Wywiad z Panią Natalią Adamską

 

Klub Nowodworski: Proszę opowiedzieć o swoim rodzinnym domu.

Natalia Adamska: Urodziłam się na Kujawach, w rodzinie Rybackich. We wsi Spoczynek mój tata miał dość duże gospodarstwo, kilkanaście hektarów lasu, łąkę i pole. Wszystkiego było 37 hektarów.  Ojciec chował dużo krów, były też konie. Ciągników wtedy nie mieliśmy. Miałam pięcioro rodzeństwa: czterech braci i siostrę, ja byłam najmłodsza. Bracia już wymarli. Jeden, najmłodszy, umarł zaraz w pierwszych dniach wojny. Był chory, ale nie można było się ruszyć nawet do doktora. Rodzicie czekali z nim do rana. Jak już pojechali, za późno było.

To było dla nas nieszczęście, bo moi rodzice to dbali o nas, do szkoły musieliśmy wszyscy chodzić, ojciec nas gonił. Przed wojną skończyłam pięć klas, a szóstą i siódmą dopiero po wojnie,  bo w czasie okupacji nasza szkoła była zajęta przez Niemców.

KN: Nie było możliwości kontynuowania nauki w czasie wojny?

NA: Czasem pożyczaliśmy książki księdza, bo on miał dużą bibliotekę. Jak wybuchła wojna, to on wszystkie swoje książki ukrył u naszego sąsiada, podobno to jego syn był, i my korzystaliśmy całą wojnę z tych książek. Księdza szybko Niemcy zabrali, a książki zostały. Trzeba było oczywiście po kryjomu je czytać, bo by się to mogło źle skończyć, gdyby wpadli Niemcy.

W czasie wojny to ja głównie w gospodarstwie pomagałam, w 1939 miałam już 12 lat. Ciężko było, bo jeden brat umarł, najstarszy zginął w łagrach, kolejny się ożenił i wyjechał, czwartego zabrali do wojska. Została mama, ja, siostra i ojciec i wtedy było ciężko. Siostra potem wyemigrowała. Dopiero, jak brat wrócił z wojska, bo brak było rąk do pracy w gospodarstwie, ożenił się, to się polepszyło. Mieszkałam w rodzinnym domu do 1950. Miałam wtedy 23 lata.

KN: Wróćmy jeszcze do czasów wojny, pamięta Pani, jak przyszli Rosjanie?

NA:  Ooo, to było okropnie. Jechali do dworu w Konecku, prowadziła do niego brukowana droga. Chcieliśmy to zobaczyć, ale ojciec nie dał nam wyjść w ogóle, bo już ich znał z I wojny. My chcieliśmy lecieć tam, zobaczyć Rusków, a ojciec : „Ani mi się ważcie! Nikt nie pójdzie ich zobaczyć! Ja ich znam dobrze.”  A trzeba było dziewczyny chronić, bo to taki dziki naród po prostu. Ale oni później się rozeszli wszędzie. My mieliśmy cztery konie, to wszystkie zabrali, a zostawili nam takiego kulawego. Nogę miał tę przednią taką obandażowaną i oni na takie gospodarstwo jednego konia nam zostawili. Rosjanie spali w tym Konecku, szafy przewracali, w szafach spali, do lustra strzelali. Taki dziki naród był. Ale ci oficerowie nie. Ci oficerowie, jak tam tak się rozeszli na naszą wieś, to u mamy przyszli się stołować, to już tak elegancko sztućcami się posługiwali. Ci inni, ta dziczyzna, to jak mama nasmażyła im jajek, postawiła na stół w misce, to oni pazurami się na to rzucali.

KN: Po wojnie wróciła Pani do szkoły?

