię, różo trzydziewięcioraka, abyś wyszła z tego ciała i w tym ciele dłużej nie mieszkała. 
 Nie swoją mocą, Pana Jezusa pomocą, Matki Boskiej pomocą. Za dusze cierpiące, w czyśćcu konające. 
 Zdrowaś Mario, łaskiś pełna, Pan z Tobą, błogosławionaś Ty między niewiastami i błogosławiony owoc żywota 
 Twojego. Święta Mario, Matko Boża, módl się za nami grzesznymi, teraz i w godzinę śmierci 
 naszej. Amen." Potem zdmuchiwało się po trzy razy nad chorym w trzy strony świata. Na 
 koniec strzepywało się ręce. Takie zabiegi powtarzało się przez trzy dni rano. Zwykle 
 choroba ustępowała. Śmieszne były także tak zwane „uroki". To było schorzenie 
 wywoływane przez „złe oczy" lub złe spojrzenie, no i ofiara takiego wzroku czy spojrzenia 
 pociła się, występowały silne bóle głowy; zostało się „zauroczonym". Takie rzeczy zdarzały 
 się zwykle ładnym dzieciom i dlatego, aby takie urok się nie czepił, to do wózka przyczepiało 
 się koniecznie czerwoną kokardkę lub coś czerwonego. Jeżeli to już się stało, to były też inne 
 sposoby. Dawniej zmywało się naczynia zmywakiem z korzeni trawy tzw. perz. Dobrze się 
 tym szorowało garnki. I właśnie tą wodą po zmywaniu i takim zmywakiem wystarczyło lekko 
 pokropić „ofiarę uroku" i splunąć po trzy razy na trzy strony świata i chory wracał do zdrowia. 
 Raz miałam taki przypadek z gęsiakami. Minęła mnie stara kobieta i tak się zdziwiła, że:
 „Takie śliczne stadko masz, dzieciaku!”. 
 Gęsiaki ledwo do domu przyszły, na szczęście mama to zauważyła, wkroczyła z lekiem 
 i jak za machnięciem różdżki czarodziejskiej, gęsiaki odżyły. Złorzeczenie — przekleństwo.
 Nigdy nie wolno przeklinać, bo to może się spełnić i obrócić przeciw Tobie, tak mówiła mi mama. 
 Na dziecko były złożone ciężkie obowiązki: pilnować gęsi, drobiu, szykować i podawać im 
 karmę, to było nieraz ponad siłę dziecka. A tu te krowy tak dokuczały. Już byłam większa, 
 kiedy zdarzył się taki przypadek. Miałam chyba z dziesięć lat, no i pasło się te nieszczęsne 
 bydlaki. Nie było jeszcze wtedy racjonalnej gospodarki, gdzie łąki się nawozi, zasila, 
 uprawia, gdzie bydło dokarmia się paszą hodowaną i ciętą, no i elektryczne pastuchy dzisiaj 
 stosowane. Po co zresztą pastuch, jak dziecko jest od tego. Właśnie uciekła mi krowa w 
 młodą koniczynę, widocznie zaczytałam się w jakąś ciekawą bajkę. Spokojnie pędzę krowy do domu, 
 ale ta dokuczliwa krasula ledwo idzie. A widzisz dokuczliwcze, zarazo jedna, nażarłaś się i ledwo idziesz!. 
 Jak mój tato ją zobaczył, już widział, że jego ulubiona krówka 
 jest chora, dostała wzdęcia od gazów z tej młodej koniczyny. Pędziłam biegiem po dziadka, 
 bo on zajmował się trochę weterynarią, no i ratowali krasulę. Jednak krówka nie wytrzymała i 
 trzeba było ją dorżnąć, żeby choć mięso uratować do zjedzenia. Stało się to przy studni, tak 
 jak przeklinałam ją, abyś zdechła przy studni, to będzie blisko woda do czyszczenia flaków. 
 Jak zobaczyłam to wszystko, jak mama płacze, jak my teraz będziemy żyli tylko z jedną 
 krową? Jako dziecko przeżyłam to strasznie i zauważyłam jedno, aby nigdy nikomu źle nie 
 życzyć i nie przeklinać. Taka to błaha historyjka, a jak wpływa to na charakter małego 
 człowieczka. Zgoda, miłość i wiara to były trzy wskaźniki, według których należało żyć. 
 Życie było trudne na wsi. Tam rodzice dorabiali się wszystkiego. Kupili starą drewnianą 
 chatę i po przywiezieniu zmontowali od nowa już z podłogą i podwójnymi oknami. Był jeden 
 piec w ścianie i ogrzewał kuchnię i pokój. Paliło się torfem. Wieczorem pod pierzyną kładło 
 się butelkę zakorkowaną z gorącą wodą, aby podgrzała pościel do spania. Łazienki nie było, 
 tylko w kuchni był parawanik, duża misa, wanienka i to była umywalnia. Wodę nosiło się ze 
 studni, która była głęboka, a woda była bardzo czysta i smaczna. Rano, przed śniadaniem, 
 mówiło się krótką modlitwę, wspólnie, głośno. Ojciec był przewodnikiem — pięknie śpiewał. 
 Za to wieczorem, po obrządku bydła, wszyscy stojąc w półmroku, przed zapaleniem lamp, 
 śpiewaliśmy ​Anioł Pański​. W niedzielę​ Godzinki ​lub ​Gorzkie żale.​ Po śniadaniu jechaliśmy 
 wozem do kościoła pięć kilometrów do wsi Siemkowice. 
 Kościół był pięknie odmalowany w stylu ludowym. Sprzątały kobiety, a przewodniczyła 
 daleka kuzynka mamy, która nie miała jednej nogi. Nosiła długie spódnice, z jednej strony 
 miała duży otwór w spódnicy i tam miała przywiązaną laskę, która służyła za nogę. Wywijała 
 po całym kościele i rządziła, że hej! Lubiłam do niej chodzić, bo ona szyła i podpatrywałam, 
 jak ona szyje, kroi. Zanosiłam jej co tydzień od mamy osełkę masła, serek lub kawałek 
 mięsa, jak było świniobicie. Tak ludzie sobie pomagali. Moja mama miała dobre serce i 
 wszystkich wspomagała. Ja, mając sześć lat, opiekowałam się dwójką dzieci przez dwa lata. 
 Matka tych dzieci była panną i gmina pomagała jej jako samotnej matce. To była taka 
 pomoc, że codziennie ta kobieta była u innego gospodarza, tam ją żywili i nocowała na 
 słomie, na podłodze, przykryta jakimś kocem. U nas była cały tydzień, a potem uprosiła 
 mamę, aby mogła zostawić dzieci na lato, a ona pojechała do Niemiec, do pracy. W ten 
 sposób ja dostałam od niej piękne sukienki, buciki. Dzieciaki miały trzy i cztery lata. To był 
 taki mój obowiązek. 
 
