Wywiad z Panią Anną Glazer

Klub Nowodworski: Skąd Pani pochodzi?

Anna Glazer: Urodziłam się w Zwierzyńcu, niedaleko Czerska, 7 listopada 1922 roku.

KN: Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie.

AG: Mój tata to Franciszek Chabowski a mama Rozalia z domu Łasińska. Tata urodził się 17 VII 1884 roku, a zmarł 14 marca 1974r. Nas wszystkich było trzynaście, ale tych, co żyli, to tylko dziewięć: Jan, Alfons, Hela, Franciszek, Leon, ja, Stefania, Zofia i Bronisław.

KN: Zacznijmy od tego co się działo z Panią podczas wojny. W roku 1939 została Pani zabrana przez Niemców „na roboty”? Jak wyglądał ten dzień?

AG: Do naszego domu przyszedł taki brygadzista, chciał zobaczyć, ile dzieci jest. Zobaczył i powiedział do mojej mamy: „No to ja trójkę wam zabieram”. Mama mówi: „A po co?” A on na to: „ Potrzebuję. Nie wolno o tym mówić. Które pani chce dać? Może ta dziewczynka? Wskazał na mnie. „Ja anie jednego nie chce dać” mówiła. Aż płakała. On w końcu sam wybrał. Jeszcze tego samego dnia musieliśmy iść. Powiedział, że będziemy pracować u Niemca. Ja, Stefka i Leon.

KN: Dokąd Was zabrali?

AG: Do pociągu wsadzili i przywieźli na Żuławy, do Lisewa. Nie było daleko. To była granica i było dużo ludzi i z inszych stron. I była tam w wannie woda i wszystkie Polaki mieli tu nogi umaczać, żeby polskie parcho to w Polsce zostawiać. To my z bratem się popłakali, toć my parcho nie mamy. Wtedy nas zawiózł do tego Niemca, Erwin Zajdler się nazywał. Dobry on był. To było w Pszczółkach.

KN: Jak wyglądało wasze życie na tych robotach?

AG: No musielim pracować w polu, czy chciał, czy nie. A jak nie chciał, to mówił zaraz "nach dem Stutthof ganzzug fahren".

KN: Jak wyglądało miejsce, w którym mieszkaliście?

AG: No tam mieli osobną budę, taką dla Polaków i w tej budzie mieszkaliśmy. Nie mieli my łóżka, tylko takie prycze i słomę. Był piec, mogliśmy sobie ogrzewać w zimie. Niewiele nas tam było: Wanda Gryzdałowa, ja i Bernatka Górnowiczowa, a brat wtedy po drugiej stronie mieszkał tej budy mieszkał. Pracowaliśmy 6 dni w tygodniu, a niedziele mieliśmy wolną.

KN: Dlaczego powiedziała Pani, że ten Niemiec dobry był?

AG: Dobry był, to już mogłam powiedzieć. Jak mu nie pyskował i robił, to on taki był czuły. Mnie zawsze, bo ja taka mała, chuda byłam, to mnie do worków wysyłał, ale ja tego nie lubiłam robić. I ja mówię: „Herr Zejdler, ja nie chcę worków cerować. On się tak na mnie patrzy i mówi: „Ty, kleine mucho, ty możesz gnój rzucać?", "Jo, to ja wolę lepiej jak worki cerować". Nie słuchał, kazał iść do worków, bo tam mnie lżej będzie. On miał żonę i taką małą dziewczynkę, maluczka jeszcze. A jak oni odchodzili, ja aż sama się popłakałam, nową walizkę zapakowali i tę dziewczynkę we wózek, bo ta dziewczynka mała jeszcze była. No i koniecznie nas chcieli wziąć ze sobą, a ja go się pytam, gdzie oni idą, a on mówi tak: "Wir weiB nicht, wir gehen jetzt auf dem Fish und mogą przyjść samoloty i nas zabić”. Nie chcielim iść z  nimi. To był rok 1945. Chcielim do domu. Potem przyszli ruski i wszystko z gospodarstw kradli.

KN: Wszyscy wróciliście do domu?

AG: Mojego brata Leona ruski zabili, jak szedł z robót do domu. Już go nie widzielim, nie wiemy, gdzie jest. Ja i siostra wróciłyśmy. Moja mama nie żyła, ona umarła w pierwszym roku wojny. Na serce, jak miała pięćdziesiąt i trochę lat. Młoda była.

KN: W 1945r. wraca Pani do Zwierzyńca...

AG: Jo. I my przyszli z wojny, jedna przyjechała do Heli i tak się na mnie patrzy: "Ty wiesz co, ja Ciebie ożenię", a ja mówię: „Chyba z kotem". Ja mówię: „Żenić się?, jak ja dopiero co na suknię muszę sobie zarobić". No i pojechała, nic więcej nie mówiła. Ale z tym teściem moim – Glazrem - ona się też znała i mi pracę wynalazła. Poszłam do Legbąda za gospodynię do Teodora Glazera. Ale długo tak nie siedziałam, bo on stale mówił: „Byś mogła wziąć tego Jana i się ożenić”. A to jego syn  był, miał 36 lat, z Niemiec z robót wrócił. Pobraliśmy się 1948r. Ślub był w Legbądzie, bo mój teść mówił: „ Nie masz matki, to ja ci wesele zrobię”. A tata był zły, toć mówił: „Ja jeszcze żyję”.

KN: Dlaczego zdecydowaliście się przyjechać na Żuławy?

AG: Mieszkalim w domu teścia, razem z bratem mojego. Ale teść bratu temu zapisał gospodarkę, toć my musieli iść, bo tak w kupie siedzieć? Brat mojego, Tadeusz mieszkał już na Żuławach i namówił mojego, mówił, że tu dobrze. Najpierw przyjechał sam, w 1948 i zajął ten dom, co mu Tadeusz wskazał, bo Tadeusz mieszkał na tej samej ulicy.

KN: Jak to możliwe, że w 1948 ten dom na Polnej stał jeszcze pusty?

AG: Bo to rudera była i nie chcieli nam go dać. Mówili, że do rozbiórki, bo to już rozebrali na wpół ten dom, a on się tam w prezydium naprzykrzał, chodził, chodził parę tygodni, na ostatku powiedzieli "już to weź". I on sam wszystko w domu robił. Ja przyjechała po miesiącu z synem Heńkiem. On miał już 3 lata, w 1945 się urodził.

KN: Jak wyglądała podróż z Legbąda na Żuławy?

AG: A to tak było. Tata mówi: „Ty tam dziewczyno żadnych mebli nie masz, ani nic, jak ty tam chcesz jechać", to dał mnie mebelki zrobić do stolarza. Mój chłop zamówił, bo tu pociąg chodził, wagon i w tym wagonie żem przyjechali razem. Za ten wagon musielim zapłacić. Tata dał nam też krowę, bo mówi Heniek mały, to będziem mleko dla niego mieli.

KN: Co Pani czuła, gdy pierwszy raz weszła do tego domu?

AG: Tu nie było ani dachu, ani okna, no nic, jeszcze ta ściana tam od werandy była wyrwana, te deski powyrywane były, ani schodów, ani niczego, to beczkę tam postawili, to po tej beczce wchodzili my do góry. No ja mówię tak: „Jak chcesz to tu siedź, ja idę do domu". „O Jezu, czyś ty ogłupiała, przecież to będzie, wyszykuję i będzie dobrze". No posłuchałam. Musiałam siedzieć, bo żem była żonata.

KN:  Kiedy poczuła Pani się tu u siebie?

AG: A to po roku dopiero.

KN: Co Pani gotowała po przyjeździe na Żuławy?