NA: Tak już w marcu zaczęłam chodzić do szkoły. Szóstą klasę zrobiliśmy w 5 miesięcy. A potem cały rok siódmą. W szkole mieliśmy mapę, była tablica, był globus. Z przedmiotów mieliśmy przyrodę, polski, geografię. Bardzo lubiłam geografię, lubię do dziś. Jeszcze jak córka Jadwiga wyjeżdżała na wycieczki, to ja palcem po mapie jeździłam. Lubiłam też historię i bardzo lubiłam czytać książki historyczne, ale najgorsze to było daty spamiętać. Były też zajęcia praktyczne, gimnastyka, plastyka i śpiew. Zawsze w szkole mieliśmy nauczyciela grającego na czymś. Jak ja chodziłam, to na skrzypkach grał jeden nauczyciel i my uczyliśmy się śpiewać i tańczyć. Walca, tango, kujawiaka, oberka. U nas nie było chłopaka, żeby nie umiał tańczyć. A tutaj, nie potrafią.

KN: Proszę opowiedzieć o harcerstwie.

NA: To było świeżo w czerwcu 1945 roku. Założyliśmy grupę przy szkole. Ale nie mieliśmy mundurków wtedy ani nic, bo to było zaraz po wojnie. Nie było nawet możliwości kupić gdzieś. Spotykaliśmy się przy ognisku i opowiadaliśmy sobie historie z czasów wojny.

Co się stało w roku 1950?

NA: Wyszłam za mąż i przyjechałam za Żuławy. Razem z mężem Stanisławem. Maż w 1945 wrócił z niewoli i w 1948 roku przyjechał tutaj. Znałam mojego przyszłego męża jeszcze przed wojną. Mieszkał w sąsiedniej wsi, nazywała się Święte. Do wojska poszedł w 1 938 i tam zastała go wojna. Był w obozie pod Krakowem. Mówił, że tam były trudne warunki, było tylko ogrodzone drutami pole, trzymali ich tam dzień i noc. Nie mogli się umyć. Bardzo im dokuczały wszy. Gryzły ich,  nie mieli możliwości się umyć ani nic, to zdejmowali te koszule, kopali dołki i zakopywali na noc. Robactwo się w jedną kupkę zbiło i rano oni to strząsali i ubierali z powrotem. Takie miał wspomnienia. Ale po wojnie przyszło nowe życie i przyjechał na Żuławy za pracą. Od razu dostał się do kolei. Pracował tam do emerytury.

KN: Gdzie zamieszkaliście?

NA: Mąż zaraz dostał przydział na dom, kazali sobie wybierać. Kolega męża już tu mieszkał w okolicy, więc wziął go i mówi: „Chodź tu, ja cię zaprowadzę do tego domu”. Tu w 1948 mieszkała jeszcze Niemka z córką. Potem je wywieźli razem z innymi Niemcami, jak ja przyjechałam w 1950 już Niemców tu nie było i wtedy już wszystkie domy były zajęte.

KN: Dlaczego mąż wybrał właśnie Żuławy? Nie protestowała Pani?

NA: Pewnie, że tak. Wolałam mieszkać na Kujawach, ale brat już zajął się gospodarstwem. A mój mąż, jak wracał z niewoli z kilkoma kolegami, to długo jechali, w różnych miejscach się zatrzymywali. Czasem Rosjanie  nie pozwalali im dalej iść. Mieli konia i wóz, a na wozie to, co tam zdobyli dla siebie i to wszystko im Ruski zabrali, razem z koniem i wozem. W Gorzowie Wielkopolskim robili za piekarzy, chociaż się wcale na tym nie znali. Jeden z jego kolegów przyszedł potem na Żuławy, dostał pracę na kolei i mąż też tu przyjechał. Na początku to ja byłam ciekawa, jak tu jest, ale później mi się tu nie podobało wcale. Jak zaczął deszcz padać to padał i padał, a potem to błoto... Takie było, że jak żeśmy ziemniaki kopali na ogrodzie, to nie można było nogi wyciągnąć z błota. Ale zostałam, bo musiałam.

KN: Jak podobał się Pani dom?