 
NASZE KORZENIE 
 
Ojciec mój był z rodziny robotniczej, mieszkali w czworakach. Było ich pięciu braci i jedna 
siostra, Jadzia. To właśnie ciotka Sukiennicza z Dąbrówki. Szczepan ze Skąpy; drugi Piotr, 
który wyemigrował do Kanady, miał żonę z Osjakowa; trzeci Kazimierz, wzięty w 1905 roku 
do wojska rosyjskiego na wojnę japońską i już nie wrócił; mój ojciec i piąty brat był 
dróżnikiem, osiedlił się w Koninie, miał synów i dwie córki (syn Kazimierza, Władysław, 
wyemigrował do Francji). Jeśli chodzi o babcię, matkę ojca, to była córką organisty. Kobieta 
zaradna, na wsi była położną. Dobrze jej było, bo kobiety umiały się odwdzięczyć za usługi. 
Rodzina mamy to Ślęki, mieszkali w Siemkowicach i pracowali u dziedzica. 
Po przeprowadzeniu reformy gospodarczej część majątku dworskiego - własność dziedzica - 
rozparcelowano pomiędzy chłopów, czyli tak zwane uwłaszczenie. Wieś, 
do której dziadek mój wyprowadził się i osiedlił, nazwano Kolonią Chorzew. 
Tam dziadek się wybudował, sadził drzewka, a że w majątku pracował w ogrodzie, 
to umiał szczepić drzewa i uprawiać je. 
Prócz tego, czytał dużo książek rolniczych, znał się na weterynarii i świetnie umiał 
matematykę. Jak uczyłam się w szkole zawodowej równań, to było mi bardzo łatwo, bo 
dziadek już mnie tego uczył. Bardzo długo dziadek pracował jako prezes spółdzielni im. 
Szewczyka. Dowoził towar do sklepów spółdzielni, rozliczał te sklepy i wszystko dobrze 
funkcjonowało, dopóki dziadek to prowadził, bo był bardzo uczciwy. Jak zrezygnował z tej pracy, 
to i sklepy i cała spółdzielnia splajtowały. Bardzo lubiłam dziadka, bo z nim chodziłam do lasu na grzyby. 
W Siemkowicach, 2 kilometry za wsią, była osada Łukomierz, tam 
mieszkał brat dziadka. On pracował u dziedzica jako kuczer czyli woźnica. Dbał o konie, 
powozy i całą stajnię. W nagrodę dostał gospodarstwo i tam się wybudował. Oprócz tego, 
dziedzic wykupił mu działkę na cmentarzu i nazwał tę działkę Szlękowizną. Tam są 
pochowani moi dziadkowie, potem córka dziadka Dutowska z mężem. 
Pamiętam, że w roku 1926, mając siedem lat, u tego wujka słuchałam Radia Polskiego z 
Warszawy. To było radio na słuchawki. W roku 2005 obchodzono osiemdziesięciolecie 
Polskiego Radia. Już nie dużo ludzi żyje obecnie, którzy to pamiętają. Z rozczuleniem 
słuchałam audycji w Programie I w „Muzyce nocą" i wspomnień starszych ludzi, którzy to 
pamiętają. 
Lata dwudzieste były bardzo trudne, bo było po wojnie, nowo sklejone państwo, 
wszystko od nowa trzeba zorganizować i ciężka praca. Pamiętam lata trzydzieste - 
budowana była kolej Gdynia-Katowice. Zbieraliśmy kamienie na polu, potem ojciec drobno 
rozbijał i wywoził do budowy kolei. Zaczął się wtedy okres lepszy. Młodzi ludzie wyjeżdżali 
do pracy, do budowy portu w Gdyni, drudzy do Stalowej Woli, budować hutę. Nie będę się 
rozpisywać o tym, ale mam wielkie uznanie dla rządu, jaki był, bo zrobili bardzo dużo. Gdyby 
nie było II wojny światowej i chociaż z pięćdziesiąt lat spokoju, to naprawdę Polska by 
odżyła po tej 130-letniej okupacji i rozbiciu. 
Żyliśmy przedtem pod zaborem rosyjskim. Szkół nie było. Moi rodzice uczyli się w szkółce 
katechetycznej, gdzie nauczyli się przez 2 zimy czytać i pisać. Tę naukę zawdzięczają 
księdzu i dziedziczce. Ja już w nowej Polsce uczyłam się w izbie chłopskiej, wynajętej przez 
oświatę, zanim wybudowali szkoły. Ojciec, najstarszą córkę Franię, oddał do 
Pajęczna i tam ona skończyła siedem klas podstawówki. Potem chciał ją oddać do szkoły 
średniej - tkactwa artystycznego w Częstochowie. Kierowniczka w ogóle rozmawiać nie 
chciała, bo ze wsi dzieci to mają ziemię uprawiać, a nie pchać się do przemysłu. Ojciec na 
tym nie poprzestał i oddał ją do rocznej szkoły z internatem. Po skończeniu tej szkoły, aby 
móc dostać pracę instruktorki, potrzebna jeszcze była półroczna szkoła dla instruktorek. Były 
tak wysokie opłaty za tę szkołę, że nie było nas stać. Jednak tata zaryzykował. Poszedł do 
księdza z prośbą o pożyczkę 600 złotych, to była wartość 6 sztuk krów. Ksiądz chętnie 
pożyczył. Ojciec pyta: „Gdzie weksel, księże proboszczu?" Ksiądz odpowiada: „A po co? 
Twoje sumienie jest wekslem!" Pożyczkę ojciec spłacił w dwa lata, właśnie przez te zbierane 
kamienie. Frania skończyła szkołę i dostała się do pracy w Winiarach w roku 1927 jako 
instruktorka Kół Gospodyń Wiejskich. Mieszkała u dziedziczki, pani Tarkowskiej. Tam 
dopiero nauczyła się manier dworskich, kultury bycia i uzupełnienia ogłady. Kiedyś zapytała 
mnie koleżanka: „Skąd pani Rakowska ma taki elegancki sposób bycia i taką kulturę?" 
Odpowiedziałam: „Życie ją nauczyło." Dzięki niej Roman, brat, skończył szkołę rolniczą i 
potem był w Glinkach koło Otwocka rządcą. Właściciel ciągle przebywał za granicą, a 
Roman sam zarządzał i gospodarzył. Potem Zosia siostra, też była w rocznej szkole 
rolniczej w Winiarach. Następnie ja też byłam w szkole rolniczej w Chróścinie, powiat Wieluń 
w roku 1935. to była wspaniała szkoła. Tam nauczyłam się bardzo dużo. A najważniejsze, 
nauczyłam się ekonomii gospodarczej. Potem siostra zabrała mnie do siebie, do Będzina. 
Zmieniała pracę i ja tam uczęszczałam do zawodowej szkoły krawieckiej w Sosnowcu. Jest 
to okres przed wybuchem II wojny światowej, bo w czerwcu 1939 ukończyłam szkolę 
zawodową i zdałam do technikum odzieżowego i od pierwszego września miałam zacząć. 
Niestety, wojna pokrzyżowała zamiary. 
Dzień 1 września 1939 roku, piątek- pierwszy piątek  
miesiąca — mama poszła wczas rano do kościoła, do Siemkowic. Już wtedy znad Wielunia 
unosiły się dymy i było słychać detonacje, bo przecież Wieluń był jako pierwszy, o godzinie 4 
rano, bombardowany. Został zbombardowany szpital, bank i inne części miasta, dziś już nie 
pamiętam. Ze szpitala to ciała ludzi rozrzucone były wokoło. Krążyło dużo samolotów, ale 
podstępnie miały znaki polskie. Myśleliśmy, że to ćwiczenia wojskowe. Już o godzinie 
trzynastej przyjechali pierwsi uciekinierzy ze Śląska z Wielunia. Opowiadali straszne rzeczy, 
co się działo. W jednej wsi rozstrzelano dziesięciu harcerzy — w wieluńskim powiecie przy 
granicy. Ludzie uciekali w popłochu. Moja mama była najrozsądniejsza. Upiekłyśmy wtedy 
trzy piece chleba, to jest osiemnaście dużych czterokilogramowych bochenków, aby było 
czym nakarmić tyle ludzi. Zabite były kury, ugotowany rosół. Ojciec natomiast szykował wóz 
do ucieczki, bo była taka propaganda, że Niemcy wszystkich wystrzelają, a to w tym celu, 
aby utrudnić poruszanie się i działanie Wojska Polskiego. Bardzo dobrze zobrazował to film 
„Kasztanka". Już w sobotę wszyscy uciekaliśmy na wozie, była kasza, mąka, chleb, mięso, a 
my, ludzie, szliśmy pieszo i krowy z nami, bo było mleko. Uszliśmy 18 kilometrów. Nocleg 
był w lesie. Mama moja mówi, że nie spodziewała się takiej wycieczki. Już na drugi dzień 
nasze wojsko cofnęło się. Już spotkaliśmy pierwszych rannych z bitwy nad Bzurą. Sama 
darłam prześcieradła i opatrywałam rany. Z kolegą Marciniakiem wróciliśmy do domu, ale 
tylko na chwilę, bo już Niemcy bombardowali stację kolejową i mosty. Wtedy uciekliśmy z 
powrotem do naszego obozowiska. Ja stwierdziłam, że nie ma sensu dalsza ucieczka, więc 
wróciliśmy. Już po przejściu 5 kilometrów spotkaliśmy pierwsze oddziały niemieckie. Robili 
nam zdjęcia, widocznie sobie na pamiątkę lub dla prasy. Było to takie upokarzające, przykre, 
bo już nie było naszego wojska, przy którym czuliśmy się bezpiecznie. Ponieważ 
mieszkaliśmy na kolonii, z dala od drogi bitej, to mieszkaliśmy spokojnie. Zbierało się różne 
wieści od ludzi, którzy mieli odwagę zostawić potajemnie radio. Wszystkie radia zostały 
zabrane przez Niemców. Ludzie niektórzy nie obsiewali pola, bo mówią, że nie będą 
pracować dla Niemców. Ojciec był innego zdania, jak obsieję i zbiorę, to wszystkiego 
Niemiec nie zabierze i my też się pożywimy. 
Tak żyliśmy przez rok. Jesienią wszyscy się spodziewali, że to wojna błyskawiczna i 
wszystko się skończy. Mama znów poszła na roraty do kościoła i wracając widziała, jak 
sołtysi zwozili wszystkie krzyże przydrożne do jednego punktu, na opał lub jako złom na 
bomby. Był to straszny widok, bo te krzyże sterczały na wozach, a mama mówiła: „Dzieci, 
nie martwcie się, bo Hitler już wojnę przegrał; bo kto z krzyżem walczy ten wojny nie wygra!" 
Skąd u tych ludzi była taka silna wiara i ufność w Opatrzność Bożą? Muszę nadmienić, że 
mama należała do zakonu Franciszkanów, ale nie nosiła habitu tylko sznur, którym się 
opasywała i szkaplerz. Prócz tego należała do grupy „zbiorowej modlitwy", którą już wtedy 
organizowali na wezwanie stygmatyka Ojca Pio. 
Zima jakoś minęła i przyszło lato. Jeździłam na Śląsk, zawieźć żywność dla mojej siostry 
Frani. Już Niemcy potrzebowali robotników, robili pierwsze łapanki, a ponieważ nasze 
gospodarstwo było nieduże, tylko 10 hektarów, to często z Zosią spałyśmy w polu, aby nas 
gdzieś nie wywieźli. Zapomniałam wspomnieć, że mój brat ożenił się w 1939 roku, 15 
sierpnia. Tak, że w dwa tygodnie po jego weselu, wybuchła wojna. Już nie zdążyli go 
powołać do wojska i tak został na gospodarstwie. Mojej bratowej brat najstarszy — Feliks, 
dostał się do pracy w gminie i tam dalej pracował już jako tłumacz u Niemców. On poradził, 
abyśmy z Zosią poszły do pracy, to arbajtzmant nie będzie już nam zagrażał. Siostra Ania, 
tak będę nazywać naszą „Franię" dla lepszej wymowy, poznała u jednej ze swoich 
gospodyni chłopca, który wrócił z niewoli u Niemców, jako już niezdolny do pracy i do życia, 
był to Ludgard Rakowski. Jako żołnierz pracował w Urzędzie Celnym na Wybrzeżu 
Gdańskim, był wywiadowcą i potem walczył w obronie naszych granic. Brał udział tu w 
walkach o Kąty Rybackie, Jazowo, Szymankowo, bo tu była granica Wolnego Miasta 
Gdańska. Tu został ranny i dostał się do niewoli niemieckiej. 
Po krótkiej dość znajomości Ania wyszła za Ludgarda, tylko Zosia była na ślubie. Ludgard 
miał brata, siostrę i matkę. Mieszkali na Helu. Stamtąd zostali wysiedleni - matka i Irena zostały
wywiezione w Lubuskie do wioski Janowo. Brat Ludgarda - Lolek też walczył i dostał się do 
niewoli w Sztutowie. Jako więzień był pieszo pędzony ze Sztutowa do Gdańska, do 
odgruzowania miasta. Zima była ciężka i śnieżna, więźniowie bardzo marzli, byli obozowani 
w barakach, tam Polacy — gdańszczanie donosili im żywność i ciepłą odzież. Między innymi 
Marysia, z którą potem Lolek się ożenił. Lolek raz pracował w kościele Mariackim. Wszedł 
na chór i przeleciał palcami po klawiszach i zagrał jakiś utwór. Usłyszał to żandarm, wezwał 
go do siebie. Z lękiem podszedł, bo myślał, że go rozstrzelają. Tymczasem Niemiec ten miał 
córki i zaangażował go do udzielania im lekcji muzyki. Już od tej pory łatwiej mu było przeżyć 
zimno i głód. Tymczasem matka i siostra po przesiedleniu nie miały nic, bo nic im nie 
pozwolono zabrać. Wtedy ja zawiozłam im pościel, bieliznę, trochę zapasu żywności. Jaka 
to była podróż?! 
Mieszkaliśmy na terenie tzw. „Wartegau", czyli tereny nad Wartą, które Niemcy przyłączyli 
jako ich rodzinne ziemie. Granica była w Brzeźnicy. Bagaż dla obydwu, czyli Irki i jej mamy, 
zawiózł do Częstochowy kolega mój, który pracował na kolei. Ja, przebrana w wiejski 
fartuch, polami przeszłam przez tzw. zieloną granicę i pieszo doszłam do Częstochowy. Z 
Częstochowy już pociągiem do Janowa. Radość Irki i matki Ludgarda nie miała granic, ich 
radość dla mnie była wielką nagrodą. Po powrocie do domu musiałam poddać się 
odwszawieniu, bo na noclegach nabawiłam się wszy. 
Na wsi, w domu rodzinnym  
mieszkaliśmy do jesieni. Urodził się pierwszy wnuk mojego taty od córki. Ja poszłam do 
pracy. Pracowałam u wójta gminy. On trochę mówił po polsku. Tam miałam zaprawę do 
ciężkiej pracy. Trzy razy dziennie wydoić 8 krów, obrządzić 8 świni, prócz tego kury, indyki 
no i ugotować posiłek na 5 osób. Mieszkanie wójt zajął po księdzu, czyli na plebanii, a 
księdza, wywieźli do Dachau. Kościół był zamknięty. Pod jesień wysiedlili Niemcy rolników 
ze wsi Siemkowice i z Chorzewa. Żandarmi zjechali wczas rano, ludzi wyłapywali z łóżek i 
zebrali wszystkich w kościele. Potem ciężarówki podjeżdżały i wywieźli do Francji, Belgi. 
Straszne to było, bo było słychać krzyki ludzi, Niemców, wycie psów, ryk bydła głodnego, bo 
nie miał ich kto nakarmić. Dopiero wieczorem przywieziono osiedleńców niemieckich z 
Besarabii. Po wysiedleniu gospodarzy z Chorzewa, Ania przeprowadziła się z małym 
Andrzejkiem i mężem do Chorzewa, do jednego z wolnych mieszkań, po wysiedlonych 
Polakach. 
Tymczasem wysiedlanie nie skończyło się. Było małe miasteczko Kiełczygłów, to jest 4 
kilometry od Chorzewa. Tam mieszkało dużo Żydów. Któregoś dnia podjechały ciężarówki i 
wszystkich Żydów zabrali. Był tam mój wujek Drutowski, gapił się jak to chłop. Któryś z 
chłopów powiedział: „No nareszcie Hitler zlitował się nad wami i wywozi was do waszej 
ojczyzny!" Na ten epitet jedna z Żydówek odpowiedziała: „Czekaj Goju! Jeszcze przyjdziecie 
do nas po klucze do Waszych kościołów!" Utkwiło mi to w pamięci do dziś, przecież wtedy 
nikt nie wiedział o Oświęcimiu. Z naszej wioski też zabrali pierwszych Żydów. Był jednak 
jeden odważny chłop, którego nie wysiedlili i on w swojej stodole ukrywał ich, ale ilu, nie 
wiem. Musiał starać się dla nich o żywność. Raz z synem nieśli ubitą świnię w worku. 
Napotkał ich żandarm - Niemiec. Rozmawiali i szli, pod lasem zamordowali żandarma, 
przywieźli rowerem do domu i spalili. Niemcy szukali go i za niego właśnie w Kiełczygłowie 
powiesili dziesięciu Polaków. Pamiętam dobrze, bo gotowałam obiad dla tych katów u tego 
wójta. Kpili sobie ze mnie i pokazywali swymi ozorami, jak wyglądali wisielcy. W niedługi 
czas, znów przyjechała gromada wojska, siedzieli 2 dni i robili spisy, plany. Posłyszałam 
nazwisko brata Romana. Tak, to były plany wysiedlenia naszego gospodarstwa. Rano 
poprosiłam szefa o wolne, że chcę odwiedzić rodziców. Ojciec na wieść o przesiedleniu 
bardzo to przeżył. Wywiózł parę worków mąki i kaszy do sąsiadów w pobliżu, trochę do 
Chorzewa do Ani, bo i to wszystko. Wieczorem zaprzęgli mi młodego konia do wozu i 
pojechałam do pracy. Wracałam już po godzinie policyjnej, nikt mnie nie zatrzymał, ale wójt 
był wściekły, bał się podpaść. Uspokoił się dopiero jak zobaczył konia, bo już zostawił go 
sobie. Rano wysiedlili mojego brata i rodziców, i zajęli jeszcze kilka mniejszych 
gospodarstw. Niemiec — Besarab, który przyszedł po nas mieszkać, dziwił się, że u takich 
biednych gospodarzy było więcej zapasów żywności niż u zamożnego gospodarza, no i nie 
było jednego konia i wozu. Poszłam do tej Niemki, aby wydała mi moje zeszyty szkolne, ale 
nic nie pomogło. Powiedziała, że potrzebne jej są na rozpałkę. Brat mój poprosił Niemca, 
aby pozwolił mu zostać u teścia, a rodziców wywieźli do punktu zbiorowego, skąd ciężarówki 
rozwoziły ich do Francji. Postawiłam twarde żądanie wójtowi, u którego pracowałam, że 
natychmiast jadę po rodziców. Obiecał mi, że ich cofnie stamtąd. Dotrzymał słowa i rodzice 
wrócili do Chorzewa, do Ani. Ojciec umiał dogadać się po niemiecku i po rosyjsku. Zaczął u 
tego gospodarza, u którego mieszkali, obrządzać krowy, wyrzucać gnój, no i Niemka dawała 
mleko, ziemniaki, tak że jakoś dało się żyć. Potem dla Ludgarda była szansa dostania pracy 
na stacji Pajęczno-Biała. Dała Ania za moim pośrednictwem pięknie haftowany obrus i 
jeszcze tam coś. No i mąż dostał pracę, był wagowym na stacji. Siedemnaście tam 
wagonów zboża poszło do AK, do Generalnego Gubernatorstwa! Pracował tam aż do 
skończenia wojny, mieszkał blisko stacji, hodował króliki, tak że niczego im nie brakowało. 
Urodził się drugi syn, Jacek. W 1943 roku ja bryczką zawiozłam obydwu chłopców do 
Sulmierzyc pod granicę Gubernatorstwa, do chrztu, bo tam jeszcze kościoła nie zamknęli — 
19 kilometrów. Mały Jędrek zachował się dziarsko, aż ksiądz się śmiał, bo usiadł na 
stopniach ołtarza i pałaszował bułkę. Ja dopiero dowiedziałam się po wojnie, że wówczas, 
pod siedzeniem' wieźliśmy broń dla AK i dobrze, że o tym nie wiedziałam, bo nie 
przeżywałam strachu. Nadzieją żyliśmy wszyscy, że wojna skończy się szybko, jak Rosja 
wystąpiła przeciw Niemcom. Raz byłam sama w domu u tego Niemca, nastawiłam radio na 
Wolną Europę, a potem z koleżanką zaczęłyśmy śpiewać nasze polskie piosenki 
partyzanckie. Do ogrodu przybiegło dużo dzieciaków i słuchały. 
Raz było przyjęcie, zjechała cała śmietanka z Wielunia, wszystko się popiło od wina. Żona 
starosty upatrzyła mnie sobie, bo ona nie umiała tak przyrządzić potraw i podać jak ja i stało 
się. Zabrano mnie do Wielunia. Tam uczyłam się mówić na nowo, bo w Siemkowicach 
mówiono gwarą, a w Wieluniu językiem literackim, czyli ​hoh-dojcz​. Było tam troje dzieci 8 lat, 5 
lat i 2 lata. Pracy miałam bardzo dużo, ale było nas dwie. Pani domu była alkoholiczką, to 
nie raz były sceny drastyczne. Dostałam raz w twarz od niej, że odmówiłam pracy w 
ogrodzie w niedzielę. Powiedziałam, że jestem katoliczką i tę pracę spokojnie zrobię w 
tygodniu. Potem dała mi spokój. Dzieci bardzo mnie lubiły i dzięki nim nauczyłam się szybko 
języka niemieckiego. Już w 1944 roku zaczęli Niemcy kopać okopy. Dziewczyna, która ze 
mną pracowała, została odesłana do kopania okopów. Zostałam sama, było mi bardzo 
ciężko samej i dodatkowo w niedzielę trzeba było iść do kopania okopów. 
Niemcy — żołnierze i szarża, zaczęli dezerterować z wojska. Nie raz żandarmi byli 
podejmowani przez landrat, ale mnie nigdy nie puszczono do pokoju. Transportowano ich do 
Wrocławia. Zbliżał się rok 1945. Jest 17 styczeń, mróz 20 stopni. Uszykowano ogromny wóz 
parokonny, załadowano rzeczy, żywność i całą rodzinę: troje dzieci, dziadkowie, którzy 
przyjechali po zbombardowaniu Berlina z niczym i ja. Po ujechaniu 7 kilometrów, w 
ogromnym tłoku uciekinierów, na ulicy, uciekliśmy przed Rosjanami. Zeszłam z wozu, 
zagubiłam się w tłumie, potem weszłam we wsi w podwórka, a tam mieszkała moja 
koleżanka ze szkoły rolniczej. Tam przeczekałam dzień i noc w ukryciu i potem wracałam z 
powrotem do Wielunia. Założyłam na szyję różaniec, przeżegnałam się i w drogę. Musiałam 
iść poboczami drogi, bo środkiem szło wojsko rosyjskie. Porozbijane na drodze wozy, 
samochody w rowach, trupy. Rozbity był samochód Landrata — starosty i on tam był zabity. 
Jak przyszłam do Wielunia, poszłam do mojej koleżanki, z którą często się widywałam. Jej 
nie było, bo jej ojciec odesłał ją na wieś. Rosjanie gwałcili dziewczęta. Jak zobaczył mnie 
ojciec Irki, to uściskał mnie i przedstawił Rosjanom, którzy u niego nocowali, jako swoją 
żonę, aby w ten sposób ratować mnie od tej hordy. Na następny dzień szłam dalej pieszo 40 
kilometrów. Z Wielunia do Siemkowic i do domu. Straszne to było. Ciągle szło wojsko 
rosyjskie, już na rozkaz sołtysów zwożono do wspólnych mogił trupy. Mróz był około 15 
stopni. Poodrąbywane, zmarznięte szkielety człowiecze sterczały na wozach, jak te krzyże, 
które Hitler kazał usunąć z rozdroży dróg polskich. Ten widok do dziś mam w pamięci. 
Różaniec był moim wielkim talizmanem, bo szczęśliwie wróciłam do domu pod wieczór. 
Rodzina była już w komplecie na swoim gospodarstwie, bo Niemcy uciekli. 
Przez 6 tygodni trwały walki o Wrocław. Odgłosy dział było u nas słychać jak odległe 
grzmoty. Nocami szli całymi sznurami niemieccy żołnierze w stronę Wrocławia. Zziębnięci i 
głodni zamarzali w lesie. Jak zmęczony zasnął, to już został. To była zima bardzo mroźna, 
śnieżna, trudna do przetrwania. Ludzie wygłodzeni, nieubrani, bo przecież wszystko było na 
kartki dla Polaków, marmolada z brukwi, jabłek — spadów, słodzona sacharyną. Nawet do 
chleba mielony był papier, plewy. Kawy czy herbaty to w ogóle nie można było dostać. Tarło 
się marchewkę i suszyło, potem lekko się rumieniło na patelni, kroiło drobno ususzone 
obierki z jabłek, owoc dzikiej róży, kwiat lipy, kwiat malwy i to była herbata, ale najczęściej 
piło się kawę zbożową. To była palona mieszanka zbóż, cykorii i żołędzi. Najważniejsze było 
jednak to, że szczęśliwie wszyscy przeżyli i jak ptaki wrócili do gniazda. 
Był taki majątek w 
 
Kiełczygłowie, którym zarządzał Szwajcar, nazwisko Paszke. Niemcy uważali go za swojego. 
Bardzo dużo Polaków uratował, dzięki zatrudnieniu ich w majątku. To byli nauczyciele i różni 
ludzie z inteligencji. Jak weszli Rosjanie, to chcieli go rozstrzelać, jednak wszyscy ludzie — 
Polacy, otoczyli go i obronili. Zaczęto organizować nową władzę, ale nic jeszcze nie było 
pewne. Dopiero 5 maja 1945 nastąpił upadek III Rzeszy. Zaczęło wracać wojsko rosyjskie. Z 
Niemiec Rosjanie pędzili całe stada bydła. To były piękne, rasowe, mleczne krowy. Polacy 
sprytni, jak się komuś udało, to za bimber czasem kupił jakąś tam sztukę. Z tego bydła mało 
dotarło do Rosji, bo niedojone krowy chorowały na zapalenie wymion i padały po drodze. 
Tak samo były rabowane z Polski różne maszyny fabryczne i zostały puste szkielety. 
Warszawa, Gdańsk i Wrocław, to było jedno wielkie gruzowisko. Już po ogłoszeniu pokoju 
zaczęły kursować pociągi. 
Pojechałam razem z kolegą na szaber na Śląsk. Opuszczone były całe miasta, nikt przecież 
nie wysiedlał Niemców, ale oni dobrowolnie opuszczali swoje osiedla, po prostu bali się 
zemsty za to, co uczynili. Nikt przecież nad nimi nie stał z bronią, tak jak ich żandarmowi. Na 
miejsce tych Niemców przybyli Polacy ze Lwowa, Białorusi, z Rosji i to było dziwne 
przetasowanie się ludzi, tak jak w grze w karty. Jaka to gra będzie, czas pokaże. Ludgard 
wyjechał na zachód, tam wynalazł młyn z gospodarstwem, no i całą rodziną wyjechali. Na 
prośbę mamy ja i Zosia też z nimi wyjechaliśmy. Ojciec dał krowę, świniaki, kury i z całym 
majdanem dojechaliśmy. Niemcy jeszcze tam byli, ale po jakimś czasie wyjechali. Dzieciaki 
rosły, jedynie na odgłos samolotu chowały się w krzaki. Najwięcej krzyczał Jędrek: „Chowaj 
się, bo będą strzelać!" Tak to dziecko przeżywało bombardowanie, którego doświadczyło,
gdy miało 4 latka. Marysia była słabszym dzieckiem, więcej chorowała. 
Przechorowała szkarlatynę i  potem zapalenie ucha. Była w szpitalu w Gliwicach 
i wtedy także mama miała operację oka na kataraktę. Była bardzo szczęśliwa, 
bo potem dobrze widziała.
Do roku 1948 mieszkaliśmy w Mostach, ale jakoś Ludgardowi się nie układało z władzą,
po prostu były Akowiec, nie pasował im — czyli komunie. Wyjechaliśmy na Żuławy. 
Tu było różnie, za co się chwycił to wszędzie „kłody pod nogi". Potem wziął się 
za malowanie mieszkań, wyprowadził się do Stegny i tak się to skończyło. 
Dzieci szczęśliwie o własnych siłach  wykształciły się i wyszły na porządnych ludzi.
Ja w 1950 roku wyszłam za mąż. Pracowałam w księgowości w Gminnej Spółdzielni. 
 