AG: Co się dało. Meli my krowę, to najczęściej zacierkę z mleka, przeważnie mleczne. Zanim dostali my pole, to co żem mogła to kupiła i tak jakoś od dziś do jutra. Ugotowała żem kartofle ze słoninką, zupy. Później to mięsa nie kupowała wcale, bo zaczęłam chować kaczki i kury. Jak już miałam swoje kaczki, to było mięsa dość. Jak już ja chowała, to tam biedy nie mielim...

KN: Co przygotowywaliście na Wigilię?

AG: A to kartofle okraszone i kapuścionkę.

KN: Czym się zajmował się Pani mąż?

AG: On był ślusarz. Po wojnie to on w olejarni pracował, tam gdzie dziś Plac Wolności. A też siano kosił, pszczoły chował. Miał ze 40 uli. Dlatego ja mówię, że się nie martwiłam o nic, ani o pieniądz, ani żeby iść załatwić sprawy. Po robocie w olejarni leciał, też mnie pomóc kartofle, buraki obrobić, trochę pomagał tam co mógł. Dobrze mi się żyło, bo miałam dobrego chłopa. Pijakiem nie był, robotny był, po cichu gadał, bo głośno nie mógł mówić. I usprawnienie w olejarni wymyślił. Patent na to dostał.

KN: Czy dawni właściciele tego domu odwiedzili Was kiedyś? Interesowali się domem po wojnie?

AG: Kiedyś tutaj przyjechał ten właściciel, jego syn raczej, chcieli zobaczyć te belki, na suficie. Tam na górze są takie, ale były już rozeschłe i pruszyły mi się, a mąż wziął dykta podbił, żeby nie było widać i żeby się nie sypało.

KN: Belki?

AG: A belki, bo on jako dziecko pamiętał te belki i chciał je znowu zobaczyć.

KN: Jak wyglądało życie razem z sąsiadami. Przybyliście z różnych stron, często nie znaliście się i nagle mieszkacie przez miedzę. Jak to było?

AG: No tu na około dobrze i tu Bralak taki był taka jeszcze.... to one fajne ludzie byli. To ona mówi: „To idź dziewczynko my Ci tu przypilnujem", bo gęsi jak wylazły na ulicę, to aż do szosy szły.  „My Ci tu przypilnujem", to byli ludzie dobzi. Ja chowała też gęsi i insze, ludzie przychodzili, co nie mieli krowy, nie mieli kur, przychodzili z miasta i u mnie kupowali. Olczakowa chodziła sobie do mnie po masło i mleko. Za to było jak obkupić dzieci, to był taki dodatkowy zarobek, oprócz tego, co mój chłop zarobił. Krowa dobra była, mleka było dosyć, to znajomym, kto chciał, to dałam, jak się ostało.

KN: Proszę opowiedzieć o mężu.

AG: On tu, na zdjęciu, ten najładniejszy. To jest już zdjęcie z niewoli. Do wojska poszedł  w 1937 i za dwa lata wojna wybuchła. Był na Helu i stamtąd do niewoli poszedł. Ja go poznała dopiero po wojnie.  (Jan Glazer trafił najprawdopodobniej do miejscowości Lukenwarde, później pracował w fabryce włókienniczej.  Ponieważ był przedwojennym rzemieślnikiem, potrafił naprawić różne rzeczy, więc nie żyło mu się źle, był ceniony za swoje umiejętności. Nie przebywał w zamknięciu, mieszkał poza miejscem pracy, w miasteczku. W widocznym miejscu nosił naszytą literkę P, by było wiadomo, że jest Polakiem, więźniem.)

KN: Jak  mieszkało się w powojennym Nowym Dworze?

AG:Ja nie chodziłam, bo ja nie miała czasu iść. A ja ci powiem, że jak ja raz do miasta poszła, to jak dziś pamiętam, to nie mogła trafić z powrotem. Trzeba było tu siedzieć, to jeszcze dzieci były mniejsze.  Siedem ich miałam. Wszystko tu miała, wełnę sama przędła na kółku. Nie było po co do miasta.

KN: Czy czuje się Pani Żuławianką, czy myśli Pani często o swych rodzinnych stronach?

AG: Ja im stale mówię, że ja jeszcze przed śmiercią, do domu pójdę

KN: Czy jest coś, co według Pani można by nazwać symbolem Żuław?

AG: To ziemia je dobra, bo jak się co posieje, to urośnie, lepiej niż tam u nas na tych piaskach. Mieliśmy 75ha, duże gospodarstwo. Ziemia.

KN: Dziękuję za rozmowę.

AG: Dziękuję.

 

Wywiad przeprowadziła Marzena Bernacka-Basek

Wywiad z Panią Leokadią Gnyś

Klub Nowodworski: Jak wspomina Pani lata wojny?

Leokadia Gnyś: Pochodzę z gospodarstwa, gospodarska córka, zostaliśmy wywiezieni do Niemiec. Mieszkali tam tacy Niemcy w małym domku nad Wisłą, którzy sprowadzili się na nasze gospodarstwo, a nas wywieźli do tego swojego domku, gdzie mieszkaliśmy do zakończenia wojny, no i musieliśmy pracować tam na gospodarstwie u Niemców, bo tam się porobiło całe takie osiedle niemieckie. Codziennie chodziliśmy tam do pracy. Byłam już mężatką. Z mężem poznaliśmy się jeszcze w szkole, takie szkolne narzeczeństwo. Jak Niemcy zaczęli wywozić Polaków do łagrów, wysiedlać, ja miałam prawie 20 lat, a mąż 23. Z naszej parafii ksiądz już był wywieziony, to my, pamiętam jak dziś wszystko jeszcze sankami, bo to było w marcu, pojechaliśmy do drugiej, sąsiedniej parafii, jako para zakochanych, żeby wziąć ślub. Był z nami tylko organista z naszej parafii jako świadek i tak młodo się pobraliśmy, żeby nas Niemcy osobno nie wywieźli. Pracowaliśmy dalej u tych Niemców, a nie wszyscy Niemcy byli tacy straszni. W miejscowości do której nas wywieźli, żył taki bogaty Niemiec, który znał się z Polakami jeszcze z czasów sprzed wojny, prowadził młyn i choć w tym czasie Polakom ciężko było dostać, a nawet nie mogliśmy kupować w sklepach mąki pszennej, masła czy lepszych powideł, on sprzedał mi parę kilo mąki pszennej, pamiętam 7 kg mąki pszennej.

KN: Czy przypomina Pani swoje lata dzieciństwa?

LG: Mama moja zmarła jak miałam 8 lat, tata zmarł jak miałam 15 lat, gdyby moi rodzice żyli nigdy bym nie dotarła na tereny Żuław.

KN: Skąd Pani pochodzi?

LG: Jestem aż z rejonów kieleckich, tam się urodziłam, potem wyjechaliśmy na gospodarstwo, które zostało sprzedane i przeprowadziliśmy się do miejscowości koło Torunia, powiat lipnowski, wtedy województwo toruńskie. Tam mieliśmy gospodarstwo, w którym wszystko trzeba było budować, w trakcie tata się przeziębił i kiedy miałam 15 lat odszedł. W Toruniu chodziłam do szkoły, musiałam połączyć pracę na gospodarstwie z nauką.

KN: Czy ma Pani jakieś rodzeństwo?

LG: Miałam młodszą siostrę, która miała 6 lat, jak mama zmarła i dwóch młodszych braci, już po innej mamie, ale szanowaliśmy się jak rodzeństwo prawdziwe. Byłyśmy małymi dziewczynkami, kiedy mama zmarła, na takim gospodarstwie tata potrzebował pomocy i ożenił się ponownie.

KN: Lubiła Pani pracować na gospodarstwie?

LG: Tata, jeszcze do jako małej dziewczynki, mi mówił że mam się gospodarstwem zajmować, a takie małe dziecko robi co rodzice każą, zaczęłam szkołę w Toruniu i zaraz wojna nas zaskoczyła.