NA: Były wtedy takie mrozy, a te domki były zimne. Ja to nie mogłam tu wytrzymać. Jak gotowałam, to dziecko brałam do kuchni w wózku, obtuliłam. Szyby były pojedyncze i był jeden piec kaflowy, ładny taki. Ale to później mąż już tu w środku ocieplił, a teraz to już i na zewnątrz jest ocieplony. Nie było łazienki, dzieciom musiałam wody nagrzać na piecu i w wanience wykąpać. Nie było schodów, tylko taka drabinka.  Przy domu mieliśmy ogródek. Drzew tu prawie nie było, tylko jedna gruszka taka poniemiecka, ale później nie rodziła i wyrzuciliśmy ją. Uprawiało się każdy kawałek, żeby posadzić ziemniaczków trochę i warzywa, marchewkę, bo dzieci małe były. Próbowałam gotować to, co umiałam z domu. Potem poznałam jedną sąsiadkę i z nią wymieniałam przepisy. Zapoznaliśmy się blisko i jedna drugiej przekazywała, co u nich jedli, co u nas jedli i tak się gotowało. To była taka przyjaźń, jeden drugiemu tak pomagał. Teraz to nie ma już takiej przyjaźni.

KN: Proszę  o tym opowiedzieć.

NA: Wieczorami, jak było ciepło, to się wychodziło, czy na ulicę, czy tam z tamtej strony. Przychodzili  sąsiedzi. Opowiadaliśmy jeden drugiemu  różne rzeczy i tak się spędzało wieczory. Nie było radia, tylko taki głośnik na ścianie wisiał i stale on grał, na okrągło, nawet w nocy. W Wigilię po kolacji też wychodziliśmy z domów, żeby złożyć sąsiadom życzenia i podzielić się opłatkiem. Tak było wesoło, ładnie, dobrze było. A później to już tak ucichało to wszystko i tak jak telewizory nastały…

Początkowo między naszymi domkami nie było ulicy asfaltowej, ani bruku, ani nic, tylko taka polna droga. To takie było błoto jak przyszła jesień czy wiosna, że jak chodziliśmy na różaniec w październiku to wynosiliśmy dzieci na plecach tam na Polną. A chciały tak chodzić, że nam nieraz się już nie chciało iść na ten różaniec, a oni : „Idziemy, idziemy, no to chodźcie”. No i tak się jakoś żyło. Później te kartki nastały, te kolejki. Najgorsze były te kolejki. Jak już coś gdzieś rzucili, a przecież małe dzieci różnych rzeczy potrzebowały, to trzeba było swoje wystać.

 

KN: Jaką pracę Pani mąż wykonywał na kolei?

NA: Jak były parowozy, to jeździł jako maszynista, a później to już nastały takie spalinowe lokomotywy i cały czas jeździł na tym. Ale dzięki temu, że miał taką pracę, to mogliśmy trzy bilety za darmo, albo 80% zniżki. Jeździliśmy też do kolejowego lekarza do Nowego Stawu, bo wtedy takiego w Nowym Dworze nie było. U nas oczywiście był szpital i tu rodziłam dzieci. Pamiętam nazwisko lekarzy Balej. Pierwsze dziecko urodziłam w 1951, drugie rok później, trzecie w 1953. To jak mój mąż poszedł spisywać do urzędu, piszą i mówią:  „Niech pana cholera weźmie, co roku dziecko”. Potem to ja jeszcze  chorowałam, w 1989 roku miałam nowotwór. Leżałam dwa miesiące w Akademii Medycznej w Gdańsku. Wciąż mnie tam naświetlali, a potem do Elbląga na kontrole jeździłam.

 

KN: Jakie zwyczaje przyniosła tu Pani ze swojego rodzinnego domu?

NA: Na przykład na Wigilię przygotowywaliśmy dziewięć potraw. Pamiętam, że mama robiła barszcz albo zupę z suszonych śliwek, z kluseczkami. Później była kapusta z grzybami i ryba smażona, bo my mieliśmy swoje stawy, a w nich szczupaki, karaski, liny i osobny staw na karpie. Na święta, jak był lód taki gruby, to sąsiedzi przychodzili pomagać kuć go i później dostawali ryby za to. Jeszcze pamiętam...pierożki, były z kapustą i grzybkami... Obowiązkowo kompot z owoców. Do dziś robię ten kompot z suszonej śliwki, gruszki i jabłka. Zawsze się uzbierało dziewięć potraw.