Dalszą historię już znacie. 

Wywiad z Panem Antonim Głowackim

Antoni Głowacki: Chciałem to nadmienić, że za dużo się ode mnie nie dowiecie, bo ja przyjechałem późno, w 1954 roku, a osiedleńcy przyjeżdżali tu już w 1946. Nasilenie było w latach 50-tych. Ja później, bo musiałem wszystko zobaczyć, czy jest po co, czy jest możność. Tu był mój brat, który pod koniec 1946 roku się osiedlił. Ale często przyjeżdżałem zobaczyć jak to wygląda, jak tu się żyje. Zauważyłem, że tutaj jest ziemia żytnia, kartoflana i tu jest dostatek, brat miał wszystko. W ogóle - inne warunki.

Klub Nowodworski: I dlatego przyjechał Pan na Żuławy?

AG: Tak. Ja tamtego się wyrzekłem. Chciałem przyjechać wcześniej, ale w tym czasie byłem sołtysem w mojej kolonii i gmina nie chciała mnie puścić, ale brat był przewodniczącym spółdzielni produkcyjnej.

KN: Co Pan robił po przyjeździe na Żuławy?

AG: W tym czasie jak ja przyjechałem, to już był koniec osiedlania. Już w ten czas ziemia się liczyła. Jak się przybyło to oni każdemu przydzielali 6,5 ha. To było bezpłatne i jak przyjechałem, to włożyłem to do spółdzielni. Przywiozłem tu nie za dużo, bo dwie rodziny w wagonie jechały, więc nie było miejsca. Wolno było zabrać jak najmniej. Przywiozłem jednego konia, jedną krowę, chyba z cielakiem, jedną świnię z prosiakami, jedną owcę z dwoma jagniętami, bo nie było miejsca i rzeczy gospodarcze - te domowe. Do pola nic się nie brało, pługa czy brony. Jak przyjechałem to były takie trochę zalane pola, tam gdzie było niżej, tam woda dopiero wsiąkała. A jak przyjeżdżałem jeszcze do brata, to z Kmiecina czy z Solnicy łódką do Nowego Dworu można było dopłynąć. A jak woda opadała, to tam, gdzie niższe miejsce, ryby się roiły. Ludzie żywili się rybami, ptactwem, bo tego było dużo tam, gdzie trzciny powyrastały. Kto tu był, miał krowy, to jak je wygnał i na konia siadał, to widział gdzie trzcina się ruszała, bo ja to widziałem, jak przyjeżdżałem do brata. Z biegiem czasu ziemia się osuszała.

KN: Jak wyglądała podróż?

AG: Wagon był przydzielony. Dostaliśmy 9 zł na dobę dla każdego członka rodziny na życie, a jechaliśmy 3 doby: ja moja mama Paulina i brat. Żona Janina i córka Wiesława oraz synowie z pierwszego małżeństwa – Henryk i Czesław – później dojechali do nas pociągiem osobowym.

KN: Jak Pan poznał żonę?

AG: Jak? Przez kładkę tylko przechodziłem i kawałek lasu. Z jednej parafii, w sąsiedniej wiosce mieszkała. Zanim słonko zajdzie, jedno drugie znajdzie. Wzięliśmy ślub w 1948, ale szybko wdowcem zostałem, bo pierwsza żona, Marianna, była ranna w rękę od miny. Więc z jej siostrą się ożeniłem w 1953 roku. Tak rodzina zarządziła na pogrzebie, żeby dzieci były u cioci. Z resztą, po co ja miałbym brać obcą kobietę?

KN: Jakie były Pana pierwsze wrażenia po przyjeździe na Żuławy?

AG: Ja miałem jedno wrażenie. Bo jakbym miał dwa, to bym tu wcale nie przyjechał. To wrażenie było takie, żeby przyjechać. Jak się wyjeżdżało, to sąsiedzi pytali: „Gdzie jedziesz? Tam ci głowę urżną”. A ja mówię: „A tutaj to nie urżną? I tu przyjdą, i urżną”. Tutaj przyjechałem i było dobrze, krowy miały dobytek, człowiek miał zawsze zajęcie. Tam przyszła wiosna to człowiek z kosą, grabiami, motyką. A tu jednakże od maszyn się zaczęło, w spółdzielni. Lżejsza robota, lepszy wydatek, ale wszystko praca. Bez pracy nie ma kołaczy.     Ciężko zawsze było. Pierwsze było ciężkie życie rodziców w lubelskim. Przyszły mokre lata, co posadzili w ziemi, wszystko gniło. I ludzie zaczęli masowo wyjeżdżać. I ojciec zabrał rodzinę do Szczepankowa, w łomżyńskim.

Nas było ośmiu braci, tata dziewiąty jeszcze w sile wieku, nawet może najmocniejszy. Do tego jeszcze 5 koni. Ci starsi jechali z lubelskiego w łomżyńskie wozami, w dwa wozy drabiniaste. Ładowali wszystko na dwa wozy i jechali końmi, jeden koń był, w razie który zasłabnie, jechali tak chyba 3 czy 4 dni. To było ponad 200 km. Jechali bez żadnego kłopotu, bo było zarządzenie, w ten czas ludzie przesiedlali się po I wojnie, był ruch, także konie, krowy można było paść w zbożu urodzajnym, jeżeli gdzieś nie było łąk, tylko, że się zgłaszało do gmin. I gmina pokrywała koszty gospodarzom. Staraliśmy się, żeby nie zboże, jakieś takie zielonki.

I przyjechaliśmy na tę karpinę w łomżyńskim. To pamiętam, że myśmy zbierali tam, wycinali, co trzeba. Drobne my dzieciaki byli, ja miałem 5-6 lat. Na kupę zbieraliśmy drobne i grubsze i wtedy to palili, później te karpiny trzeba było obkopać szpadlem naokoło, korzenie pierwsze podciąć, drąg mocny, para koni i wykręcało się. Było z tym roboty, żeby potem zaorać. Specjalnie ojciec drugi pług kupił!

Ale tu, na Żuławach, ziemia żytnia, kartoflana, popatrzyłem, inne będzie życie.

KN: Jak wyglądała praca?

AG: Dobrze. A jak miała wyglądać? Nie było maszyn jak należy, jak teraz. Ale ziemia nie była ugnieciona, utłuczona, To się robiło końmi. Nareszcie ciągnik spółdzielnia kupiła, takiego bociana. Pierwsze co były, takie duże. Po roku go jakoś kupili, bo jeszcze pamiętam jak końmi oraliśmy. W 1957 spółdzielnia się rozwiązała. A nie była duża, 9 członków, wszystko zgrane, pracowite chłopy. Praca była podzielona na dniówki. Jednego dnia wykonać tyle i tyle brony czy orki, czy jakieś koszenie albo 1 ha zasiać. Wszystko było zapisywane i jesienią, jeżeli ktoś potrzebował, to dostał przedpłatę, a później, ile kosztowała dniówka, wyliczyli wg tego i dawali pieniądze. Jak spółdzielnia się rozwiązała, to każdy swoją ziemię, swój sprzęt. Ja zabrałem swojego konia i krowę. Chcieliśmy już sami. Uprawiałem buraki pastewne, ale mało. Lepiej było więcej cukrowych, bo jak tęga zima, to liście i wytłoki można było krowom dać. Lnu się tak nie siało, a jak kawałek raz zasiałem, to ludzie się dziwili, co to jest. Rzepak, jęczmień, pszenicę przede wszystkim, a na żyto i owies za ciężka ziemia była.

KN: Czy miał Pan sad?

AG: Tu nie było żadnych przedwojennych drzew. Wszystko ja z bratem sadziłem, jabłonie, grusze, śliwki. Suszyło się owoce, kompoty robiło.

KN: Jak wyglądał dom, w którym zamieszkaliście?

AG: Ten dom, co był dla mnie przeznaczony na końcu wioski, to przyjechał do spółdzielni zza Łomży kuzyn i on w nim zamieszkał, a ja przyjechałem później i mieszkałem tu. To był duży drewniany dom, podwójny. Jak tu przyjechałem nawet płotu nie było, pustka. Ogrodziłem się, to człowiek już się czuł na swoim. Dom był szeroki, były schody wysoko i były puste mieszkania. Bo to było puste po froncie. Był też piec. Wymalowałem go, w piekarniczek szkło włożyłem. Piękny był. Na 1,5 metra długi, 1 metr szeroki, bardzo się dobrze w nim piekło. Chleb i wszystko sami piekliśmy w tym piekarniku. Do młyna w Nowej  Kościelnej się jeździło.  W 1962 r. zburzyłem dom razem z piecem. I dom postawiłem nowy.  Zacząłem budować 2 sierpnia, a na Boże Narodzenie już się wprowadzaliśmy do kuchni i jednego pokoju.

KN: Dlaczego nowy dom? W starym źle się mieszkało?

AG: A co? Mieliśmy mieszkać w starym razem z myszami, pająkami i próchnem, najgorzej? To był podwójny dom, w drugiej części mieszkał mój brat, miał 24 m długości. Ten powstał na fundamentach starego, a brat wybudował sobie nowy obok. Tutaj są poniemieckie fundamenty, 70-80 cm z kamienia. A pod fundamentem są bele. Co pół metra jest położona bela.

KN: A  gdy ten dom był rozbierany, znalazł Pan jakieś skarby?

AG: Myślałem, że tak. Gdy kopałem pod komin, żeby potem betonem zalać, ponad metr w jedną, w druga stronę, tak, że wszedłem do środka. Kopię, kopię i kopię, aż tu mi woda sięga. To wszystko stoi na tych belach, Nagle, patrzę, szpadlem tłukę - drzewo? Wołam żonę, że coś mamy, skrzynkę jakąś. Kopię, kopię, a taki kawałek drzewa, czarnego od ziemi i wody. Nie można było siekierą obciąć. A ja to szerzej i głębiej obkopałem, ale nie szło tego wyjąć. Betonem zalane. Te domy były stawiane na takich grubych belach.

KN: Czy jeździł Pan do Nowego Dworu?

AG: Oczywiście, wszystko było w Nowym Dworze. W GS-ie były maszyny, nawozy. Do banku jeździłem bardzo często. W 1954 r., jak ja przyjechałem, to jeszcze Nowy Dwór był trochę głuchy. Na początku, jak nie było gumowców, to kupiłem taki wysoki wóz na żelaznych kołach, taki szeroki, bo polskie wozy to wąskie, a ten był szerszy. Te koła żelazne były mocne, nie do zdarcia. Jak się budowałem, to pamiętam, mówię: „Jedź Jasiu, kup wapna tyle, ile Ci dadzą”- bo to takie czasy były. Budowali się ludzie, to były przydziały. To on mi na tym wozie 4 tony wapna przywiózł. Jak ktoś potrzebował, to co wóz miał stać? Pożyczałem go sąsiadom. Przed wojną i po wojnie, a zwłaszcza w czasie wojny to była ta miłość, współpraca. znajomy, nieznajomy przyszedł - każdy każdemu starał się pomóc. Nawet w czasie wojny byli szpicle, ale jak był, to wszyscy wiedzieli kto. Ale przypuszczalnie, jeden drugiego starał się ukryć, starał się pomóc po cichu, a teraz jeden drugiego w łyżce wody by utopił i zabrał tylko dla siebie.

KN: Jak się żyło z sąsiadami?

AG: Dobrze. Ja byłem w spółdzielni, ale ten co nie był, jak my coś robiliśmy, to przyszedł i pomógł, np. wywieźć gnój. Jemu się też pomogło. Nie podliczali, co do grosza. Jak był ten pierwszy ciągnik Zetor w spółdzielni, to dzień i noc orał, wymienialiśmy się i pomagaliśmy sąsiadom. A dzisiaj przeważnie każdy ma ciągnik i czasem niektórzy roboty nie zrobią. Ziemia cięższa, suszona. Teraz tym zetorem nic by nie zrobił.

Córka: Jak my tu budowaliśmy dom w 1962 r., to mieszkaliśmy u sąsiadów. Bardzo mili państwo. Parę miesięcy u nich mieszkaliśmy.

KN: Jakie tutaj były drogi?

AG: Po drogach polnych w ogóle nie można było przejść. Krowa jak czasem szła, to się przekręciła i do rowu wpadła. Błoto po kolana. Dobrze, że miałem ten wysoki wóz. Żeby jeździć do kościoła, to zrobiłem taką bryczkę.

KN: Co mógłby Pan powiedzieć o Nowym Dworze w latach 50, 60?

AG: Nowy Dwór był taki, że jak się z jednej strony spojrzało, to miejscami na drugą stronę zajrzałeś. Były ulice, te starsze domy. Niektórych ulic nie było. Była na Stegnę droga, na Marzęcino. Teraz się rozbudowało, tak jak Kmiecin. Jak przyjechałem, to domy można było policzyć na palcach jednej ręki. Teraz jest więcej. Tam, gdzie budował się bank spółdzielczy, teraz plac Wolności, było kilka domów. Tam len i rzepak skupywali, olejarnia stała. Jeździłem do Nowego Dworu, znalazłem coś, co było potrzebne i kupiłem.

KN: W jakich sklepach?

AG: Na przykład w sklepie żelaznym, tam można było znaleźć wszystko. Tam się kupowało pług, bronę. A później wybudowany został GS, tu gdzie się wjeżdża do Nowego Dworu, te pierwsze budynki, gdzie jest zajezdnia kolejek, po drugiej stronie. Tam sprowadzali większe rzeczy. Po drzewo jeździłem do Elbląga, później była składnica na ul. Polnej.

KN: A gdzie była mleczarnia?

AG: Mleczarnia była w Kmiecinie. Później wybudowali tę w Nowym Dworze. Tam robili takie okrągłe sery. A w domu się robiło twarogi tylko.

KN: Gdzie można było kupić zwierzęta?

AG: Część się kupowało, a część sama się ulęgła. Najpierw kupiłem świnię zarodówkę w Malborku, bo tam był spęd. I z tych świń miałem hodowlę. A później w Nowym Dworze można było dostać zwierzęta. Albo przyjeżdżali na podwórko. Pamiętam jak kupiłem tę pierwszą maciorę, to 12 loszek miała. Cztery z nich odpadły, więc uchowało się osiem loszek reprodukcyjnych. Pamiętam, że premię dostałem i dobrze zapłacili. Chęci nabrałem i szło dalej. Po owce jeździłem z zootechnikiem do Waplewa. Owce się hodowało na wełnę. To tylko nos był czysty i nogi od kolan, a reszta wełna. Bo to były kenty (rasa owiec). Jeszcze były merynosy, ale kenty lepsze, bo spokojniejsze.