KN: Niech Pani opowie jak było od początku, Pani została złapana?

LG: Tego dnia kiedy wracałam wtedy z mąką, w torbie miałam jeszcze królika, którego dostałam od wujka mieszkającego w okolicy, oraz około 75 marek. To była jesień i jechałam do domu na rowerze, musiałam przejechać przez las, który odgradzał dom i gospodarstwo rodziny [Zonobergów], u których razem z mężem pracowaliśmy. W tym czasie Niemcy robili obławy na partyzantów polskich i rosyjskich i cała ich gromada chodziła wtedy po lesie.

KN: Który to był rok?                                                                                                

LG: 1944

KN: Czyli to już blisko końca wojny.

LG: To już blisko, w ‘40 byliśmy wysiedleni, a kiedy to się stało to był 1944 rok.

KN: Ile miała wtedy Pani lat?

LG: 24 lata.

LG: Jak wracałam tym lasem, zauważył mnie wtedy taki żandarm, on był Austriakiem, ale w czasie wojny wszystko było tak poplątane, był człowiekiem, który jak kogoś dopadł to strasznie bił go, kopał. Zawołał mnie, nie mogłam uciec, bo od razu by mnie zastrzelił. Stanęłam przed nim i kazał mi powiedzieć co mam w torbie, wiedziałam że i tak zajrzy mi do torby, więc nie mogłam skłamać, powiedziałam o mące. Razem z nim był Niemiec cywil, który mówił po polsku i chyba tylko to mnie uratowało. Pełnił funkcję sołtysa i znał mojego męża, wiedział że razem pracujemy na gospodarstwie. Tłumaczył to co mówiłam żandarmowi, ten popatrzył na mnie, spojrzał na ten woreczek i zaczął mnie zaciśniętą mocno pięścią bić pod szczęką. Miałam wtedy długie włosy, chwycił mnie za te włosy i zaczął mnie z całej siły kręcić, jak piłka leciałam. Później zaczął mnie karabinem bić i kopać. Był strasznym katem, jak już kogoś dopadł, to go wymęczył, kopnął i do rowu wrzucał. Jak już ochłonęłam, kazał mi pod drzewem stanąć. Zmaltretował mnie strasznie, ale nic już mnie nie bolało, nie płakałam, nie krzyczałam, wszystkie nerwy zaszyły się we mnie gdzieś głęboko. Jak tak stałam odwrócona tyłem pomyślałam tylko, że z nikim się już nie zobaczę. Przygotowywał swój karabin, a w tym czasie ten Niemiec co nas znał, zaczął coś do niego mówić, w tym amoku, nic nie rozumiałam, z resztą nie znałam niemieckiego, tylko pojedyncze słowa. Widocznie to wpłynęło na niego, bo nie zdecydował się strzelać. Pozwolił mi jeszcze pobiec do [Zonobergów], oddać mężowi klucze do domu, kazał mi zostawić tą mąkę, królika i zdjąć sweter. Pobiegłam, jak sarna biegłam, nie myślałam o pobiciu, chciałam tylko szybko dostać się na gospodarstwo. Na miejscu męża już nie było, skończył pracę, właściciela też nie. Zapukałam do Pani [Zonoberg], przekazałam klucze i musiałam wracać, żandarm ostrzegł mnie gdybym nie wróciła znalazłby mnie i razem z mężem wysłałby do łagrów. Wróciłam, a oni prowadzili już jakąś starszą kobietę z Torunia na posterunek i 7 km w nocy razem z tą staruszką szłyśmy na ten posterunek, ja ciągnęłam ze sobą rower, te paczki. Spisali protokół i spędziłyśmy noc na posterunku. Strasznie pomarznełyśmy.

Na drugi dzień wróciłam do tego domu do lasu, gdzie byliśmy wysiedleni,

naprzeciw Ciechocinka w lesie mieszkaliśmy. Rozebrałam się i mąż wtedy zobaczył moje ciało, byłam cała sina, potłuczona, na posterunku jeszcze cała posiwiałam, mąż siniał ze strachu, ale ja śmiałam się już wtedy, że wróciłam do domu (śmiech).

Potem męża wzięli do Lubicza przed Toruniem, gdzie kopali wykopy. Po tym całym moim nieszczęściu ja miałam jeszcze odwagę (śmiech), młody człowiek nie boi się ryzykować i spakowałam walizkę, żeby zanieść mężowi coś do zjedzenia. Stamtąd było dużo kilometrów przez las. Napiekłam ciasta, z mąki którą miałam od rodziny Schultz, prowadzili sklep, ja robiłam dla nich ubrania na drutach, a oni sprzedawali mi mąkę i lepsze powidła. Bo Polacy mogli tylko mieć powidła z buraków cukrowych.

KN: A pamięta Pani przepis na powidła z buraków cukrowych?

LG: Nie, ja tego nie robiłam, ale te buraki się ucierało i gotowało do czasu, aż wyglądały jak miód. Było to smaczne, ale nie tak treściwe jak prawdziwe powidła z owoców.

Spakowałam walizkę i poszłam zawieźć mężowi na te okopy jedzenie. Przez las szłam około 5/6 km, jak wyszłam z lasu, na szosę, która prowadziła w stronę do Lubicza, to już całą gromadę Polaków Niemcy prowadzili do Torunia do takiego obozu, podobnego do łagrów. Strażnicy niemieccy jechali konno, a Polacy szli zwartą grupą, weszłam pomiędzy nich i razem z nimi wędrowałam do samego Lubicza, później się wycofałam się, kiedy żandarmi zboczyli z drogi i poszłam do męża. Zostawiłam walizkę, spotkałam też innych Polaków tam pracujących, a bardzo dużo ich było i wróciłam do domu, szczęśliwa, że udało mi się zobaczyć męża, zostawić jedzenie i wrócić. Tak przepracowaliśmy do końca wojny.

KN: W jakich okolicznościach nastąpił wyjazd, tutaj na Północ?

LG: Mój mąż był po szkole rolniczej, uczył się w Baranowiczach, na Kresach. Młodsza siostra została na gospodarstwie po rodzicach. Było tam wszystko poniszczone, dlatego mąż chciał wyjechać, część znajomych przeniosła się na Żuławy, spakowaliśmy dwie walizki i (śmiech) dziecięce saneczki zimowe, i wyjechaliśmy. Rodzina się obawiała, ostrzegała, że tam mieszkają Niemcy i nas zabiją.

KN: Który to był rok?

LG: To był 1946, zaraz po wojnie.

LG: Nie wiem jakim sposobem, z tymi sankami, do Malborka dotarliśmy. Nie pamiętam. Może transportem okazyjnym.

KN: Ale z własnej woli przybyliście tutaj?

LG: Z własnej woli. To był miesiąc grudzień, dotarliśmy do Malborka, chcieliśmy dotrzeć do znajomych do Przemysławia. Wędrowaliśmy tak, robiło się już ciemno i zatrzymał się pewien mężczyzna, który zabrał nas na swoim wozie do swojego domu, dał nam kolację, przenocował nas, śniadanie wyszykowali i na drugi dzień znów wyruszyliśmy.     

KN: A w jakiej okolicy mieszkał ten mężczyzna?

LG: W okolicy Nowego Stawu.

LG: Poszliśmy dalej z tymi sankami, dotarliśmy do Drewnicy, ale były tam jeszcze tereny zalane. Doszliśmy do Przemysławia, a tam rosła wielka trzcina, z powodu zalania, ale tam się osiedliliśmy. Mieszkało tam już dużo Polaków. Mąż zaczął organizować spółdzielnię, Samopomoc Chłopska. Był to sklep, w takim dużym budynku, do którego po towary jeździł aż do Gdyni końmi. Był tam prezesem. Po czasie zaczął też pracować w gminie. Ja początkowo po wszystkich przeżyciach nigdzie nie pracowałam, byłam gospodynią domową.