Wigilię spędzaliśmy razem z bratem ojca i jego rodziną. Mieszkali 500 m od nas. Przychodzili do nas na kolację. Potem do nich wszyscy znowu szliśmy. I tak noc zeszła. A jak wracaliśmy z pasterki i śnieg był, to rzucaliśmy się tymi śnieżkami, wesoło tak było.

W moim domu rodzinnym jadaliśmy jeszcze kluski kartoflane, takie tarte kartofle z twarogiem i ze skwarkami. Kapusta... Grzybów się nazbierało i suszyło. Potem gotowaliśmy zupy grzybowe. Takie różne rzeczy. Mięsa tak się nie jadło codziennie. Dwa, trzy razy w tygodniu to było dużo już.

KN: Czy Pani gdzieś pracowała?

NA: Zajmowałam się domem i dziećmi. Gotowałam, prałam, miałam ogród. Lubiłam szyć dzieciom ubranka: sukieneczki dziewczynkom, spodnie chłopakom. Później na drutach robiłam szydełkiem, takim czymś się zajmowałam. Ja nigdy nie miałam czasu tak siedzieć bezczynnie, bo ja stale musiałam coś robić. Urodziłam czworo dzieci: Andrzeja, Jadwigę, Eleonorę i Mariana. Pierwsze dziecko chrzcił nam ksiądz Zając.  Lubił sobie popić i lubił babki. Taki był. Prosili go ludzie i mąż też go zaprosił. I tak sobie popił i głupoty gadał.

KN: Jak wyglądał Nowy Dwór w 1950 roku?

NA: Miasto jak ja tu przyszłam to było jeszcze pełne gruzów. Przy ulicy Wejhera takie zwały gruzów były, po jednej i po drugiej stronie. Pamiętam, że jak przyjechał biskup pierwszy raz tu do naszej parafii, to ludzie, żeby lepiej go zobaczyć,  na te gruzy wchodzili. Na ulicy Obrońców Westerplatte był  po lewej stronie piekarz, Połom się nazywał. To było takie starsze małżeństwo, on już przed wojną był piekarzem. Piekli chleb, bardzo dobry, zawsze chodziliśmy tam kupować. A na Boże Narodzenie piekli pierniki takie kolorowe, lukrem kolorowym tak przystrojone. Tak jak przed wojną. Był jeszcze w Nowym Dworze kowal, potem też masarze, rzeźnicy, co wyrabiali swoje wędliny, na przykład Kozłowski na Obrońców, oni takie dobre wędliny robili.

KN: Pamięta pani może jakieś uroczystości miejskie?

NA: Zawsze były obchody 1 maja. Dzieci miały uciechę, bo wtedy przyjechał samochód z kiełbasą i można było kupić. Sprzedawali wtedy na samochodach. I bułki też. Były też kiermasze. Przed rozpoczęciem szkoły, były kiermasze książkowe, można też było kupić coś do ubrania.

KN: Czy czuje się Pani Żuławianką?

NA: Nie żałuję, że tu zostałam,  ale chętnie bym wróciła w swoje strony... Mimo wszystko czuję się Kujawianką.

KN: A mąż?

NA: Nie, on  nie żałował. Dobrze się tu czuł. Miał kolegów. Tak tu sobie te koleżki popijali, że jeden drugiego szukał. Ale później już dzieci do szkoły zaczęły chodzić i mówię: „Teraz mężu koniec z koleżkami. Albo rodzina, dzieci, albo koledzy.”  No i wybrał rodzinę.

KN: Dziękujemy za rozmowę.

NA: Dziękuję.

 

 

Wywiad przeprowadziły: Ewelina Kujawska, Mariola Mika, Natalia Idzikowska

Stowarzyszenie Miłośników Nowego Dworu Gdańskiego
Klub Nowodworski
ul. Kopernika 17
82-100 Nowy Dwór Gdański
tel. 55 247 57 33
fax 55 247 57 33
e-mail: biuro@klubnowodworski.pl

NIP: 578-11-21-846