Jak ja przyjechałem, to ludzie się polem zajmowali a nie sklepami. Człowiek chował tyle, co musiał. Najpierw trzeba było w polu zrobić, dach naprawić. Do kolan były koleiny. Jak PGR miał ciągniki, pole mieli poza tą drogą, to jeździli, gdzie się dało. Na na niektóre drogi sami gruzu nawieźli, bo na kołdunie utknął. Różnie to było. Bez pracy nie ma kołaczy.

KN: Co jadaliście?

AG: Wszystko, co się dało. Był ogród, a tam: kapusta, fasola, wszystko się siało. Ci pierwsi, co tu przyjechali, to do garnka wkładali to, co się znalazło w tych rogożach i trzcinach: ryba jakaś, dzikie kaczki, gęsi. A my to już mieliśmy trochę swoich produktów.

KN: A w niedzielę, na obiad...?

AG: Kartofle, kartofle i żur, to polskiego obiadu wzór. A do tego kawał łydki, bo teraz to frytki. Wszystko się jadło swoje, świnie, kury były, ale nie mieliśmy kaczek czy gęsi, bo tu wody blisko nie było. Był tylko rów koło kościoła. A jak ktoś miał kaczki lub gęsi i poszedł na te łąki, musiał jeszcze za dnia spędzać z rowu, bo lisy krążyły.

EK: Jakie jest Pana ulubione ciasto?

AG: Moje ulubione ciasto to drożdżowe. Najbardziej mi smakowało. Ale zawsze potrzebny był nóż, bo zębami się nie dało ugryźć. Jak statek, blacha wysoka, to ciasto jeszcze raz tyle urosło. Jajkiem po wierzchu, to wtedy najlepiej. Makowce się też robiło, jak mak był siany. Czasem sialiśmy go bardzo dużo, bo się opłacało.

KN Pana ulubione danie to...?

AG: Każde lubię. Najlepsze takie, żeby za dużo czasu nie zajmowało i zębów nie połamało. Kartofle polane swojskim sosem z mąki, tłuszczu, do tego coś z ogrodu: sałata, buraczki, liście młode. Młode najlepsze, żona młoda też lepsza.

KN: Proszę opowiedzieć o Wigilii?

AG: Musiało być 12 postnych potraw: śledź, jajko, dania z ziemniaków, grzybki. Wszystko się liczyło: cukier, chleb, kapusta, fasolka, kompot z suszu, pierogi z twarogiem, kapustą. A trzynasty talerz dla wędrowca. Ja nie pomagałem w kuchni, bo tam tyle kobiet, bałem się, żeby wałkiem nie dostać. Jedynie mak kręciłem, to siostry i mama mówiły: ty wszystek wyjesz, zanim wykręcisz. To były takie doniczki gliniane - makutry, w nich się razem ucierało wałkiem cukier, wodę, mak, który wcześniej dobę leżał w wodzie, żeby był bardziej miękki. To były dobre czasy! A jakie to były dobre, Boże Bożyczku, najlepiej było żyć przy cycku... Nie robił, a karmili, jeszcze krzyczeli, że nie je.

KN: Jakie jest Pana najmilsze wspomnienie?

AG: Różnie było. Najmilsze to nawet nie było kiedy. Szkoła do 14. roku życia (1930), po szkole dużo roboty, a w domu trzeba pomóc. Jak do szkoły chodziłem, to mnie słonko nigdy nie budziło. Przy gospodarstwie jak się chce mieć wszystko zrobione, to niestety, a już bracia niektórzy żonaci byli. Ale dnie były dłuższe. Nawet w Sybilli: “Godziny policzone i dnie skrócone”- to sam czytałem. Trzeba było wstać rano, krowy napaść, przygnać do domu. Jak duża rosa, to pasło się w seradeli lub w koniczynie. Najeść się i 3 km do szkoły na 8.00. Należało przyjść na czas, bo ile minut było spóźnienia, tyle trzeba było klęczeć gołymi nogami na grochu. Nie wolno było krzyknąć, a jak ktoś się poskarżył, to w domu dostał lanie jeszcze. Każdy musiał umieć. Jak ktoś się nie nauczył wiersza na przykład, to musiał siedzieć po lekcjach dotąd, aż się nauczył. Do dziś pamiętam “Królowej anielskiej”! Dwie godziny siedziałem. Musiał się uczyć, bo inaczej w kącie laga stała. A nie jak dzisiaj. Po siedmiu klasach szkoły mógł być wójtem. Był wysoki poziom. Pamiętam rok czasu wprowadzili w oddziale szóstym iksy i ipsylony. Takie narzucili, a nawet nauczyciel się w tym gubił. Ale było podane i każdy się musiał nauczyć. Każdy musiał znać wszystkie stolice Europy, ile państwa mają mieszkańców, główne rzeki, pasma górskie, wyspy, półwyspy. Trzeba było wiedzieć, ile ludności jest w Ameryce czy Meksyku. Z historii i geografii to było kilka kartek do nauczenia się na pamięć. Niektóre informacje do tej pory pamiętam: Anglia już wtedy miała 45 mln mieszkańców, Niemcy 64, Polska 33, ZSRR 180.

KN: Jaki był Pana ulubiony przedmiot w szkole?

AG: Wszystkie lubiłem, ale najbardziej to chyba tę lagę (śmiech)! Historia była ciekawa, geografia, rachunki. Mój brat był nauczycielem, przed wojną był nawet inspektorem czy wizytatorem. Na wakacje przyjeżdżał do domu, był pod ruską granicą, w Perebrodach koło Pińska. Czasem mi dał jakąś książkę, wytłumaczył. Raz mi objaśniał rachunki, bo w szkole, żeby wykonać takie zadanie, trzeba było całą tablicę zapisać. Wynik się w rogu zaznaczało i jeszcze dalej pisać. Ja to umiałem, ale brat powiedział, że w szkole może mi zaszkodzić, a w domu tak mogę liczyć i było mi łatwiej. To już była siódma klasa. Nauczycielką rachunków była żona kierownika. A on uczył geografii i historii. Był wspaniałym nauczycielem. U niego się zawsze umiało. Jak zaczął o królu, to skończył na żebraku.

Pewnego dnia pani napisała na tablicy zadanie. Poszedł jeden i pisał, pisał, pisał. Całą tablicę już prawie zapisał. A ja do kolegi na ucho, że ja bym to zrobił inaczej. Ale pani to usłyszała. "Głowacki, coś ty powiedział?" Ja odpowiedziałem, że szkoda kredy i bałamuctwa, znam lepszy sposób. Ona się zdziwiła, rzuciła kredę koło tablicy i wyszła. Nasza szkoła mieściła się we wsi, poza kościołem wynajęty pokój. Szkoła była mała, więc tam chodziliśmy. Poszła tam do szkoły, do męża. Za chwilę wróciła ona zapłakana, mąż i kat szkolny, Michalczyk, a w ręku niósł lagę. Śmiali się ze mnie: „Chyba ty dostaniesz". „Ja nie wiem, czy dostanę, wytrzymam". Oni spokojnie, a ona krzyczała. Pan kierownik zapytał: „Co się stało, o co chodzi?". To ja powiedziałem, że pani zaczęła pisać zadanie na tablicy i koledze powiedziałem, że szkoda kredy i czasu, bo można to zrobić inaczej. Pan się zaciekawił, bo sam nie wiedział. Kazał mi podejść do tablicy i rozwiązać zadanie. Ja to szybko obliczyłem, pół tablicy zapisałem, wynik w rogu zapisałem. Oni zaskoczeni: „Skąd ty to wiesz?" Ja zapytałem, czy zna mojego brata, bo on już wtedy był nauczycielem i oni się znali. Do żony powiedział: „Wiedział, powiedział, daj mu spokój", a do mnie: „Słuchaj, czy nauczyciel uczy źle, czy dobrze, zachowaj to dla siebie. Zrób tak, jak ci jest wygodnie, ale na papierze musi być tak, jak on uczy". I na darmo tę lagę niósł.

Po szkole człowiek wracał do domu, a tam czekała robota na niego, bo nie było radia czy telewizora, to czasem młodzież się zeszła i też wesoło było. Nie to co teraz, każdy w kącie.

KN: Czym się zajmowała młodzież?

AG: Śpiewali, zagadki, fanty, zabawy, np. „budujemy mosty” to nawet starszych zapraszali. A jak były fanty, to jeden zbierał od każdego po fancie. I jak ten fant osądzić? Tak, żeby nie wygrał. A fant trzeba było odzyskać. Ja pewnego razu powiedziałem, że dotknę nogami sufitu. Wszyscy się śmiali, dobrze, że dziewczyna nie dostała takiego zadania! Jak to młodzież!Mówią do mnie: „Pokaż!” Wziąłem krzesło, obróciłem do góry nogami i przystawiłem do sufitu. Pytam się ich: „Co to, nogi? A oni, że tak. I tak to było.

Wybuchła wojna, przyszedł obowiązek Polaka. Była ochotnicza AK. Tam nie było poboru. A ochotnik więcej zrobi niż ten poborowy. Zawiązało się, a przy gospodarstwie przychodzą i mówią: „Rzuć wszystko. Pewnie chciałbyś do dziewczyny lecieć? Ale tam musisz się stawić.” I też nie. A po wojnie? Nie było czasu. Nie było nawet, gdzie stołek postawić. Tu postawisz i już zaraz trzeba było uciekać.

KN: Jak spędzaliście czas wolny już tu, na Żuławach?

AG: Jak były jakieś imieniny, to chodziliśmy z żoną, ktoś coś zagrał. Jak się jechało do GS-u na kontrolę, to w Nowej Kościelnej odbywała się uroczystość. Jeździliśmy razem do Nowego Dworu. I byliśmy w Stegnie raz. Ale nie było kiedy jeździć, bo zawsze robota była. A w niedzielę - kiedy? Obrządek, kościół,

KN: Czy spotkał Pan tutaj w 1954 roku jeszcze jakichś Niemców?

AG: Nie pamiętam, ale były zniemczone rodziny. Jeszcze może są. Dużo takich było.

KN: Jak wyglądały akcje przeciwpowodziowe?

AG: Była akcja, ale w Polsce, moim zdaniem to wszystko robi się za późno. Niby było wszystko zorganizowane, ale to było tylko gadanie. Na Osłonce byliśmy: ja z kolegą, bo tam wał był słaby. Były dyżury, ale jak się woda przelewała, to wszyscy jechali. Trzeba było jechać, jak woda miejscami przerywała wał. To nie tylko my, ale tam było sporo ludzi. Tam były dziesiątki. Worków nie ma. Jak worki się znalazły - piachu za mało. No i czym tam kłaść? Jeżeli w worek nasypiemy ziemi i dziurę załatamy, to za chwilę ziemi nie będzie, bo wypłucze. I czym to zatkać? Ten Paweł jeździł detem na gąsienicach, to my tam rzucaliśmy, co było, a on jeździł po tym i ubijał. Trochę się udało. Tak wyszło, że ta fala w tym czasie jakoś sama przez się odwróciła. I to uratowało.

KN: Kto pilnował poziomu wody?

AG: Tam to nie wiem. Tutaj, na Tudze to było kilku z Kmiecina. Oni mieli nakaz, żeby pilnować.

KN: Czy czuje się pan Żuławiakiem?

AG: Teraz tak, przecież mieszkam na Żuławach.

KN: A co to dla Pana znaczy być Żuławiakiem?

AG: Osadnik na odzyskanych ziemiach.

KN: Co według Pana jest symbolem Żuław?

AG: Polepszenie bytu, bo tam człowiek inaczej żył. Tam nie wyda ziemia to, co tu, chociaż wszędzie coraz mniej płacą. Mój charakter jest taki, że trzeba komuś i sobie pomóc, żeby było lepiej. I z tej racji przyjechałem.

KN: Czy chciałby Pan wrócić tam, gdzie mieszkał przed wojną?

AG: Jednakże wilcza natura ciągnie do lasu. Ale po co ta pojechać? Chyba, że wygonią stąd.

KN: Jak Pan ocenia pokolenie swoich rodziców?

AG: Wszyscy byli dobrzy. Jeden drugiemu pomagał. Jak gdzieś był konfident, to choć się krył, wiedzieli o nim. I jego się wystrzegano. Najważniejsza była dla nich praca. Nie ma pracy, nie ma kołaczy. Tata mówił do nas: „Tak żyjcie, żebyście nikomu nie mówili „Panie Boże, dopomóż.” My po sobie, coś się tacie pomyliło, przecież do kościoła chodzi. A on: „To was dziwi, ale wcześnie wstańcie, róbcie na polu, jak będą ludzie szli, niech wam mówią, a nie wy ludziom, to będziecie mieli dobrze.” I to prawda.

KN: Co chciałby Pan przekazać młodemu pokoleniu?

AG: Polak powinien szanować ojczyznę, religię, być człowiekiem kultury. Dawniej się mówiło: „Niczym Sybir, niczym knuty, ni cielesnych tortur król, lecz narodu duch zatruty, to dopiero bólów ból.” Człowiek powinien szanować ojczyznę, pamięć o swoich, swoją kulturę i swoje życie. Strzeżonego Pan Bóg strzeże. Bo ja, co przeżyłem w swoim życiu, to zawdzięczam przeważnie Matce Bożej. Bo bez Boga ni do proga. Ile razy byłem w matni… Jak się niebezpieczeństwo zbliża, to człowiek się boi. „Zabiją mnie, czy będę ranny? “ Ale jak już się zbliży, to człowiek jest zimnokrwisty. A ratuj się sam, bo jak nie, to ciebie zabiją. Ale ja nie miałem styczności, doświadczenia w bojach. Trochę na Czerwonym Borze, ale to była zgrupowana ucieczka, niemieckie samoloty. Dużo razy mundur na plecy brałem, trzeba było. Byłem w formacji jako łącznik i zwiadowca. I też musiałem się pilnować, uważać.

KN: Dziękujemy za rozmowę.

AG: Dziękuję.

 

Wywiad przeprowadziły Ewelina Kujawska, Marzena Bernacka-Basek, Agata Szewczyk

Wywiad z panią Kazimierą Długołęcką


Klub Nowodworski: Skąd Pani pochodzi?

Kazimiera Długołęcka: Urodziłam się w powiecie wieluńskim, województwie łódzkim. Urodziłam się w Siemkowicach 14 lutego 1919 roku. Moja mama nazywała się Jadwiga Szlenk, a tata Stanisław Ryś. Miałam dwie siostry i brata. Siostra jedna była Franciszka Rakowska, a druga Zofia Augustyn. Brat nazywał się Roman Ryś i urodził się w 1910 roku. Franciszka była ode mnie 10 lat starsza, a Zofia o 6 lat. W Sosnowcu ukończyłam trzyletnią szkołę zawodową krawiecką - trzyletnią i miałam iść dalej się uczyć jeszcze, ale wojna wybuchła i już ta wojna wszystko przerwała, bo zostaliśmy wysiedleni z gospodarstwa i już nie było warunków. Jak to mówią, już wtedy cała rodzina została rozerwana. Na naszym gospodarstwie od siódmego roku życia musiałam te gęsi pilnować i paść. Wypędzało się je na pastwiska. Jakiś kilometr trzeba było iść. W szmatkę lnianą zawinęła mi mama kawałek chleba, posmarowany masłem i w nim dołek zrobiony, a w środek włożone trochę sera i to była moja potrawa. A moje gęsi tak mnie raz obsiadły i ten chleb zjadły.

KN: Proszę opowiedzieć, co się działo z Panią w czasie wojny.

KD: Jak zostaliśmy wysiedleni, to ja pracowałam u Niemca. Musiałam pracować. Ta cała gospodyni była alkoholiczką, a na mojej głowie było prowadzenie całego gospodarstwa, to znaczy się kuchnia, 10 świń, 8 krów do wydojenia no i gospodarzenie, kucharzenie wszystko.

KN: Daleko od domu Panią zabrali?