KN: A jak dostaliście się do Przemysławia otrzymaliście jakieś mieszkanie?

LG: Tam wioska była już wysiedlona, domy były puste i zgłosiliśmy się do gminy i został nam przydzielony domek. Nigdy bym nikogo nie wyrzuciła z domu, nawet najgorszego wroga. Dlatego źle się czułam, jak przyszły do nas dwie Niemki, które wcześniej mieszkały w tym domu, chciały zabrać swoje ostatnie rzeczy. Pozwoliłam im na wszystko, pozbierały swoje rzeczy i odeszły. Przychodził do nas taki starszy Niemiec, który robił prace przydomowe, zawsze poczęstowałam go smacznym obiadem.

LG: Po paru latach pracy w Drewnicy męża, przenieśli go tutaj do powiatu, do pracy w rolnictwie. Starał się o mieszkanie w Nowym Dworze, dwa lata dojeżdżał, zimą dojazdy były najgorsze.

KN: Który to był rok?

LG: 10 lat mieszkaliśmy w Przemysławiu, to rok 1956.

LG: Mąż chodził, pytał o mieszkanie, pewnego dnia poszłam zapytać, poprosić za męża. Z jednego mieszkania miał wyprowadzać się lekarz weterynarii, wpisali nas na listę do tego mieszkania, pokazali też domek, do którego mogliśmy się wprowadzić i poczekać na mieszkanie.                                                                                                                   

Domek ten był, bardzo zniszczony, zrujnowany. Zdecydowaliśmy się jednak tam przeczekać, ponieważ mieli zacząć jego remont. Przenieśliśmy swoje meble, remont został ukończony, dlatego zapragnęłam tam już zostać

LG: Mąż pracował w powiecie, a ja miałam znajomych z Mikoszewa, którzy zajmowali się wyrobem bursztynu, namówili mnie, bym nie szła do pracy, tyko zajęła się obrabianiem bursztynu, ponieważ więcej zarobię od męża. Tak się stało i zajmowałam się tym przez 20 lat. Wyroby bursztynowe odstawiałam do Cepelii, najpierw w Gdyni, potem w Sopocie. Musiałam płacić podatek i mieć pozwolenie z urzędu finansowego. Robiłam duże bursztynowe korale, ze szlifowanych bursztynów broszki, spinki, wisiorki. Cała moja rodzina była wystrojona w bursztyn. Sama nigdy nie nosiłam moich wyrobów bursztynowych (śmiech).

KN: Jak mąż na początku dojeżdżał do pracy w Nowym Dworze?                       

LG: To już autobusy musiały jeździć, a do Gdańska z Drewnicy dostawałam się statkiem.

KN: Czy był w Przemysławiu jakiś kościół, ksiądz?

LG: W Przemysławiu nie, w Drewnicy, ksiądz przyjeżdżał z parafii w Żuławkach, do Żuławek chodziliśmy do kościoła.

KN: A jak się układały relacje z księdzem?

LG: Fajny był ksiądz, raz zaprosiliśmy go do nas do domu, bawił się ze Zbyszkiem, moim synem. Po przykrych wydarzeniach wojennych, był przyjemny dla ludzi, pomocny.

KN: Proszę powiedzieć jak wyglądał czas wolny, niedziele, chrzciny, przyjęcia?

LG: Kiedy przyszła sobota urządzaliśmy zabawy, przedstawienia w Drewnicy, sama występowałam, śpiewałam, jeszcze przed wojną należałam do zespołu tanecznego, do chóru, teatru amatorskiego. Wszędzie musiałam być pierwsza, szybko się uczyłam, miałam bardzo dobrą pamięć, zawsze musiałam odgrywać ważniejsze, większe role. Przyjeżdżałam do Kamerczyna na próby i występy w soboty i niedziele.

KN: Gdzie chodziła Pani do szkoły?

LG: To była Szkoła Stefczyka, szkoła handlowa. Po roku czasu rodzice pomarli, musieliśmy się zająć pracą. Byli pracownicy, ale nadzór prowadziła rodzina z mamy i taty strony.

LG: Na Żuławach było inaczej, siedziałam, zajmowałam się domem, gotowałam, prałam i obrabiałam bursztyn.                                                                                                 

KN: Syna urodziła Pani w Przemysławiu, czy była tam jakaś akuszerka?

LG: Ja urodziłam w domu, Był ośrodek zdrowia, w którym przyjmował lekarz, znajdował się naprzeciwko mojego domku, a obok ośrodka była gmina. Do mnie do domu codziennie przychodziła taka starsza akuszerka. Syn chodził pół roku do szkoły w Przemysławiu i resztę w Nowym Dworze.

LG: Ja byłam ciekawska świata, od 6 roku życia chodziłam do szkoły, dyrektor przyjął mnie do nauki wcześniej. Uczyłam się tańczyć, śpiewać, do dziś czuję podryg do tańca (śmiech).

KN: Mówiła Pani kiedy zamieszkaliście w Przemysławiu nie było mebli, to jak sobie poradziliście?                                                                                                            

LG: Istniał wtedy Urząd Likwidacyjny, stamtąd wykupiliśmy sobie meble. Kupiłam sobie fortepian i lekcje gry na fortepianie od starej Niemki, cały czas ciągnęło mnie na scenę, występowałam czasami na dniu mamy.

KN: Proszę powiedzieć jak się układały stosunki z sąsiadami?

LG: Z sąsiadami mieliśmy bardzo dobre stosunki, mieszkaliśmy tam 10 lat, to sąsiadki płakały jak wyjeżdżaliśmy. Z żadnym sąsiadem nigdy się nie kłóciłam, nie gniewałam.

KN: Co Pani dobrego gotowała, skoro ten Niemiec co u Państwa pracował, tak chętnie przychodził do Pani na obiady?

LG: To czego byłam przyzwyczajona z domu, różne zupy, kapusta, zacierki na mleku, proste naturalne potrawy. Zawsze gotowałam z dwóch dań obiady. Mąż do pracy, syn do szkoły, szłam w kolejkę do sklepu, gotowałam obiad i robiłam bursztyn.                            

KN: Po wojnie kiedy nie wszystko było dostępne, co Pani gotowała?

LG: Zwykłe potrawy, co się dało: fasolówkę, grochówkę, kaszę, placuszki, naleśniki, najgorzej było z masarnią.

KN: Proszę mi powiedzieć coś o organizowanej przez Pani męża spółdzielni, sama spółdzielnia to był dość kontrowersyjny temat prawda?

LG: Tak, trzeba było członków zbierać, zgodnie z urzędowymi przepisami, byli ludzie którzy się nie zgadzali, ale nie interesowałam się bardziej tymi sprawami. Kiedy członków było już więcej, mąż przeniósł się do powiatu.

KN: Czy pamięta Pani czy członkami byli ludzie przesiedleni w trakcie akcji “Wisła”?

LG: Nie wiem, była rodzina pochodząca z Ukrainy, a reszta pochodziła z moich stron, ale nie znałam się z nimi bardziej.

KN: Z perspektywy czasu jak Pani ocenia czas spędzony na tych terenach, wróciłaby Pani w rodzinne strony, czy żałuje Pani że przyjechała na Żuławy?

LG: W jednej miejscowości byłam dzieckiem, w drugiej mężatką, w trzeciej z dzieckiem. Wszędzie dawaliśmy sobie radę. Tutaj żyliśmy dobrze, dożyliśmy emerytury, życie było nie za bogate i nie za biedne, spokojne.

KN: A co przekazałaby Pani dzisiaj młodemu pokoleniu?                               

LG: Żeby nie gonić za tą dobrocią, za tym nowoczesnym życiem, żyć spokojnie, sprawiedliwie. Zawsze być wesołym, nie martwić się o wszystko, żeby nie przesadzać z bogactwem, bo bogaci też mają zmartwienia.

KN: Dziękuję Pani za rozmowę.

LG: Dziękuję.

 

przybyła na Żuławy w 1947 roku z miejscowości Czartołomie k. Chojnic

Jak wyjeżdżaliśmy z Chojnic mama mi jedną pierzynę dała i worek kartofli. Jak się urodził drugi syn to nie miałam go czym przykryć, tylko kufajką go przykrywałam. Niemcy mieli pierzynę, oni tak na mnie patrzeli że te dzieci chodziły takie nagie, ta Niemka pytała czy ja nie mam wózka, a ja nie miałam wózka, nie miałam nic. Oni chcieli żebym ja im dała grycy, czyli kaszy, to by mi dali tę pierzynę, ale ja nie miałam. A ta pierzyna jaka ładna była, sam puch. I wtedy taka Maryna z Nowego Stawu się zlitowała, bo widziała że ja te dzieci przykrywam kufajką i dała mi taką starą pierzynę. Była brzydka i ciężka, ale zawsze było czym te dzieci przykryć.

Bardzo dużo pracowałam, mieliśmy wszystko: gęsi, kaczki, kury, krowy, świnie i barany, wszystko musiałam oporządzić. Na początku mieliśmy jedną kozę, ale ona się utopiła w rowie, no to dziadek kupił drugą, potem kupił jałówkę, potem się ocieliła. Ja doiłam krowy i inni brali od nas mleko. Dziadek wstawał o trzeciej te krowy upalować na pole, potem ja szłam je doić, mleko oddawaliśmy do mleczarni i tak jakoś od biedy żyliśmy. Z gęsi zrobiłam sobie pierzyny. Przyszły do mnie kobiety skubać pióra, wieczorem, to i śpiewaliśmy, tak fajno było. Ja miałam koleżanek pełno. One same powiedziały - przyjdziemy do Ciebie skubać, ja im dałam tylko kolację. Skubałyśmy do dwunastej. Ale potem jakie piękne pierzyny miałam, chyba ze trzy. Z początku miałam źle, ale potem się wszystkiego dorobiłam. Bardzo dużo pracowałam, chodziłam odrabiać do gospodarzy, oni szli do nas robić my do nich. Ale mi się tu spodobało pomimo że dużo robiłam, nie chciałabym już do Chojnic, tu był już mój dom.

Stanisław Pyta

 

Pochodzi ze Studzianka (k. Warszawy).

Na Żuławach od 9 czerwca 1946 roku.

Ma 82 lata.

 

My już tak przyjechalim drudzy, bo Ci pierwsi, którzy przyjechali jakoś zagospodarować te ziemie, to już nikogo nie ma. Ja już jestem, nas zostało parę z tego drugiego pokolenia, a teraz już nasze dzieci i wnuki objęły to wszystko.

 

W którym roku Pan przyjechał tutaj na Żuławy?

Ja w 1944 byłem na froncie, w listopadzie 1945 roku przyjechałem do Wrzeszcza, a w 1946 roku 9 czerwca, jako umundurowany, ja zostałem wytypowany, że mam tu przyjechać na sianokosy, po siano dla koni. Jednostki posiadały konie, bydło. Udaliśmy się tu samochodem przyjechaliśmy z Gdańska, dojechaliśmy tam między Włocławiem, tam zalane było, to samochód przepchaliśmy, dojechaliśmy do Włocławia i z Włocławia skręciliśmy do Koszwał. W Koszwałach żyźnie było, a to reszta to szuwary, trzcina, woda, nikt tu nawet nie myślał, że tu ludzie mieszkają. My tam zajechaliśmy jako pluton, tam było czterech gospodarzy w Koszwałach. Ja zajechałem tu do Koszwał, ale tu na całą gminę Włocławek, Cedry Wielkie, tutaj Błotnik to te działki, które kontrolowaliśmy, gdzie można było dojechać i wyższe były polany to my tam wykaszaliśmy. Szukaliśmy sprzętu, znaleźliśmy kosiarki, to jedną uruchomiliśmy, konie prowadziła jednostka, my tutaj zaczęliśmy to siano kosić. Także tutaj pomiędzy Koszwałami, a Małymi Cedrami tam było bagno jedno, woda. Mosty między Koszwałami, a Małymi Cedrami to wszystko było wyminowane. Od Włocławia tam znowu było zastawione czołgiem i został rozwalony. Nacierały wojska od Pruszcza, a tutaj te od Elbląga i tu się spłoszyli i uciekali tu już na Wisłę, na Świbno te jednostki i tutaj to wszystko było zastawione, także tutaj przejazdów nie było. Jeszcze wisiały trupy na drzewach.

 

Na drzewach, dlaczego?

To żołnierze swoich sami wieszali. Za dezercję dla przykładu wieszali.

 

Niemcy?

Tak, niemcy. I tu po tych domach między Włocławiem, a Koszwałami, my chodziliśmy po tych wszystkich gospodarstwach, oglądaliśmy, a tam pracownik jakiś czy gospodarz zabity, wyschnięty siedział tak zastrzelony. Tutaj od kanału do Małych Ceder, to wszystko woda. Małe Cedry tam było wyżej, to było wyschnięte, ale już za małymi Cedrami do Błotnika to już dalej woda, stodoły wszystko tutaj od Warszawskiej tu tej szosy na Świbno, nie było szosy tylko droga utwardzana, stodoły były rozbierane i belki kładzone i my po tych belkach żeśmy przejeżdżali, żeby dojechać w stronę Błotnika.

 

Jak to jest że Pan tak dokładnie daty pamięta?

A ja pamiętam że przyjechałem tu 9 czerwca i byłem tu do zabicia gen. Świerczewskiego, w ten czas ja zostałem powołany i pojechałem. Te cztery powiaty, które zostały wysiedlone. Mnie skierowali do Słupska i w Słupsku, żeśmy tych Polaków, to tacy w połowie Polacy - matka Polka, ojciec Ukrainiec, byli w wagonach przywożeni i nikt nie wiedział o żadnej rodzinie, to ta akcja "Wisła", która to była i myśmy ich rozwozili i przez trzy miesiące ich poosiedlaliśmy. Jednego w jeden koniec wioski, drugiego w drugi koniec wioski ci, którzy umieli gospodarzyć to dostali gospodarstwa, a te takie większe majątki to wojsko prowadziło, do tych majątków tych ludzi tam wstawiali. Mężczyzn w ogóle nie było, najwyżej staruszki, albo chłopcy do 10 lat.

 

A kiedy Pana zdemobilizowali?

Mnie zdemobilizowali 9 czerwca i znów 9 czerwca, zostałem zdemobilizowany.

 

W którym roku?

W 1947 roku. Po tej akcji.

 

I co Pan wtedy dalej robił?

Przed wojną uczyłem się dwa lata za kowala, wybuchła wojna i nie skończyłem. Jak jeszcze w wojsku byłem w Gdańsku na Słowackiego, to na Politechnice była taka dokształcająca szkoła zawodowa i ja tam chodziłem. Zwalniałem się i chodziłem na kurs, tam ukończyć tę szkołę. Ukończyłem ten kurs, dostałem dyplom czeladniczy i zacząłem pracować na kolei. Sprowadziłem się tu bo mieszkałem w Koszwałach, miałem przyjść na majstra do cegielni, bo tu bliżej miałem do pracy. Kolej była zmilitaryzowana jak i wojsko tak już zwolnić nie zwolnili, jak dostałem się do jednostki tak do kolei.

 

A w Koszwałach Pan zamieszkał, od kiedy?