KD: Nie, na początku pracowałam w Siemkowicach. A później, jak było przyjęcie u tego Niemca i ta Niemka zobaczyła, jak ja to wszystko mam zorganizowane i potrafię robić, to wzięła mnie do Wielunia i byłam u starosty. Tak jak mówiłam gospodyni zawsze była pod brałszem. Trójka dzieci była na mojej głowie. Do tego całe gospodarstwo: gotowanie, pranie, przecież paranie nie było takie jak dziś w pralce, tylko trzeba było ręcznie na tarze…

Jak się wojna skończyła to ci Niemcy uciekali i taki olbrzymi wóz załadowaliśmy rzeczami i trójka dzieci była i dziadkowie , do tego jeszcze my – służba – nas ten na ten wóz konny wsadzili i uciekamy. Siedem kilometrów pojechaliśmy i ten woźnica - to był Polak – mówi: „Podkowy się koniom rozkuły”. No to zjechał na bok i poszedł te konie podkuć, to już się opóźniło trochę. Ujechaliśmy jakieś 7 km jeszcze, bo to było 13 km za Wieluniem i ja wiedziałam, że mam tam w okolicy koleżankę. Więc jak żeśmy już tam dojeżdżali, to mówię do tej Niemki babki, że mi tak nogi zmarzły, bo to był styczeń 20 stopni mrozu i mówię, że muszą mi się nogi rozgrzać i zaczęłam pieszo iść. A tam szły tłumy ludzi, całe drogi zapakowane wozami, bo to Niemcy uciekali przed Rosjanami i ja po prostu się zgubiłam celowo pomiędzy nimi. Poszłam do domu koleżanki i u niej przeczekałam dwie noce. Później, wracając, to już szłam tylko rowami, po boku, bo drogi były ruskimi zapakowane, pełno Rosjan jechało. Bałam się, bo gwałcili kobiety. Po drodze weszłam jeszcze do tego domu niemieckiego, w którym służyłam. Widziałam, że w piwnicy wszystko było porozbijane. Miałam tam mnóstwo półek, a wszystkie zapełnione wekami na zimę. Nie uwierzy pani, wszystko było porozbijane. Ruski to zrobili. Nie umieli ich otworzyć, porozbijali i powyjadali, co się da. I mówię: „Boże kochany, tyle zostało z mojej pracy!” Takie są wspomnienia, ale to już, jak to mówią, zaciera się i człowiek nie pamięta . Doszłam jakoś szczęśliwie do Wielunia, nikt mnie nie zaczepił. Sama jedna z różańcem za szyi, bo różaniec założyłam, bo mówię: „Matka Boża mnie uchroni”. No i tak doszłam do Wielunia.

KN: Po wojnie wszyscy wróciliście na swoje gospodarstwo?

KD: Tak, wróciliśmy wszyscy. Ale nie było nic, cztery ściany i nic więcej, ani inwentarza , ani nic nie było, bo wszystko Rosjanie zabierali. To panie widziały taki film, jak Rosjanie pędzą te stada krów, bo to im się wszystko podobało. To już jest historia. Ale cóż, myśmy trafili z powrotem na to swoje  gospodarstwo. Gdzieś tam ojciec za litr wódki wycyganił jakąś krowinę, potem konia, no i tak się zaczynało z powrotem gospodarzyć.

KN: Dlaczego przyjechała Pani na Żuławy?

KD: W czasie wojny pracował tu mój szwagier - mąż siostry. Był celnikiem w Szymankowie. Nazywał się Ludgard Rakowski, jest tam w Szymankowie nawet jego tablica. Po wojnie tu wrócił i zamieszkał w Nowym Dworze. W domu n obecnej ulicy Sikorskiego, w starym domu naprzeciwko domu towarowego, gdzie dziś na dole jest obuwniczy, a dawniej na górze był fotograf. Jego syn, Jacek Rakowski, był architektem i pracował tu w gminie. Ludgard mnie namówił i przyjechałam w 1948 roku. Byłam młoda wtedy, jechaliśmy autobusem, takim wojskowym, gdzie tylko u góry okieneczko było, a tak to plandeką był nakryty. Rozśpiewani jechaliśmy, piosenki takie powstańcze śpiewaliśmy, chociaż zakazane były, bo to przecież UB… Rozśpiewana brać była, a ja byłam młoda...Od Gdańska do Nowego Dworu to ta droga szła jak taka jedna wstęga wśród trzcin zarośniętych. Zarośnięte było wszystko trzcinami i zalane wodą. Jak tu przyjechaliśmy, to 2 dni w tygodniu - sobota i niedziela - nie obchodziło ich, czy ma się dzieci, czy nie, musiałam nająć kogoś do dzieci, żeby się opiekowali, a ja szłam trzciny wycinać. Musieliśmy ręcznie te wszystkie trzciny wycinać, żeby Żuławy użyźnić i uprawić. Takie były tu powojenne początki Nowego Dworu. Na początku mi się tu nie podobało przez te trzciny. Dopiero później, zaczęły się uprawy i to już życie inne się zrobiło.

KN: Gdzie Pani zamieszkała po przyjeździe do miasta?

KD: Najpierw w ceglanym domku na obecnej ulicy Krótkiej. Wtedy już w 1949 organizował się w Nowym Dworze Cech Rzemiosł Różnych i zaczęłam tam pracować jako księgowa. Bo wie Pani, ja dobra w rachunkach byłam, chociaż rachunkowości nie kończyłam, ale w tej szkole krawieckiej miałam świetnego matematyka. Wszystkie rachunki miałam w jednym paluszku. Miała propozycję nawet, by iść do powiatu do finansów, ale mój mąż był bardzo zazdrosny i po prostu nie wypuszczał mnie z domu. Miałam dzieci wychowywać i to wszystko.

KN: Jak poznała Pani męża?

KD: Prowadziłam też rachunki w masarni. A mój mąż wtedy tam pracował i tak się poznaliśmy. Na randki nie chodziliśmy, po prostu spotykaliśmy się w pracy i potem wzięliśmy ślub. Podobał mi się, był przystojny. O, widzi Pani na zdjęciu… Ślub wzięliśmy w lutym 1950. Mieszkaliśmy razem na Krótkiej, ale potem walizka mięsa załatwiła sprawę i dostaliśmy to mieszkanie na Kościuszki. Wcześniej tu mieszkał burmistrz, tyle że w całym domu. A przed wojną podobno był to dom dentysty. Teraz jest on podzielony na pół dla dwóch rodzin. Najpierw dostaliśmy taki przydział od miasta, ale potem sprzedawali, bo nie mieli pieniędzy na remonty.

KN: Mówiła Pani, że mąż był bardzo zazdrosny…

KD: Bardzo, nie dał mi pracować w tej księgowości. I wtedy w 1956 założyłam zakład krawiecki, i uczennice miałam, i w domu szyłam, i opiekowałam się dziećmi. Zakład dobrze prosperował, uczennice zdawały potem egzaminy czeladnicze. Mam dwoje dzieci: córkę i syna. Córkę urodziłam w 1950 roku a syna dwa lata później. Syn się wyuczył na lekarza i jest ordynatorem na wydziale położniczo-ginekologicznym, a córka został w Nowym Dworze. Ale już ponad 40 lat jestem wdową. Mąż umarł w 1973 roku.


KN: Czy jakieś szczególne zwyczaje przyniosła Pani na Żuławy z rodzinnych stron?

KD: W ostatki to musiały być pączki, a na Wigilia to musiało być 9 lub 11 potraw. Zawsze nieparzyście. Gotowałam kapuśniak, czyli zupę z kwaszonej kapusty, ale musiała być czyściutka, bez żadnej kapusty, tylko sama ta kwaśnica zagotowana. Gotowałam też grzybową i żurek. Wszystkie zupy na Wigilię. Ponadto musiała być kapusta z grzybami i ryba jakaś. Zazwyczaj już na Żuławach był to karp albo pstrąg, ale najczęściej to karpie. Jak ja karpia przyrządziłam, to jak to mówią, paluszki lizać. Robiłam też dużo przetworów: kapustę zawsze kisiłam sama na zimę w słoikach, buraczki i inne warzywa, tak, żebym nie musiała chodzić do sklepu. Robiłam też ogórkową i szczawiową.

KN: Skąd miała Pani produkty?

KD: Cały ten plac za oknem, aż tam do sąsiadów, to był mój ogród, były tam drzewa. Po Niemcach zostało dziesięć drzew owocowych: jabłonie, gruszy i śliwy. Reszta przeze mnie sadzone. Ja tu miałam zawsze około 100 kg wiśni. Jak zabrali ogród, to ludzie powycinali te drzewa i nic już nie ma. A do dziś by owocowały... To były bardzo dobre gatunki: szara reneta, złota reneta, kosztele, grusza bergamotka.


KN: Jak spędzaliście wolny czas?

KD: Jeździliśmy na przykład nad morze do Stegny pociągiem. Na plaże żeśmy jeździli, ale trzeba było wszystkie tobołki zabrać, bo przecież nie było tam nic. Kobiety tu z Nowego Dworu kapusty naszatkowały, nagotowały bigosu i z tym jeździły na plażę i handlowały.
Do picia to braliśmy swoje, jakieś kompoty albo naleweczkę. Ja sobie sama robiłam nalewki owocowe. Zasypywałam owoc cukrem i jak już puściło dobrze sok, to zalewałam to wódką czy spirytusem, potem postało, odlewałam i było.

KN: Jak układało się Pani z sąsiadami, żyła pani z nimi w zgodzie?

KD: Tak, zawsze w zgodzie, szczególnie z tymi najbliższymi. Tu za ściana miałam dobrą sąsiadkę, potem też inną, z tamtej strony. Z nią to zawsze żeśmy razem na grzyby chodziły, na jagody różne zbierać.

KN: Czy czuje się pani Żuławianką?

KD: Człowiek się przyzwyczaja, tu stworzyłam swój dom i teraz czuję. Jak się założy rodzinę, jeśli warunki są możliwe, to swój świat można stworzyć. Mnie się tu dobrze żyło. I są takie rzeczy wyjątkowe, jak na przykład połączenia wodne. A sama ta nasza rzeka Tuga, przecież tworzy piękno, jest gdzie wyjść, jest gdzie popatrzeć. Dawniej często pływałam w Tudze, chodziłam nad rzekę z dziećmi, jakieś trzy kilometry za miasto w stronę Żelichowa. Tam jest bardzo ładny rozlew Tugi i można się pokąpać.

KN: Co przekazałaby Pani młodemu pokoleniu?

KD: Żeby strzegli wolności Polski, jak największego skarbu, bo jednak w wolnym państwie to można żyć w biedzie i w rozkoszy i we wszystkim, a w niewoli to już nic. Żeby bronić wolności, jak największego skarbu.


Wywiad przeprowadziły: Ewelina Kujawska, Dagmara Palińska, Marzena Bernacka-Basek

 

Rodzinne wspomnienia Kazimiery Długołęckiej

Wiersz Kazimiery Długołęckiej

 



 

 

Wywiad z Panią Natalią Adamską

 

Klub Nowodworski: Proszę opowiedzieć o swoim rodzinnym domu.

Natalia Adamska: Urodziłam się na Kujawach, w rodzinie Rybackich. We wsi Spoczynek mój tata miał dość duże gospodarstwo, kilkanaście hektarów lasu, łąkę i pole. Wszystkiego było 37 hektarów.  Ojciec chował dużo krów, były też konie. Ciągników wtedy nie mieliśmy. Miałam pięcioro rodzeństwa: czterech braci i siostrę, ja byłam najmłodsza. Bracia już wymarli. Jeden, najmłodszy, umarł zaraz w pierwszych dniach wojny. Był chory, ale nie można było się ruszyć nawet do doktora. Rodzicie czekali z nim do rana. Jak już pojechali, za późno było.

To było dla nas nieszczęście, bo moi rodzice to dbali o nas, do szkoły musieliśmy wszyscy chodzić, ojciec nas gonił. Przed wojną skończyłam pięć klas, a szóstą i siódmą dopiero po wojnie,  bo w czasie okupacji nasza szkoła była zajęta przez Niemców.

KN: Nie było możliwości kontynuowania nauki w czasie wojny?

NA: Czasem pożyczaliśmy książki księdza, bo on miał dużą bibliotekę. Jak wybuchła wojna, to on wszystkie swoje książki ukrył u naszego sąsiada, podobno to jego syn był, i my korzystaliśmy całą wojnę z tych książek. Księdza szybko Niemcy zabrali, a książki zostały. Trzeba było oczywiście po kryjomu je czytać, bo by się to mogło źle skończyć, gdyby wpadli Niemcy.

W czasie wojny to ja głównie w gospodarstwie pomagałam, w 1939 miałam już 12 lat. Ciężko było, bo jeden brat umarł, najstarszy zginął w łagrach, kolejny się ożenił i wyjechał, czwartego zabrali do wojska. Została mama, ja, siostra i ojciec i wtedy było ciężko. Siostra potem wyemigrowała. Dopiero, jak brat wrócił z wojska, bo brak było rąk do pracy w gospodarstwie, ożenił się, to się polepszyło. Mieszkałam w rodzinnym domu do 1950. Miałam wtedy 23 lata.

KN: Wróćmy jeszcze do czasów wojny, pamięta Pani, jak przyszli Rosjanie?

NA:  Ooo, to było okropnie. Jechali do dworu w Konecku, prowadziła do niego brukowana droga. Chcieliśmy to zobaczyć, ale ojciec nie dał nam wyjść w ogóle, bo już ich znał z I wojny. My chcieliśmy lecieć tam, zobaczyć Rusków, a ojciec : „Ani mi się ważcie! Nikt nie pójdzie ich zobaczyć! Ja ich znam dobrze.”  A trzeba było dziewczyny chronić, bo to taki dziki naród po prostu. Ale oni później się rozeszli wszędzie. My mieliśmy cztery konie, to wszystkie zabrali, a zostawili nam takiego kulawego. Nogę miał tę przednią taką obandażowaną i oni na takie gospodarstwo jednego konia nam zostawili. Rosjanie spali w tym Konecku, szafy przewracali, w szafach spali, do lustra strzelali. Taki dziki naród był. Ale ci oficerowie nie. Ci oficerowie, jak tam tak się rozeszli na naszą wieś, to u mamy przyszli się stołować, to już tak elegancko sztućcami się posługiwali. Ci inni, ta dziczyzna, to jak mama nasmażyła im jajek, postawiła na stół w misce, to oni pazurami się na to rzucali.

KN: Po wojnie wróciła Pani do szkoły?

NA: Tak już w marcu zaczęłam chodzić do szkoły. Szóstą klasę zrobiliśmy w 5 miesięcy. A potem cały rok siódmą. W szkole mieliśmy mapę, była tablica, był globus. Z przedmiotów mieliśmy przyrodę, polski, geografię. Bardzo lubiłam geografię, lubię do dziś. Jeszcze jak córka Jadwiga wyjeżdżała na wycieczki, to ja palcem po mapie jeździłam. Lubiłam też historię i bardzo lubiłam czytać książki historyczne, ale najgorsze to było daty spamiętać. Były też zajęcia praktyczne, gimnastyka, plastyka i śpiew. Zawsze w szkole mieliśmy nauczyciela grającego na czymś. Jak ja chodziłam, to na skrzypkach grał jeden nauczyciel i my uczyliśmy się śpiewać i tańczyć. Walca, tango, kujawiaka, oberka. U nas nie było chłopaka, żeby nie umiał tańczyć. A tutaj, nie potrafią.

KN: Proszę opowiedzieć o harcerstwie.

NA: To było świeżo w czerwcu 1945 roku. Założyliśmy grupę przy szkole. Ale nie mieliśmy mundurków wtedy ani nic, bo to było zaraz po wojnie. Nie było nawet możliwości kupić gdzieś. Spotykaliśmy się przy ognisku i opowiadaliśmy sobie historie z czasów wojny.

Co się stało w roku 1950?

NA: Wyszłam za mąż i przyjechałam za Żuławy. Razem z mężem Stanisławem. Maż w 1945 wrócił z niewoli i w 1948 roku przyjechał tutaj. Znałam mojego przyszłego męża jeszcze przed wojną. Mieszkał w sąsiedniej wsi, nazywała się Święte. Do wojska poszedł w 1 938 i tam zastała go wojna. Był w obozie pod Krakowem. Mówił, że tam były trudne warunki, było tylko ogrodzone drutami pole, trzymali ich tam dzień i noc. Nie mogli się umyć. Bardzo im dokuczały wszy. Gryzły ich,  nie mieli możliwości się umyć ani nic, to zdejmowali te koszule, kopali dołki i zakopywali na noc. Robactwo się w jedną kupkę zbiło i rano oni to strząsali i ubierali z powrotem. Takie miał wspomnienia. Ale po wojnie przyszło nowe życie i przyjechał na Żuławy za pracą. Od razu dostał się do kolei. Pracował tam do emerytury.

KN: Gdzie zamieszkaliście?

NA: Mąż zaraz dostał przydział na dom, kazali sobie wybierać. Kolega męża już tu mieszkał w okolicy, więc wziął go i mówi: „Chodź tu, ja cię zaprowadzę do tego domu”. Tu w 1948 mieszkała jeszcze Niemka z córką. Potem je wywieźli razem z innymi Niemcami, jak ja przyjechałam w 1950 już Niemców tu nie było i wtedy już wszystkie domy były zajęte.

KN: Dlaczego mąż wybrał właśnie Żuławy? Nie protestowała Pani?