Od 1946 roku, tam poznałem żonę, ona jest Gdańszczanką, urodziła się zasadniczo w Błotniku, a później w Koszwałach pracowała u Brzozowskich, tam ten gospodarz gdzie Brzozowscy są to moja żona pracowała tam. Ja jako wojak przyjechałem więc tylko Brzozowscy byli tam, teraz byli Byczki - tak na nich mówili.

 

Oni mieli na nazwisko Byczek?

Tak, a w ten czas przerobili sobie na Brzozowscy, ich trzech braci było. Potem był Sowiński i Pawłowski, to jest ten drugi dom taki zabytkowy. Szkoła była cała, ale nic tam nie było.

 

A kościół?

Kościół był wypalony, plebania była cała. Tam były jeszcze meble dębowe, ja tam stół z piwnicy jeszcze wydostał. Plebania była w całości, dopiero później ją rozebrali. A tam co taka kapliczka jest, to ja tam warsztat otworzyłem, kuźnię prowadziłem rok czasu.

 

W którym roku?

To w 1947-48 było bo ja jeszcze do kolei nie wstąpiłem. Bo jak tutaj zaczęli ten most robić i rozbijali przecinakami, ja wtedy mówię - chłopy co wy się męczycie, poróbcie dziury, a ja przyniosę ładunki i wam te przyczółki wysadzę. I ja do jednostki pojechałem trotylu przywiozłem, zapalniki. Trzy miesiące robiłem tam przy tym moście i czekałem na zatrudnienie na kolei w 1947, a w 1948 roku wstąpiłem do kolei. Na początku pracowałem na promie w Świbnie jako palacz. Statkiem przewoziliśmy wąskotorówkę. Zaczęły być te tory robione, które były. Tutaj robili wagony, później przeładowali i do Stutthofu tam gdzie łagier był, stamtąd wagony. Były tylko podwozia, bo zestawy kołowe, wszystko Sowieci wywieźli, oni to zabrali, a tylko te pudła przywozilim. Jeszcze było sześć wagonów, rewizję zrobilim, przeglądy no i uruchamiało się je. A żona Pana pracowała u Brzozowskich? Nie, żona pracowała u dawnych właścicieli domu Brzozowskich. To byli Gdańszczanie, to bvł duży gospodarz, Kip się nazywał. I u niego jej ojciec pracował, ona tam pracowała. Traktora nie mieli, to każdy po cztery konie miał, było tam sześciu pracowników takich stałych. A ona była kucharką, gotowała. Tam byli Francuzi, Anglicy jako niewolnicy, Polacy ale Polaków zaraz zabrali, chyba byli tylko 3 miesiące, tylko tu Francuzi i Anglicy byli do końca wojny.

 

To było w Koszwałach? W jakim domu?

Tak w Koszwałach, w domu Brzozowskich co jest i taka obora poprzeczna, tam te niewolnicy mieszkali. Duży drewniany dom.

 

A Pana żona jak się nazywała z Domu?

Moja żona nazywała się Lic. Ojciec był Niemiec, ale matka Polka z Brzezińskich. Jej ojciec nie był partyjnym i do żadnej partii nie chciał, tak od razu w 1940 jak już Niemcy z Sowietami zerwali układ, to go od razu wzięli na front do Rosji. I stamtąd tylko raz przyjechał na urlop, później jak się wycofywali to poszedł na Rumunię. Ja poszedłem w ten czas na Czechosłowację, byłem w drugiej armii.

 

A skąd Pan pochodzi?

Ja pochodzę ze Studzianka to jest Raba Mazowiecka, Skierniewice koło Warszawy.

 

Jak się Pan znalazł w drugiej armii?

Ja w Siebłowicach, to był tak otworzony niby to obóz dla samych młodych. To było w lesie wycięte i tam nas 10 tyś. było.Tutaj co Słotwiny są koło Koruszek. Nam zrobili takie baraki i my w tych barakach byliśmy. I jak było Powstanie Warszawskie, w ten czas partyzantka przyszła i partyzantka rozbiła ten cały łagier, spaliła i teraz kto chce z nami, a kto chce do domu? Niektórzy uciekli, ale ja poszedłem z nimi i myśmy doszli do Puszczy Kampinowskiej, tam rozbili nas i ja u takiej dalszej rodziny się ukrywałem. I jak tylko nasze wojska wkroczyły tak ja na ochotnika zapisałem się i wstąpiłem do wojska. Poszedłem do siódmego zapasowego Częstochowa i stamtąd na Wrocław.

 

W 1947 roku został Pan kowalem dyplomowanym i później gdzie Pan mieszkał?

W Koszwałach mieszkałem cały czas. W ten czas mieszkałem w domu który jest już rozebrany. To był dom sześciorodzinny, stał obok tutejszej świetlicy. Część jego była rozwalona, mieszkały tam cztery rodziny w tym my z żoną. Nie było tam ściany, okien, bo jeździli szabrowali, ja przyjechałem to umiałem, to sobie uszykowałem. Sprowadziliśmy tutaj teściową. Bo teściowa wydostała się i pojechała do Dani, żona moja dojechała do Bornholmu też, i z Bornholmu na pieszo przyszła do Gdańska. No i ona tu przyszła i jeszcze to była: Maternowa, Adamowska i moja żona. Jak ja przyjechałem tutaj to żona tu już była. My chcieliśmy kwatery zająć, a żona tu już mieszkała. Ona miała pokój i drugi pokoik, więc ja przyszedłem i mówię tak tutaj się dwoje żołnierzy porozestawia i tutaj dwoje, nas było czterech. On przeszła do drugiej rodziny, bo z tego pokoju się usunęła, poszła na podłogę. My mówiliśmy jej że nasz żołnierz jej żaden nie ruszy, bo wszyscy myśleli, że my tak jak Ruskie gwałcili. U nas musiała być dyscyplina, a jak kto se chciał przygadał to była jego sprawa, ale nigdy nie było żeby kogoś niszczyć. No i my się zapoznalim no i tak tutaj bylim. Polowało się na kaczki, kaczek tu było i ryb, a szczupaków ile, tu w Wiśle nie ma tyle ryb co tu było. Na wigilię dla jednostki 300 kg szczupaka, między Włocławiem, a Koszwałami, żeśmy wywieźli.

 

A skąd tych ryb tyle było?

Tu przerwana była Wisła, tu jak się jedzie na Rafinerię, tam jest ta Wisła Martwa, ona została przekopana i woda z tej Wisły została puszczona na to i to zalało i narybek poszedł i to się zostało. Później w 1947 roku została uruchomiona pompa, ta pomiędzy Koszwałami, a Cedrami. W lipcu 1947 roku był odbiór i zaczęli wypompowywać wodę, to te szczupaki zaczęły mordy otwierać bo im tlenu było mało, coraz to więcej. Ja z karabinem chodził i strzelał do tych szczupaków, jak się go nie trafiło to on i tak był ogłuszony i wypłynął na wierzch, a który był postrzelony to poszedł na dno i nie było widać, to później druty zawijalim i tymi drutami tak wyciągalim te szczupaki. Koszwały należały to Gminy Wiślinki, teraz należą do Ceder Wielkich, a kiedyś była Gmina Wiślinka, a kiedyś Gminy w Cedrach nie było, była w Miłocinie. Później z Miłocina poszła do Ceder, tego z Miłocina to nie pamiętam wójta, a ten z Ceder to był Bilniak. Teraz już jest ze 6 lat jak on już nie żyje.

 

A tutaj od kiedy Pan mieszka?

Tutaj przeprowadziłem się 1949 roku. Wójt mówi - mieszkanie jakie sobie wybierzesz, jak dostaniesz to przyjdziesz odrazu i dostałem mieszkanie jako osadnik wojskowy i robotnik. Najpierw przydzielili mi jeden hektar do tego, to żona do pracy nie chodziła to tą działką się zajmowała.Później traktor sobie skombinowałem, to i drugim ludziom zaorałem. Pracowałem na promie, jak ten prom został zlikwidowan to przeszedłem do Gdańska, na pomocnika maszynisty, z maszynisty poszedłem na drezyniarza, potem jeździłem z kontrolerami. Z Gdańska do Krynicy Morskiej jeździliśmy, do Kałdowa i Lisewa wąskotorówką.

 

A pamięta Pan jak się jeździło tą wąskotorówką?

Oj Panie...piekarza żeśmy przejechali w Wielkich Cedrach. To było w samą Wigilię, śnieg kotłował. W Małych Cedrach tam co teraz jest ta biblioteka, tam była stacja. Dalej była parowozownia i noclegownia była w tym, to jak przypadało na noc to tam nocowaliśmy, a parowozy do tej parowozowni były wstawiane. A w tą Wigilię śnieg tak kurzył, ja tak jadę, a tu taki było starszy maszynista, ja mówię słuchaj tu coś jest, patrzymy rower leży. A on jechał przewrócił się i leżał bo pijany był, no i został przejechany. Tu w Bogatce znów dziadka żeśmy przejechali. Dziadek na łańcuchu krowy prowadził i leciał za tym, krowa wyleciała i na tym łańcuchu wciągnęła. Pługi były zakładane, myśmy zrobili taki pług, że zaczepilim do tej lokomotywy, pociąg osobowy, ludzi się wiozło i śnieg się z torów odgarniało. W Wiślinie, podkłady tam gdzie był przejazd były kładzione, był mróz, ziemia zmarzła, podkład podniosło do góry, to jak ten czub jak zawadził to my do ogródka wpadli z tą lokomotywą. Ta kolejka była dopuki tutaj w Przejazdowie wycieczka jechała, maszynista jechał i ja jechałem bo byłem w ten czas w pracy, ale jechałem w bramkardzie, a od Elbląga jechała wycieczka 6 autobusów i kierowcy się pilnowali jeden drugiego, jeden za drugim jechał i przejeżdżał nie patrzył, pięć autobusów przeszło, a on szósty. Maszynista myślał pierwszeństwo ma więc jazda przez tory jechał i we drzwi jak przejechał, tak 18 osób trupy. Dorośli i dzieci bo to rodzinna wycieczka. I wtedy sekretarz Beil, kazał zamknąć i odrazu zamknęli. Zamknęli tą kolejkę i tak ja 25 lat robiłem na wąskotorówce, a potem przeszłem na zwykłą.

 

W którym roku było to zamknięcie kolejki?

W 1976 roku, czy coś takiego. Później chodziła jeszcze do Wisły, a teraz tylko na tym kawałeczku zrobili takie turystyczne.

 

A jak na tym promie się pracowało, Pan był palaczem?

Tam Panie dwa kotły były wielkie, myśmy trzy tony węgla na dobę palili. To był normalny statek, u góry była nadbudówka, wchodziły trzy wagony osobowe i bramkard wchodził. I pasażerów z Krynicy, z Nowego Dworu to wszystko jechało do Gdańska na rynek, tam było ze trzysta ludzi i te ludzie wysiadali. My to wszystko przewozilim.

 

Dwa lata Pan tam pracował?

Prawie dwa lata, to ja w 1949 roku ślub brałem to ja pracowałem na tym promie. To ze Świbna przyszedłem do domu i teraz do Ceder na pieszo w butach gumowych myśmy szli wziąć ślub cywilny w Gminie. Zaszliśmy, sekretarz zachorował, nie ma sekretarza żeby dał ślub. Mieliśmy ze sobą "połówkę", świadków kolejarzy miałem, którzy w Cedrach mieszkali i poszliśmy do niego do domu. On książkę wyjął, w łóżku był i w łóżku nam dawał ślub. W 1949 roku w lutym. To my wykopalim Sowieckich pilotów z piętnastu. W 1948 roku było rozporządzenie, że to wszystko gdzie groby są to wszystko przenosić do Pruszcza, tam cmentarz zrobili. I tam za tymi Brzozowskimi stała taka barykada wystawiona z tym krzyżem no tam miało być pięciu pilotów Ruskich. Gmina dostała rozkaz, żeby to przewieść do Pruszcza, ale kto teraz przyjdzie, trzeba było wydostać te zwłoki w nocy, nikt nie chciał, to przylecieli do mnie.

 

A czemu w nocy?

Trza było o 11 w nocy iść żeby to do rana wydostać. Skrzynie takie zrobili, wóz podjechał. W te skrzynie pakowalim. To my bosakiem wydostawalim bo rękawic nie było. No i umówiłem się z takim Piotrowskim, za kanałem mieszkał, miał przyjść, a tu 11 i nie ma go. Mówię nie ma co, no to ja za siekierę, łopatę, żeby rozbić tę barykadę, no i rozbilismy. Moja poszła ze mną, rozwalilim to, płaszczyzna była taka jak ten pokój. Ja nie wiedziałem gdzie kopać, gdzie to będzie, tak najpierw dziurę się kopało to natrafi się. Tak z pół metra pokopalim, dudni coś, odkopalim, ja tak łopatą, jak ja to mocniej łopatą szurnąłem, jak to walnęło. To był wykopany w ziemi dół, a tu było tylko przykryte dywanem. Odciągnęliśmy ten dywan, a tam pięciu w skórzanych kombinezonach, buty, tylko czapek nie było, a te włosy to jak my to wzielim to te włosy wszystkie zostały. Wyciągalim teraz to do góry, do skrzyni. Skrzynię mielim jedną przygotowaną i tak wyciagaliśmy tymi hakami do góry do tej skrzyni jednego, drugiego - pięciu chłopa tam było, patrzymy, a tam drugi dywan. Ściągamy ten dywan, a tam pięciu jest następnych. I teraz co robić? Poszlim do szkoły i drzwi pościągalim no i pakowalim w drugie skrzynie i jeszcze później trzeci dywan. Razem piętnastu było. Od godz. 11 to o 6 rano przyszedł sołtys Pawłowski. W tym domu zabytkowym takim dużym to chyba żona jego jeszcze żyje. To on przyszedł i my na te drzwi pakowalim, a jeden taki długi był, że te drzwi miały dwa metry, a on miał chyba z dwa metry dziesięć. To łopatą musieliśmy nogi ucinać, bo co zrobić. No i wsadzilim to do tej skrzynki, przyjechał Marciniak, parę koni. No i mieliśmy to zawieść do Pruszcza tam gdzie ma być ten cmentarz. Jak jechaliśmy to jakiś chłop chciał się zabrać, to my mówimy mu Panie wsiadaj Pan, ale na tył. Jak to stało to było dobrze, ale jak jechaliśmy to nie było asfaltu, tylko te drogi brukowane, to jak się trzęsło to, to się wszystko rozrabiało. A ten mówi do tego już pod samym Pruszczem, Panie nic Pan nie czujesz? A on mówi Panie ja z wioski jestem, ja robiłem przy świniach, wy jedziecie na targ ze świniami? A ja mówię zobacz Pan tam żebro jednemu wychodzi, tam było widać przez szpary jak to żebro mu tam i w ten czas on uciekł. Ten zajechał na ten rynek, a ja poszedłem do powiatu, zapytać gdzie mamy to zawieść. Panie! za 15 minut to nikogo na targowisku nie było, wszystko uciekało! Ja poszedłem, a tam konferencję mieli, ta sekretarka mówi, teraz to nie, a ja mówię Pani przecież to my jedziemy, zobaczy Pani wszyscy ludzie uciekają. No to taki jeden z nami pojechał, tam gdzie ten cmentarz miał być. Tam były dziury wykopane.

 

I to było w którym roku?

To było w 1948 roku.

 

Wszyscy lotnikami byli?

Tak.

 

To chyba Niemcy ich zabili?