NA: Pewnie, że tak. Wolałam mieszkać na Kujawach, ale brat już zajął się gospodarstwem. A mój mąż, jak wracał z niewoli z kilkoma kolegami, to długo jechali, w różnych miejscach się zatrzymywali. Czasem Rosjanie  nie pozwalali im dalej iść. Mieli konia i wóz, a na wozie to, co tam zdobyli dla siebie i to wszystko im Ruski zabrali, razem z koniem i wozem. W Gorzowie Wielkopolskim robili za piekarzy, chociaż się wcale na tym nie znali. Jeden z jego kolegów przyszedł potem na Żuławy, dostał pracę na kolei i mąż też tu przyjechał. Na początku to ja byłam ciekawa, jak tu jest, ale później mi się tu nie podobało wcale. Jak zaczął deszcz padać to padał i padał, a potem to błoto... Takie było, że jak żeśmy ziemniaki kopali na ogrodzie, to nie można było nogi wyciągnąć z błota. Ale zostałam, bo musiałam.

KN: Jak podobał się Pani dom?

NA: Były wtedy takie mrozy, a te domki były zimne. Ja to nie mogłam tu wytrzymać. Jak gotowałam, to dziecko brałam do kuchni w wózku, obtuliłam. Szyby były pojedyncze i był jeden piec kaflowy, ładny taki. Ale to później mąż już tu w środku ocieplił, a teraz to już i na zewnątrz jest ocieplony. Nie było łazienki, dzieciom musiałam wody nagrzać na piecu i w wanience wykąpać. Nie było schodów, tylko taka drabinka.  Przy domu mieliśmy ogródek. Drzew tu prawie nie było, tylko jedna gruszka taka poniemiecka, ale później nie rodziła i wyrzuciliśmy ją. Uprawiało się każdy kawałek, żeby posadzić ziemniaczków trochę i warzywa, marchewkę, bo dzieci małe były. Próbowałam gotować to, co umiałam z domu. Potem poznałam jedną sąsiadkę i z nią wymieniałam przepisy. Zapoznaliśmy się blisko i jedna drugiej przekazywała, co u nich jedli, co u nas jedli i tak się gotowało. To była taka przyjaźń, jeden drugiemu tak pomagał. Teraz to nie ma już takiej przyjaźni.

KN: Proszę  o tym opowiedzieć.

NA: Wieczorami, jak było ciepło, to się wychodziło, czy na ulicę, czy tam z tamtej strony. Przychodzili  sąsiedzi. Opowiadaliśmy jeden drugiemu  różne rzeczy i tak się spędzało wieczory. Nie było radia, tylko taki głośnik na ścianie wisiał i stale on grał, na okrągło, nawet w nocy. W Wigilię po kolacji też wychodziliśmy z domów, żeby złożyć sąsiadom życzenia i podzielić się opłatkiem. Tak było wesoło, ładnie, dobrze było. A później to już tak ucichało to wszystko i tak jak telewizory nastały…

Początkowo między naszymi domkami nie było ulicy asfaltowej, ani bruku, ani nic, tylko taka polna droga. To takie było błoto jak przyszła jesień czy wiosna, że jak chodziliśmy na różaniec w październiku to wynosiliśmy dzieci na plecach tam na Polną. A chciały tak chodzić, że nam nieraz się już nie chciało iść na ten różaniec, a oni : „Idziemy, idziemy, no to chodźcie”. No i tak się jakoś żyło. Później te kartki nastały, te kolejki. Najgorsze były te kolejki. Jak już coś gdzieś rzucili, a przecież małe dzieci różnych rzeczy potrzebowały, to trzeba było swoje wystać.

 

KN: Jaką pracę Pani mąż wykonywał na kolei?

NA: Jak były parowozy, to jeździł jako maszynista, a później to już nastały takie spalinowe lokomotywy i cały czas jeździł na tym. Ale dzięki temu, że miał taką pracę, to mogliśmy trzy bilety za darmo, albo 80% zniżki. Jeździliśmy też do kolejowego lekarza do Nowego Stawu, bo wtedy takiego w Nowym Dworze nie było. U nas oczywiście był szpital i tu rodziłam dzieci. Pamiętam nazwisko lekarzy Balej. Pierwsze dziecko urodziłam w 1951, drugie rok później, trzecie w 1953. To jak mój mąż poszedł spisywać do urzędu, piszą i mówią:  „Niech pana cholera weźmie, co roku dziecko”. Potem to ja jeszcze  chorowałam, w 1989 roku miałam nowotwór. Leżałam dwa miesiące w Akademii Medycznej w Gdańsku. Wciąż mnie tam naświetlali, a potem do Elbląga na kontrole jeździłam.

 

KN: Jakie zwyczaje przyniosła tu Pani ze swojego rodzinnego domu?

NA: Na przykład na Wigilię przygotowywaliśmy dziewięć potraw. Pamiętam, że mama robiła barszcz albo zupę z suszonych śliwek, z kluseczkami. Później była kapusta z grzybami i ryba smażona, bo my mieliśmy swoje stawy, a w nich szczupaki, karaski, liny i osobny staw na karpie. Na święta, jak był lód taki gruby, to sąsiedzi przychodzili pomagać kuć go i później dostawali ryby za to. Jeszcze pamiętam...pierożki, były z kapustą i grzybkami... Obowiązkowo kompot z owoców. Do dziś robię ten kompot z suszonej śliwki, gruszki i jabłka. Zawsze się uzbierało dziewięć potraw.

Wigilię spędzaliśmy razem z bratem ojca i jego rodziną. Mieszkali 500 m od nas. Przychodzili do nas na kolację. Potem do nich wszyscy znowu szliśmy. I tak noc zeszła. A jak wracaliśmy z pasterki i śnieg był, to rzucaliśmy się tymi śnieżkami, wesoło tak było.

W moim domu rodzinnym jadaliśmy jeszcze kluski kartoflane, takie tarte kartofle z twarogiem i ze skwarkami. Kapusta... Grzybów się nazbierało i suszyło. Potem gotowaliśmy zupy grzybowe. Takie różne rzeczy. Mięsa tak się nie jadło codziennie. Dwa, trzy razy w tygodniu to było dużo już.

KN: Czy Pani gdzieś pracowała?

NA: Zajmowałam się domem i dziećmi. Gotowałam, prałam, miałam ogród. Lubiłam szyć dzieciom ubranka: sukieneczki dziewczynkom, spodnie chłopakom. Później na drutach robiłam szydełkiem, takim czymś się zajmowałam. Ja nigdy nie miałam czasu tak siedzieć bezczynnie, bo ja stale musiałam coś robić. Urodziłam czworo dzieci: Andrzeja, Jadwigę, Eleonorę i Mariana. Pierwsze dziecko chrzcił nam ksiądz Zając.  Lubił sobie popić i lubił babki. Taki był. Prosili go ludzie i mąż też go zaprosił. I tak sobie popił i głupoty gadał.

KN: Jak wyglądał Nowy Dwór w 1950 roku?

NA: Miasto jak ja tu przyszłam to było jeszcze pełne gruzów. Przy ulicy Wejhera takie zwały gruzów były, po jednej i po drugiej stronie. Pamiętam, że jak przyjechał biskup pierwszy raz tu do naszej parafii, to ludzie, żeby lepiej go zobaczyć,  na te gruzy wchodzili. Na ulicy Obrońców Westerplatte był  po lewej stronie piekarz, Połom się nazywał. To było takie starsze małżeństwo, on już przed wojną był piekarzem. Piekli chleb, bardzo dobry, zawsze chodziliśmy tam kupować. A na Boże Narodzenie piekli pierniki takie kolorowe, lukrem kolorowym tak przystrojone. Tak jak przed wojną. Był jeszcze w Nowym Dworze kowal, potem też masarze, rzeźnicy, co wyrabiali swoje wędliny, na przykład Kozłowski na Obrońców, oni takie dobre wędliny robili.

KN: Pamięta pani może jakieś uroczystości miejskie?

NA: Zawsze były obchody 1 maja. Dzieci miały uciechę, bo wtedy przyjechał samochód z kiełbasą i można było kupić. Sprzedawali wtedy na samochodach. I bułki też. Były też kiermasze. Przed rozpoczęciem szkoły, były kiermasze książkowe, można też było kupić coś do ubrania.

KN: Czy czuje się Pani Żuławianką?

NA: Nie żałuję, że tu zostałam,  ale chętnie bym wróciła w swoje strony... Mimo wszystko czuję się Kujawianką.

KN: A mąż?

NA: Nie, on  nie żałował. Dobrze się tu czuł. Miał kolegów. Tak tu sobie te koleżki popijali, że jeden drugiego szukał. Ale później już dzieci do szkoły zaczęły chodzić i mówię: „Teraz mężu koniec z koleżkami. Albo rodzina, dzieci, albo koledzy.”  No i wybrał rodzinę.

KN: Dziękujemy za rozmowę.

NA: Dziękuję.

 

 

Wywiad przeprowadziły: Ewelina Kujawska, Mariola Mika, Natalia Idzikowska

Wywiad z Panem Józefem Golcem

 

Klub Nowodworski: Jak nazywali się Pana rodzice?

Józef Golec: Tadeusz i Stanisława Golec. Tadeusz Golec urodzony 26.04.1919, zmarł 19.10.1991. A mama była z domu Filip, urodziła się 01.11.1913 roku, zmarła 06.11.1999. Ja byłem najstarszy z rodzeństwa. Urodziłem się 13.09.1944 roku w Wiener Neustadt w Austrii. Potem Edward, urodzony 27.09.1946 i Stanisław - 15.04.1949, następnie siostry: Barbara 04.02.1952 i  Anna 15.06.1954 r.

KN: Tylko Pan urodził się w Austrii?

JG: Tak, moi rodzice wyjechali do Austrii za pracą, ale mama potem miała w dokumentach że była wywieziona do pracy przymusowej. Po wojnie rodzice wrócili do Ryglic koło Tarnowa, swojej rodzinnej miejscowości, a następnie przyjechali tu na północ, też za pracą, do Gdańska. Ja jeden jestem urodzony w Austrii.

KN: Czy ma Pan jakieś dokumenty wystawione przez Austrię?

JG: Tak, mam akt urodzenia i akt chrztu z września 1945 roku. Później dostałem odszkodowanie od Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie. Oni wypłacali. Dobrowolne świadczenie austriackie. Uprzejmie informujemy,  że na pana wniosek przyznaliśmy świadczenia z tytułu pracy przymusowej i że został przez Fundację pozytywnie zweryfikowany, w związku z tym że pan jest uprawniony do otrzymania świadczenia z Austriackiego Funduszu (…?) Pracy. Pracy przymusowej w rolnictwie. To była chyba jednorazowa wypłata. Mój tata nie zdążył dostać, mama Stanisława dostała, bo przepracowała tam 19 miesięcy. Ona opowiadała, że raz jak było bombardowanie, to uciekali w góry. Ja byłem mały, zwinęli mnie ciepło i w śniegu schowali, a sami ukryli się z innymi. Mama jak to opowiadała, to płakała. Bała się, że zginą, ale miała nadzieję, że mnie ktoś może znajdzie i wychowa, jak swoje dziecko. Na szczęście bombardowanie nie trwało długo i mama mnie znalazła. Ale dużo nie wiem, bo rodzice nie chcieli o tym opowiadać. Płakali.

KN: Pana rodzina od pokoleń mieszkała pod Tarnowem?

JG: Tak, mieszkali na wsi, na wsi robili. Ale mój tato to na przykład pracował też w Tarnowie w restauracji. Mam zdjęcie chaty z tamtego regionu z okolic Tarnowa. W takiej mieszkała moja rodzina, była kryta strzechą.

KN: To stare zdjęcie Pana taty? Kim są towarzyszące mu dzieci?

JG: To zdjęcie z Austrii, mój tata bawi się na nim z dziećmi właścicieli gospodarstwa, w którym pracował.

KN: A więc jak to rozumieć? Był tam przymusowo, czy z własnej woli? Pracował tam?

JG: Pracował, tak pracował… czy to było przymusowe czy nie, nie wiem. Czytałem, że wywozili i całe wsie, brali do gospodarstw, do pracy. To było niejasne, może zabierali i potem mówili, że to dobrowolne było? Nie wiem.  Tego tak już po prostu do końca nie wiadomo jak było… ale prawdopodobnie było pod presja wywózki. Nie pracował od razu  tego gospodarza. Najpierw u jednego i od niego uciekł, potem uciekł od drugiego. Jak uciekał, to się na wozie pod sianem ukrył i widłami sprawdzali, ale jemu nic nie zrobili, nic mu się nie stało, bo go nie znaleźli.

KN: Czy rodzice znali się przed wyjazdem, czy poznali się w Austrii?

JG: Tata najpierw wyjechał sam. A znali się wcześniej, bo mama pochodziła z wioski z drugiej, to znaczy z Woli Lubeckiej. Potem mama zdecydowała, że pojedzie do niego, też tam pracowała i tam ja się urodziłem…A jak mnie urodziła to nawet mówi, że była traktowana bardzo dobrze, tak że opieka była bardzo dobra…

KN: Ma Pan zdjęcie tej austriackiej rodziny…

JG: Tak, bo oni po wojnie utrzymywali relacje z ojcem i mamą i z nami. Oni byli tu u nas, nie pamiętam w którym roku...Był ich syn z rodziną. Mamy wspólne zdjęcie. Później jakoś się urwało, ja pisałem, nie wiem...Tam w Austrii była wielka powódź, gdy Dunaj wylał.Oni czasem wyjeżdżali do Australii, może na stałe po powodzi? Bo już później nie było żadnego odzewu, nawet na kartki świąteczne, tak się skończyło to.

KN: Jak nazywała się ta rodzina?

JG: On był Frantz Grois.

KN: Jak wyglądał powrót rodziców do Polski?

JG: Jak Rosjanie zajęli Austrię, postanowili wracać. Nie wiem tego, czy samowolnie wracali, czy im pozwolili. Chyba samowolnie. Wracali po prostu pociągiem. A mieli pieniądze, które zarobili, pracując u tego gospodarza, bo im wypłacali. Mówili, ze sporo tych marek mieli, że mogliby za to w Polsce dostatnio żyć. Ci Austriacy dobrzy byli, mogli zabrać pieniądze, a dali za pracę. I w tym pociągu takie zastraszenie było, że kto ma jakieś niemieckie pieniądze, tego ruski rozstrzelają.

No i te pieniądze po prostu ludzie wyrzucali z wagonu, z tego pociągu. I moi rodzice też wyrzucili wszystko, bo po prostu się bali, że ich rozstrzelają albo do Rosji wywiozą. No i tak bez pieniędzy, ale ze mną powrócili w 1945 do Ryglic i w tym samym roku tata zdecydował, żeby przyjechać tu do Gdańska. Zamieszkaliśmy  w Gdańsku, w Pleniewie. Tam mieszkałem do 1968, bo potem się ożeniłem.

KN: Czym Pana ojciec zajmował się w Gdańsku?

JG: Pracował w stoczni, gdzie produkowano trałowce dla ZSRR i dostał ziemię, chyba 2-3 hektary ze stoczni. A były to ziemie zalane przez Niemców, trzeba było je osuszyć, żeby móc uprawiać. Ojciec mówił, że na niektórych ziemiach woda była równo z wałami. I tak uprawialiśmy tę ziemię. Żeśmy tam uprawiali i utrzymywaliśmy krowę, na własny użytek i świnie też były. Domem zajmowała się mama. No tak trochę dzieci było do ogarnięcia. A my chłopaki to też mieliśmy rowy do czyszczenia. To był taki nakaz odgórny, że trzeba było te rowy, które do pola przylegały, regularnie czyścić. Musieliśmy też wykaszać trawę z burt. Też wały trzeba było obkaszać. A trawę się krowom dawało. To było wtedy rygorystycznie, nie tak jak dziś….Potwornie, potwornie zaniedbane.

KN: Nie zajmował się Pan tylko gospodarką, do jakiej szkoły rodzice Pana posłali?

JG: Skoczyłem Zasadniczą Szkołę Zawodową Budowlaną w Gdańsku Wrzeszczu.

Byłem na kierunku betoniarz-zbrojarz i po tej szkole poszedłem do pracy automatycznie. Później też poszedłem do Technikum Budowlanego, ale wieczorowego … też w tej samej szkole. Pracowałem w Gdańsku aż do ślubu. Potem przeniosłem się do Elbląga. Pracowałem w Gdańskim Przedsiębiorstwie Budownictwa Przemysłowego.

KN: Miał Pan zaledwie 2 lata, gdy przyjechaliście do Pleniewa. Proszę opowiedzieć najwcześniejsze wspomnienie związane z Żuławami Gdańskimi.

JG: Wspomnienia… wspomnienia... w Pleniewie była tak zwana forteca obronna, taki fort w którym… on był przed wojną bardzo dawno zbudowany, zresztą w historii Gdańska on jest opowiedziany. Fort wychodził na morze, a my mieszkaliśmy w Pleniewie przy samej wodzie, tuż przy dawnym ujściu Wisły do morza. Ten nasz dom, to był zdewastowany kompletnie, włącznie z oknami. Tato później gdzieś tam szukał okien i wprawiał je na nowo. Tak to wszystko wokół było zdewastowane i ograbione. Musieliśmy samo wszystko zrobić, urządzać. Ale w domu rodzicie znaleźli kilka rzeczy po Niemcach. Takie dwie figurki i wazę. Mówili, że to stylu bawarskim jest. Na wazie jest sygnaturka, że wyprodukowana jest w Bawarii w roku 1940. Takie pamiątki po Niemcach. Ja pamiętam, że tam na strychu było dużo takich rzeczy, tylko człowiek nie myślał o tym, że to kiedyś przyniesie wartość. Ale też ludzie mówili, że na chwilę przyjeżdżają, że popracują i wyjadą, to po co zbierać te rzeczy.

KN: Ma pan jakieś zdjęcia domu w Pleniewie?

JG: Nie, nie mam, oj wyrzuciłem chyba...

KN: Ile lat mieszkaliście tam w tamtym domu?

JG: Cały czas mieszkamy! To znaczy tak ten dom się częściowo zawalił, a w tej drugiej połówce moja siostra zrobiła remont i mieszkają dalej. Z tym, że kiedyś był dach trzciną kryty, później ta trzcina przeciekała, to tato wziął zwalił i jak to było wtedy - modny był eternit, wszystko było pokryte eternitem i do dzisiaj jest. Należałoby go zdjąć, ale to jak się zmieni, to chyba ten dach się zapadnie, bo to już jest takie kruche...

Tam przy tym domu była też studnia artezyjska, która biła. Jak zbudowali rafinerię, studnia zamilkła.

KN: Czy pamięta Pan sąsiadów?

JG: Pamiętam, że  w Pleniewie mieszkali ludzie, którzy przybyli z Wileńszczyzny i z różnych stron Polski, to znaczy byli też Ukraińcy, z białostockiego...To była mieszanina, ale żeby tam jak to…antagonizmy były, to nie było tego...

KN: Jak się układały relacje Polaków z Ukraińcami i Niemcami?

JG: Dobre były, tak..  z tym że był taki moment, który ja pamiętam  do dzisiaj. Miałem chyba 14 czy 15 lat. I jeszcze mieszkali w Pleniewie ludzie, którzy pozostali – Niemcy, autochtoni. Nasz sąsiad miał taką autochtonkę – Niemkę. Ona była trochę taka niepełnosprawna. Ona nie umiała po polsku, została, bo jak Niemcy uciekali, to ją po prostu zostawili. Nie wiedziała  nawet, jak się nazywa, ani kto ją zostawił. I to mnie bolało, bo oni ją potwornie wykorzystywali… Bo to Niemka, to ją należy, jak to mówią, gnoić no i to mnie bolało. I bolało mnie to, że po wojnie ci nasi księża te cmentarze, które tu były przy kościołach pozwalali dewastować, te ogrodzenia grobów, te pomniki ludzie pobrali na ogrodzenia  i chodniki przy domach. W kościele w Sobieszewie, chyba trochę zostało, trzy czy cztery pomniki, a tak to wszystko zniwelowali, bo co niemieckie po prostu niszczyli, no...

KN: Co się stało z tą Niemką?

JG: Ona wyjechała, to znaczy chyba, bo ją prawdopodobnie Czerwony Krzyż znalazł, niemiecki czy polski nie wiem. I ona wyjechała w ten czas do Niemiec, przyjechali i zabrali… Pojechała do Niemiec.

KN: Znał Pan innych autochtonów?

JG: Nie, nie, nikogo nie było w Pleniewie. Ale w Zachodnich Górkach chyba był Polak, który mieszkał za czasów jeszcze przedwojennych i on pływał na tych kutrach, które tam łowiły ryby.  I tato nie raz jak chciał pisać do Niemiec do tych Groisów, to on tam chodził, żeby mu napisał po niemiecku list i później jak przyszedł list to też tam chodził, żeby mu odczytał.

KN: Gdzie zaopatrywaliście się w żywność?

JG: Sklep był zorganizowany w Pleniewie. Jak na te czasy zaopatrzenie nie było złe. Komunikacja też nie była najgorsza.  Pamiętam, że do pierwszej komunii do Sobieszewa pływałem statkiem, bo kursował statek z Gdańska i tu się zatrzymywał w Pleniewie, a później w Sobieszewie. Myśmy tam pływali do kościoła. Przez jakiś czas była tylko komunikacja wodna, dopiero później stocznia uruchomiła połączenia do Gdańska. Z Gdańska trochę ludzi dojeżdżało do tej stoczni, bo to była stocznia rzeczna.

KN: Wróćmy do pytania o żywność. Co uprawialiście w swoim gospodarstwie?

JG: Tato siał pszenicę, uprawiał ziemniaki i dla krów buraki. Tata to po te ziemniaki do krakowskiego aż jechał, bo tutaj nie było. Worek ziemniaków przywiózł, takich czerwonych. Później tam dawali chyba z UNRY czy coś, bo to i konie były.

KN: Proszę opowiedzieć o pomocy z UNRY.

JG: Nie, ja tego nie pamiętam. Ja już nie odczułem jakiegoś niedostatku, tato pracował w stoczni i stamtąd zawsze jakieś zapomogi były w produktach żywnościowych i na dzieci też. 

KN: Co Pana mama gotowała?

JG: Pamiętam, że dla taty na mleku dużo gotowała, kluski nie kluski różne rzeczy. No i hodowali też rodzice króliki, więc często te króliki były na stole. Gotowała takie proste dania: ziemniaki, sos i królik czy tam inne mięso czasami. Jak na przykład chodziłem do Technikum Budowlanego wieczorowego i przyjeżdżałem do domu to mama miała przygotowaną taką patelnię: na czerwono usmażone ziemniaki i do tego kawałek królika. To było moje ulubione danie. Hodowaliśmy też nutrie, ojciec robił też z tych nutrii kiełbasę. Przed domem mieliśmy sad. Jabłonie, grusza… Grusza była taka przedwojenna, taka gruba i twarde miała owoce, ale dobre. Już jej nie ma, bo zaczęła próchnieć, ale jabłoń po Niemcach wciąż stoi i rodzi owoce. Moja mama robiła też kapustę zasmażaną. Takaż przystawkę do ziemniaków. A robiła to tak dobrze, że nawet żona dziś tak nie potrafi... I piekła też dużo drożdżówek. Co tydzień piekła drożdżówkę, tak myśmy ją lubili. Robiła też andruty z kremem.

KN: Przygotowywaliście w domu przetwory?

JG: Robiliśmy masło i ser. A właściwie twaróg. Robiła też soki z owoców. A marmoladę kupowała na kilogramy w sklepie. Suszyła też jabłka i inne owoce. Mieliśmy taki stary piec, to była brandura i w nim suszyła.

KN: Co mama podawała na Wigilię?

JG:  Musiało być12 potraw, tak jak zawsze, np.: pierogi, barszcz czerwony i ziemniaki do tego polewane tłuszczem. Poza tym ryby w różnej postaci. Śledzie i dorsze. Dorsze to ja pamiętam, bo do dzisiejszego dnia je lubię. Teraz jak wyjadę do Pleniewa to zawsze siostra wie, że jak przyjeżdżam, to dorsz musi być. Mama zawsze robiła ryby w occie w słoiku litrowym i on postał tam tydzień, dwa w ten czas ości się skruszyły i były do jedzenia.

KN: Miał pan czworo rodzeństwa, w co się bawiliście w dzieciństwie?

JG: Myśmy tam mieli taką atrakcję, były skrzynki po rybach takie drewniane. Zawsze szło się nad brzeg, zbierało te skrzynki, zbierało się butelki, bo rybacy bardzo dużo pili - zawsze na drugi dzień czy tam na trzeci dzień wzdłuż brzegu było dużo butelek - to myśmy te butelki zbierali. A potem rozbijaliśmy te deski i robiliśmy sobie okręty. Tych kilka skrzynek to był jeden długi okręt, tam był drugi okręt. Dzieci zawsze bawią się tym, co na miejscu, a nie trzeba wyjechać, żeby co było. Mój tata też przynosił zabawki, które robili w stoczni. Byli tam stolarze i dla dzieci robili np. pociągi drewniane.

KN: Jak poznał Pan żonę?

JG: To było 47 lat temu. W pociągu. Jeździłem w delegacje, bo pracowałem w inwestycjach, a żona jechała na przysięgę do kuzyna. Kolo niej było wolne miejsce...Zostawiłem jej potem adres, jak wysiadała z pociągu no i napisała.

KN: Chciała jeszcze pana zapytać o to, kim pan się czuje? Gdańszczaninem, Żuławiakiem, elblążaninem?

JG: Jak by była możliwość, miałbym pieniądze, to bym do Gdańska wyjechał.

KN: Co się Panu najbardziej kojarzy z Żuławami?

JG: Z Żuławami? Ja wiem.. Mnie to zawsze na Żuławach interesowały, to znaczy lubiłem oglądać domy te stare domy podcieniowe.

KN: Jak Pan ocenia pokolenie swoich rodziców?

JG: To było pokolenie ludzi pracowitych, tej pracowitości teraz po prostu nie ma w tych ludziach młodych. Tam ludzie nie liczyli się z czasem, tam jeden drugiemu pomagał i po prostu pracowici ludzie byli. Na przykład w Hucie u teściów, jak przecież jeden młócił, to drugi mu pomagał. To była tak zwana sąsiedzka pomoc, przy kopaniu ziemniaków czy koszeniu i młóceniu. Tak to było po wojnie, to przecież trzeba było wszystko, jak to mówią, od nowa.

KN: Co chciałby Pan przekazać młodemu pokoleniu?

JG: Po prostu, żeby się uczyli i zdobyli jakiś dobry zawód, żeby później można było pracę dostać no i pracować. I najważniejsze, żeby uczyli się po dwa, trzy języki, bo bez tego po prostu w Europie już nie ma jak.

KN: Dziękujemy za rozmowę.

JG: Dziękuję.

 

 

Wywiad przeprowadzili: Ewelina Kujawska, Szymon Broda, Marzena Bernacka-Basek

Wywiad z Panią Renatą Bełcik

Klub Nowodworski: Proszę opowiedzieć o rodzinnym domu.

Renata Bełcik: Urodziłam się 6 kwietnia 1937 roku w Solnicy w domu rodziny Menzei. Mieszkaliśmy w Solnicy, która przed wojną nazywała się Lackendorf. Stał dom mieszkalny pokryty strzechą, a dalej budynki gospodarcze: mała obora i stodoła, ale to się nie zachowało. Tata był Niemcem i mieszkał tu, na Żuławach od urodzenia, ale nie urodził się w Solnicy, tylko w Rakowiskach. A mama była Polką z Pomorza, z okolic Starogardu Gdańskiego. Mama przyjeżdżała tutaj do pracy. Być może sezonowo. Tak się jakoś poznali, a potem wzięli ślub. Nigdy nie wspominali, jak dokładnie zaczęła się ich znajomość. Z tatą mówiliśmy po niemiecku, bo nigdy nie nauczył się polskiego, choć trochę rozumiał.

Teraz ja już nie pamiętam niemieckiego, chociaż jako dziecko mówiłam tylko w tym języku. Po powrocie do Polski po wojnie, mama uczyła mnie pojedynczych słów po polsku. Jak zaczęłam chodzić do szkoły, to się ze mnie śmiali, wyzywali od szwabów i popychali - jak to dzieci. To rodzice musieli rozmawiać w domu na ten temat, a dzieci słyszały i tak się potem zachowywały. Ja i moi bracia byliśmy jedynymi dziećmi w szkole, które mówiły po niemiecku. Na początku było ciężko, ale potem wszystko się jakoś unormowało.

KN: Czy Pani ojciec miał na Żuławach rodzinę?

RB: Podobno miał siostrę, która mieszkała w Rakowiskach, czyli niedaleko Solnicy, ale nie wiem, czy to prawda. A po wojnie to już tu nie było nikogo od ojca strony. Mój ojciec był od mamy starszy o 18 lat. Ożenił się z nią jako wdowiec. Miał dwie córki z pierwszego małżeństwa. Po wojnie wszyscy się pogubiliśmy. Moje przyrodnie siostry miały już swoje rodziny i wyjeżdżaliśmy stąd osobno. Ojciec próbował szukać swoich córek przez Czerwony Krzyż, bo tak się szukało rodziny po wojnie, bezpłatnie. Ale oni byli w Niemczech, a nie w Polsce. Zawsze przychodziło powiadomienie do ojca, że nie znaleziono, bo nie szukali za granicą. Potem ja jeszcze tą młodszą przyrodnią siostrę znalazłam. Ona w zeszłym roku zmarła, miała 94 lata. Zdążyłyśmy się spotkać, byłam u niej w Niemczech. Ona mnie pamiętała jako dziecko, bo mnie bawiła. Ja byłam mała, a ona już dorosła.

KN: Czy Pani mama utrzymywała relacje z rodziną?

RB: Po wojnie już tam chyba nikt nie żył. Może jedna ciotka i jedyny brat mamy. A sióstr miała chyba pięć. Ale moja mama była najmłodsza - urodziła się w 1903 roku. Wojnę przeżyły chyba tylko dwie siostry i brat.

KN: Jakie są Pani najwcześniejsze wspomnienie?

RB: Pamiętam dobrze mojego ojca, byłam jego ulubienicą. Zawsze mnie wszędzie zabierał. Pamiętam koniec wojny . W Jazowej, z jednej strony byli już Rosjanie, a z drugiej uciekali jeszcze Niemcy. Pamiętam pociski. Mieszkaliśmy przy samym wale, który chronił domy i pola prze zalaniem. Ojciec brał mnie za rękę, szliśmy na wał i patrzyłam na te pociski i słuchałam. Na szczęście omijały nasz dom, spadały gdzieś daleko w polach i wybuchały.

KN: Jakie jest Pani najradośniejsze wspomnienie związane z tatą?

RB: Nie mam ich zbyt wiele, bo tata już był starszy. Ale był na I wojnie światowej, nawet w Rosji. Dlatego się tak bał Rosjan, mówił, że są tacy zacofani. Nie mógł sobie wyobrazić, że można spać na piecu. Pamiętam jak siadałam z tatą i braćmi zimową porą, jak chodziliśmy do szkoły, opowiadał nam o I wojnie światowej. Bardzo lubiłam słuchać tych opowieści. Służył tam w wojsku, więc już wiedział jak tam jest. Dlatego się ukrywał przy II wojnie. On się ich bał.

KN: Proszę opowiedzieć o końcu wojny.

RB: Siódemka to była główna droga, którą jeździły czołgi, tędy szedł front. Wszystkich wysiedlali. Ojciec się o nas bał, w domu była czwórka małych dzieci, ja byłam najstarsza, dwóch młodszych braci  i jeszcze była młodsza siostra, która potem zmarła, jak byliśmy w Danii. Tam została pochowana. Miała dwa miesiące, jak wyrzucili nas z domu w 1944 roku. Wróciliśmy tu we wrześniu 1947. Moja siostra chorowała, zresztą tak jak my wszyscy, ale ona była taka malutka. Droga do Danii była trudna: przez Bałtyk, zimno, brakowało wody pitnej. Ja najbardziej się utrzymałam, bo byłam najstarsza.

Pamiętam taki czas podczas wojny, ze tata już z nami nie mieszkał. Ukrywał się i był poszukiwany. Nie chciał iść na wojnę. Tyle małych dzieci i jak to tak zostawić? W dzień go nie było, tylko czasami w nocy zaglądał do domu. Pracował wtedy w Sztutowie. Coś tam budowali, chyba dla wojska. Jak się jedzie na Krynicę i tam jest ośrodek zdrowia chyba, tam są takie niskie, murowane baraki. Przy budowie tego pracował. Jak przychodzili do domu, to tata był w pracy, nigdy go wtedy nie było w domu. To wiem od mamy, bo ja nie zwracałam na to uwagi.

Pamiętam jak nam się kazali wynieść. I tak już mieszkali trochę u nas. Wojsko niemieckie się kręciło, moja mama nie miała żadnego prawa we własnym domu. Oni gotowali, a nam tylko wlewali zupę do talerzy. Niektórzy chyba też u nas spali. My mieszkaliśmy w największym pokoju i mama nas tam cały czas zamykała, żeby nic nam się nie stało. Bez przerwy baliśmy się, że wkroczą Rosjanie.

Zapakowaliśmy to, co można było. Mieliśmy taki wóz, bo kiedyś moi rodzice nawet mieli krowę i siano zwozili w takim wózku. Ojciec ciągnął, mama popychała. Zapakowali co się dało na ten wóz. I ja byłam starsza, więc musiałam pchać z tyłu a reszta dzieci była na wozie. Pewnego razu, ojcu było ciężko ciągnąć, więc zaczepił ten wóz do konia. Nagle wybuchły pociski, koń się spłoszył i poleciał z tym dziećmi. Ja się przewróciłam, koło mi przejechało po ramieniu i długo miałam z tym problemy, bolało. Ojciec miał ze sobą scyzoryk na szczęście, pobiegł za tym wozem, przeciął sznur i udało się uratować dzieci i wóz, bo tam było wszystko, co potrzebne dla dzieci. Nie mieliśmy tego jak zabrać inaczej. Mieli nam pomóc więksi, bogatsi gospodarze. Ci, którzy mieli konie i wozy. Jeden miał nakaz, żeby nas zabrać. Ale zanim ojciec się zdecydował, że jednak będziemy wyjeżdżać, to tamtego już dawno nie było. Dlatego ojciec musiał sobie potem radzić sam.

KN: Czy opuszczaliście Solnicę jako ostatni?

RB: Prawdopodobnie byliśmy jedną z ostatnich rodzin, bo ojciec nie chciał odchodzić daleko. Bardzo się bał wojska rosyjskiego, ale nie chciał daleko wyjeżdżać, wierzył, że wróci. Wiem, że zatrzymaliśmy się między Nowym Dworem a Solnicą u jakiegoś gospodarza, bo tam było już pusto. Pamiętam jak tam buszowaliśmy po piwnicach, jako dzieci chcieliśmy się bawić. Potem do Nowego Dworu, odpoczywaliśmy na ul. Morskiej. Stamtąd pojechaliśmy do Stegny na prom. Niemcy zabrali nas razem z innymi na Hel, a z Helu na statek do Danii. Tam na początku nie byliśmy w obozie. Potem nas zgromadzili, umieścili w drewnianych barach. Zima była sroga, spaliśmy na piętrowych łóżkach, nie było pościeli ani kołder. Kołdry były szyte z ligniny, obszyte takim papierem karbowanym i pod tym spaliśmy.

KN: Co pamięta Pani z obozu?

RB: Obok tego obozu był lasek. Kto chodził do lasu, przynosił chrust - moi rodzice chodzili. W baraku mieliśmy jedynie piecyk żelazny i paliliśmy właśnie tym chrustem. W końcu zorientował się zarządca obozu i ogrodzili wszystko tak, że nawet nie można było wyjść.

Zimą, jak chciałam wyjrzeć, to chuchałam na szybę i skrobałam. Nie pamiętam jak nazywał się ten obóz ani ile w nim przebywaliśmy, ale rodzice mówili, że ponad dwa lata.

KN: Co jedliście w obozie?

RB: Była kuchnia i z wiaderkiem trzeba było iść po jedzenie. Każdego miał swój przydział. Jak byliśmy w Stegnie, chodziłyśmy do kuchni wojskowej, ja razem z mamą. Tam gotowali zupę, trzeba było pójść ją odebrać. Cała trójka została w domu, a mama mnie brała za rękę i do tej kuchni, żeby przynieść tej zupy. Jednego razu, tam były takie wykopy po drodze. I jak były naloty, to się kładło w te okopy. A ja, dziecko ciekawe, zawsze patrzyłam do góry, jak lecą te bomby.

KN: Jak wyglądał powrót Pani rodziny do domu?

RB: Płynęliśmy okrętem do Gdyni. Potem z Gdyni pociągiem pojechaliśmy do Tczewa, a dokładniej do Kołdowa i tam przesiedliśmy się na wąskotorówkę, by dojechać do Nowego Dworu. Jeszcze wtedy się podróżowało wagonami bydlęcymi. Jak przyjechaliśmy do Nowego Dworu, to już była noc, więc musieliśmy gdzieś przenocować. Znaleźliśmy taki dom po drodze, na obecnej ulicy Warszawskiej, niedaleko torów. On jeszcze stoi. W pokoju od ulicy tata nam przygotował miejsce do spania. Znalazł słomę lub siano i tak spaliśmy. Z Nowego Dworu my dzieci, szliśmy z rodzicami piechotą do domu. Wozem drabiniastym jechał jeden rolnik z PGR-u i podwiózł nas do Rakowego Pola. To był Polak i tu już sami Polacy byli. Przyjeżdżali zobaczyć jak tu jest. W Solnicy już nikogo nie było z naszych sąsiadów, wszyscy wyjechali.

Ostatni odcinek szliśmy do domu znów na piechotę. Tam był taki ostry zakręt i jeszcze nie było naszego domu widać. Każdy z nas był ciekaw, każdy wyglądał, czy dom jeszcze stoi. Baliśmy się, bo przecież on stał dość blisko głównej trasy. Ale patrzymy: stoi! Nie wiedzieliśmy, czy już ktoś w nim mieszka, ale najważniejsze było, że stał. Całe szczęście, dom był pusty. Z tej drugiej strony już ludzie mieszkali, ale nie u nas. Drzwi i okna były zabite deskami. W środku oczywiście nic nie było. Następnego dnia trzeba było iść do sołtysa. On powiedział, że jak rodzice poznają jakieś swoje meble, to mogą brać. Ale nawet jak rozpoznali, to nic nie mówili...

Żuławy wtedy już nie były zalane. Wcześniej było tyle wody, że łódką pływali. Nasz dom też był podtopiony, ale on stał troszkę wyżej. Tata kupił ten dom po pierwszym ślubie. Strzecha była sprzed wojny i pokrywała dach aż do lat 80., gdy mój brat ją zrzucił i pokrył eternitem. Dom nadal stoi, ale był przerobiony. Brat go w końcu sprzedał i wyprowadził się na swoje.

Oczywiście po wojnie wszędzie była trzcina. Brzeg kanału był cały zarośnięty. Pamiętam, jak ojciec łatał dach trzciną.

KN: Jak czuł się Pani ojciec po powrocie?

RB: Trudno mu było. Pracował w PGR, dojeżdżał. Był murarzem, cieślą - złota rączka. Przed wojną był nawet majstrem przy budowie domu kultury w Nowym Dworze. W domu były różne papiery, projekty i wszystko to mieliśmy na strychu. Ale nic nie zostało. Niestety, to wszystko się zniszczyło. Wtedy nikt nie pomyślał, że to się może przydać. Po wojnie dostaliśmy też przydział ziemi, 2 ha, ale tata nie był gospodarzem prze wojną. Potem ojciec dość szybko zachorował i w 1959 roku zmarł.

KN: Jak czuła się mama?

RB: Mama zajmowała się domem. Ale też jej było ciężko, bo wszędzie, czy do urzędu, czy coś załatwić, musiała jechać za ojca. Znała język polski i było lepiej, żeby to ona rozmawiała.

KN: Czy Pani ojciec czuł się Żuławiakiem?

RB: Na pewno. Ojciec chciał po wojnie wyjechać do Zachodnich Niemiec, bo tak można było. Wszyscy jego koledzy, którzy z nim pracowali, byli właśnie tam. Ale ojciec znów zwlekał i granicę zamknęli, nikogo już nie wpuszczali. Jak się ojciec w końcu zdecydował, to mieliśmy wybór, albo do

Niemiec Wschodnich, albo z powrotem na Żuławy, do Polski. Z Danii musieliśmy wyjechać. Ojciec mówi: pod jednymi rządami, a tutaj przynajmniej jest dom. Ale czy ten dom stoi?

KN: Jaka była Pani ulubiona potrawa, którą robiła mama?

RB: Kiedyś chowali świnie dla siebie. Gdy było świniobicie, to mama robiła takie pyszne klopsy w sosie śmietanowym. Pamiętam, że ona nie brała do mięsa tak jak dzisiaj namoczoną bułkę czy bułkę tartą, ale chleb, zwyczajny chleb. Wysuszony i na tarce przygotowany. Sos zaprawiała mąką i śmietaną, lubiłam, jak było dużo śmietany. Takie danie też po wojnie robiła. Jak był urodzaj na wiśnie, bo tam nad kanałem rosły dzikie wiśnie, to mama robiła zupę wiśniową. To było jak kompot i zaprawiała to kisielem. I naleśniki do tego. To też mi smakowało.

KN: Gdzie Pani chodziła do szkoły?

RB: Na początku do szkoły podstawowej chodziłam w Solnicy. Początkowo szkoła była zorganizowana w prywatnym budynku. Byłam zdolna, a kiedyś było tak, że wystarczyło mieć wiedzę i nie trzeba było chodzić przez cały rok do jednej klasy, więc ja robiłam dwie klasy w ciągu roku. Ja i moi bracia nie mieliśmy problemów z polskim. Dzieci szybko się uczą. A liceum skończyłam dla dorosłych, już jako osoba pracująca.

KN: Miała Pani jakieś koleżanki?

RB: Z czasem tak, chociaż na początku nie było to łatwe. Ludzie byli do nas uprzedzeni. Potem jednak rodzice mieli znajomych, którzy przychodzili i których mama odwiedzała, mieli dzieci, więc się razem bawiliśmy. Miałam też koleżankę - kuzynkę mojego męża. Tak się z nim poznałam. Z nią chodziłam do szkoły, a trzymałyśmy się we trójkę: Zosia, Gienia i ja. Zosia już teraz nie żyje, a Gienia, ta kuzynka wyprowadziła się do Białegostoku i już tak nie utrzymujemy kontaktu.

KN: Miałyście taką swoją dziewczęcą bandę?

RB: Tak się kiedyś bawiło. Chodziłyśmy po wsi i robiłyśmy psikusy. Mnie kiedyś tak wystraszyli. Sąsiadki córka czy syn, z tego bliźniaczego domu, okrył się białym prześcieradłem i schował się pod ogromnym bzem. Mieliśmy obok domu taki wielki bez. Ja akurat wracałam wieczorem, gdy już było ciemno, od sąsiadów, którzy mieszkali po drugiej stronie ulicy. I on wyskoczył w tym przebraniu. Takie dziecięce zabawy...

KN: Czy funkcjonowała społeczność wiejska?

RB: Nie za bardzo. Raczej każdy sobie. Nie można było liczyć na sąsiadów, bo do nas zwłaszcza mieli uprzedzenie. We wsi nie było innej rodziny niemieckojęzycznej.

KN: Ma Pani swoje zdjęcie z I Komunii Świętej. Czy mogłaby Pani opowiedzieć nam o tym wydarzeniu?

RB: Do Kościoła na pierwszą komunię sąsiad zawiózł mnie bryczką. Taka elegancka, na czterech kołach. Miałam wianek z mirty. A znajoma z Solnicy szyła mi sukienkę. Pamiętam, że biegałam w niej po podwórku i po tym wale koło domu, tu ją przydeptałam, tam się przewróciłam. Takie lanie od mamy dostałam... Sukienka miała taki szeroki rękaw zwężony gumką. Do tego białe tenisówki na nogi, bo nie było pieniędzy, żeby kupić coś lepszego. Jak się je szanowało, to wytrzymały dłużej i były białe. Czyściłam je kredą je lub pastą do zębów. A to zdjęcie zrobiono w zakładzie fotograficznym.

KN: Gdzie Pani robiła zdjęcia?

RB: Po wojnie był chyba tylko jeden fotograf. Mieścił się przy ul. Stalina, obecnej Sikorskiego, przy domu kultury, tam gdzie teraz jest obuwie. Opitz miał w tej drugiej części, tak bardziej od tyłu. A ten, u którego ja robiłam zdjęcia miał zakład od strony domu kultury.

KN: Jak wyglądał Nowy Dwór po wojnie?

RB: Mało widziałam. Później na religię tu chodziłam, do pierwszej komunii. Stały te drewniane domy na ul. Sikorskiego, teraz już ich nie ma. Ostatnią klasę podstawówki robiłam w Nowym Dworze, w jedynce. Wtedy stał jeszcze ewangelicki kościół, tu gdzie jest teraz boisko. Ale to była już ruina. Ale nie pamiętam, czy tu jakaś kładka była, czy się chodziło jakąś inną drogą. Na pewno była przed wojną, może ją zniszczyli. Do Nowego Dwory przeprowadziłam się w 1968 i najpierw mieszkałam na rogu obecnej ul. Obrońców Westerplatte, wtedy był tam młyn, a obok rynek. W roku 1957 przeprowadziłam się do bliku przy ulicy Sienkiewicza. Kiedyś mieszkali tu sami wojskowi. Te bloki powstały w latach 60. na miejscu domów jednorodzinnych. Budynek naprzeciwko jest przedwojenny.

KN: W jaki sposób została Pani radną?

RB: Zgłosił mnie pan doktor Golik. On należał do komitetu, był partyjny. Ja wyraziłam zgodę, ale i tak dużo nie chodziłam. A tych radnych kilku było. Teraz to zupełnie co innego, każdy może swoje zdanie wtrącić, a wtedy to tylko tyle, że się było.

KN: Jakie były Pani obowiązki?

RB: Musiałam chodzić na sesje, tam obradowaliśmy komu dać mieszkanie, komu coś innego. Nie było w tym nic niezwykłego. Na początku miałam problemy, bo moja kierowniczka nie chciała mnie puszczać na te obrady.

KN: Dlaczego została Pani ławnikiem?

RB: Odchodząc na emeryturę, czułam się na siłach i chciałam coś robić. Wysyłali zgłoszenia do różnych zakładów, pewnie do wybranych tylko. Pani dyrektor Kościńska podała moją kandydaturę. Pomyślałam sobie: bardzo dobrze. Dwie kadencję byłam ławnikiem. Nawet mi się podobało, ponieważ byłam w wydziale karnym. Na początku to było za darmo, jedynie zwracali koszt dojazdu. A później był ryczałt.

KN: Jak Pani wspomina rodziców?

RB: Bardzo dobrze. Kochałam mojego ojca, bardziej chyba niż mamę. Nie powinnam tak mówić, ale... Mama miała ulubieńców- chłopaków, a szczególnie tego młodszego, Lucjana. On teraz mieszka tu, na Powalu. To był kochany synek mamy. A ja byłam oczkiem w głowie taty.

KN: Jak Pani ocenia pokolenie rodziców? Jakie wyznawali wartości?

RB: To było coś zupełnie innego. Nie byli tacy towarzyszy jak w tej chwili. Raczej spędzali czas w gronie rodziny. I to było dla nich najważniejsze. Dlatego ojciec nie poszedł na wojnę, bo nie chciał zostawić rodziny. Tym bardziej, że były małe dzieci. Mama by sobie nie poradziła. Nie wiem, jak by to było, gdyby, nie daj Boże, ojca nie było i wpadliby Ruscy. Czuliśmy to zagrożenie. Tego ojciec bał się najbardziej.

KN: Co wymieniłaby Pani jako symbol Żuław?

RB: Równy krajobraz, bez wzgórz. Wierzby są takim znakiem rozpoznawczym.

KN: Czy Pani czuje się Żuławianką?

RB: Tak, ponieważ tutaj się urodziłam. Jestem związana z tym regionem. Gdybym tu nie mieszkała, tęskniłabym za znajomymi głównie. Przez tyle lat człowiek się przyzwyczaił, każdego prawie zna tutaj. Tych młodych już w Solnicy nie znam zbyt dobrze. Ale pamiętam rodziców, dziadków nawet. Przed laty wracałam tam często, żeby zobaczyć jak wygląda dom, wieś.

KN: Co chciałaby Pani przekazać młodemu pokoleniu? Jakąś receptę na życie?

RB: Trzeba się kształcić i dążyć do swojego celu. Niektórzy młodzi teraz nie chcą się uczyć. Niestety często jest tak, że jak się kończy studia i tak nie ma tej pracy. A w Nowym Dworze to już tym bardziej. Kiedyś Nowy Dwór był miastem samowystarczalnym. Ile tu było zakładów? Miasto tętniło życiem. Ksiądz wikariusz na kolędzie powiedział, że Nowy Dwór to wymarłe miasto, ponieważ nie widać nikogo na ulicach. Ludzie nie spacerują tyle co kiedyś. I praca była, ludzie przyjeżdżali. Ja tego okresu nie mogę zapomnieć. Wydaje mi się, że jakaś krzywda się stała. Wcześniej wąski tor był, szeroki tor był. Zjeżdżali tutaj codziennie o 8.00 rano. Jak już biura były na ul. Dworcowej, to ludzie z pociągów szli i szli. I każdy miał swoją pracę. Nie musiał jechać do Gdańska czy Elbląga.

Trzeba się uczyć. Co osiągniesz, tego nikt ci nie odbierze. W tej chwili nie ma pracy, bo różnie przecież bywa. Młodzi wyjeżdżają za granicę i po studiach pracują „na zmywaku". Jak wrócą, to może coś się zmieni.

KN: Dziękujemy za rozmowę

RB: Dziękuję

 

 

Wywiad przeprowadziły: Agata Szewczyk, Marzena Bernacka-Basek, Mariola Mika

Stowarzyszenie Miłośników Nowego Dworu Gdańskiego
Klub Nowodworski
ul. Kopernika 17
82-100 Nowy Dwór Gdański
tel. 55 247 57 33
fax 55 247 57 33
e-mail: biuro@klubnowodworski.pl

NIP: 578-11-21-846