Oni ich ściągali z terenu i zrobili taką mogiłę. Może i czołgiści to byli bo tez chodzili w takich skórach, to było przez to dobrze bo jak się tymi hakami złapało to się trzymało.

 

A co to było nad nimi zbudowane?

To było takie z desek, takie skośne i u góry sierp i młot. Taka z drzewa zrobiona mogiła, taki pomnik. To było zaraz po wojnie, bo Sowieci jak szli to oni, pozbierali, oni tych Niemców brali do tego pochówku. I to oni zrobili dla nich taką mogiłę, żeby to było. Panie ile tego leży tu na tych polach. Tam za tymi Byczkami, to tam osiemnaście sztuk na jednym hektarze leżało. Myśmy tam grabiarką kosili to tylko wszystko fruwało.

 

Tęskni Pan za rodzinnymi stronami czy od razu Pan tutaj zaakceptował to wszystko?

Tak zaakceptowałem. Nas było pięcioro rodzeństwa. W 1939 roku tak zaczelim uciekać od razu, w piątek wybuchła wojna, a w niedzielę już nasz dom został spalony. Ojciec poszarpany odłamkami, to lekarzy nie było, gangrenowało i 50 lat miał i ojciec zmarł. Została matka, zostały dwie siostry i brat. Brat pojechał na Rumunię, był żołnierzem to ten drugi był, tamten 39 lat miał zakażenie się wdało i zmarł, siostra moja zmarła, byłem na pogrzebie 95 lata miała. Matka miała 94 lat, siostra 95 lat, prababka 98 lat jak zmarła.

 

A Pan który rocznik?

Ja 1923 rocznik, 82 rok już idzie. U mnie nie ma jednego miejsca, którego bym nie miał złamane. Tutaj mam nogę przestrzeloną, to dostałem pod Wrocławiem, bo byłem w zwiadzie. Później w tym obozie co byłem, pracowałem w warsztacie przy naprawie tych lokomotyw, teraz za kowala to robilim te łańcuchy, te koleby do piasku wywożenia, te łańcuchy to z żelaza, spawane na ogniu to było, to ja to wszystko robiłem. Ci którzy bliżej pracowali, my mieliśmy trzy kilometry. Każdy ile naskrobał sobie ziemniaków tyle dostawał jedzenia, a te ziemniaki to tam było tych majstrów, bo to Ci Niemcy. To były majstrzy to dla nich, my to tam trzy ziemniaki jak dostali to była ta zupa i wszystko na koninie gotowali. Teraz takiego kucharza mieliśmy, on spał nade mną, on chodził zawsze na kuchnię do 11 był. I teraz ja sobie myślę co jemu zrobić żebyśmy tych kartofli mieli więcej. Ja skombinowałem taką kłódkę i zatrzasnąłem ją, on rano się obudził zaczął krzyk, my mu mówimy cicho bądź bo Ci wlejemy. Później przyleciał, chłopaki który to zrobił? A ja mówię my już nie będziem, ale jeśli przyjedziesz na warsztat, nakładź dużo koniny i gęściejsze, żebyśmy mieli dużo do zjedzenia. Ja się nakombinowałem żeby ten klucz dorobić do tej kłódki, ale jedzenie dostawaliśmy bez skrobania ziemniaków. I stale o 11 on mi kazał przyjść na ubikacje, one były niedaleko kuchni i tam mi z kilo koniny przyniósł. Oni myśleli że ja puchnę, a ja tą koninę jadłem. Myliśmy się w wodzie co miała kolor jak kawa, była brana z jeziora, wszy jakie mieliśmy, jeden drugiemu zbierali z szyi, a jak poszedłeś na ubikację to spodnie co miałeś to patyka się brało, gdzie te szwy co szyte było to tak wygarniało się, a pluskwy były. Naftę braliśmy i podkładaliśmy pod łóżko, ale one jak bombowce, z góry jak tylko światło się zgasiło,  na takiej nitce i już siedziała na Tobie i gryzła. Deszcze padały, sienniki namokły bo dachy nie pokryte, to się lęgło robactwo.

 

Stanisław Pyta

14 października 2004

Wywiad przeprowadzili: 

Dariusz Piasek i Marek Opitz

Elżbieta Szyłobryt

 

Mieszkanka Trzcinowa

Na Żuławach Gdańskich od 1948 roku, jej mąż od 1947 roku.

 

Przyjechała Pani tu w 1948 roku?

Tak, mąż tu był w 1947roku, a ja później doszłam.

 

Jak tu to wszystko wyglądało, okoliczne domy?

Jak ja tu przyszłam to on już tu trochę uprzątnął, woda tu była wszędzie, trzeba było łódką dojeżdżać. Nikogo tu nie było już.

 

A Niemców tych starych już tu nie było?

Nie, już tu nikogo nie było.

 

I nie wrócili potem?

Nie, nie wrócili, już tu nikogo jeszcze nie było.

 

A te domy mówi Pani były ograbione.

One były, wie Pan podgnite takie. Jak zaczęli pompować, te pompy uruchomili, to ta woda wtedy zeszła. Tylko my z początku pola nie mieli bo to było wszystko zalane. Później nam pomiar taki zrobili, każdemu dali ileś tam hektarów.

 

A ile dawali tych hektarów?

My najpierw mieli 6 potem dodali nam 3 no i tak 13 mieliśmy wszystkich.

No i dorabialiśmy się, nie mieliśmy nic, także ja nic nie miałam, mąż przyjechał, on tam był na tych wojnach pod Monte Casino, no i tu nic nie miał, także my tak dorabialiśmy.

 

A mąż skąd pochodzi?

Z Wilna.

 

A jak się nazywał mąż?

Szyłobryt Stanisław

 

I mówi Pani że pod Monet Casino walczył.

Tak, najpierw był na jednym froncie, później tam jak to mówią do niewoli się dostał, potem no jak to powiedzieć - uciekał niby do domu tam ale na granicy go złapali, dwóch ich tak poszło z tej niewoli, bo chcieli do domu. U tego Niemca byli tam no i chcieli do domu, no i na granicy jak to Litewska-Rosyjska jakoś tak, no i ich wzięli na Sybir wojaków, jako szpiegi oni byli. No i tam na tym Sybirze był ileś tam lat. Tam już byli wykończeni prawie, gen. Sikorski ich z stamtąd wyciągnął, oni tam trochę się odżywili, później poszli tam na ten front pod Monte Casino. On tak opowiadał, tyle ja wiem.

 

A Pani skąd pochodzi?

A ja tutaj od Kartuz, z Kaszub.

 

A jak nazwisko Pani z domu?

A moje Zaworska.

 

A dokładnie z jakiej wsi?

Ja Sierakowice, ale jeszcze od Sierakowic moja wioska to był Welk, taka mała.

 

A czemu Państwo wybrali akurat Żuławy?

No wybrali, wie Pan mąż tutaj jak przyjechał z Anglii to nie miał gdzie się podziać, no to tak jakoś szukał żeby gdzieś się osiedlić. A ja to tak chodziłam po świecie, rodzice poumierali.

 

W czasie wojny umierali?

Tak, matka umarła zaraz po wojnie, a ojciec to zmarł jeszcze bardzo wcześnie 1933 roku jak ja miałam 11 lat. Poniewierałam się od jednego do drugiego, aż w końcu poznaliśmy się tu to przyszłam i zaczęliśmy gospodarzyć z niczego. Nic nie mieliśmy ani on ani ja.

 

A jak potem było?

Potem dzieci i wie Pan tylko praca, praca, także potem mąż zaczął chorować już. To wszystko się odbijało ten Sybir cały. Zaczął chorować, ciężko było, ja już też siły nie miałam, dzieci porozchodziły się.

 

A Niemcy kiedyś przyjechali do Pani ci starzy którzy tutaj mieszkali?

Do na to prawie nie, ale tu do sąsiadów byli te Niemcy stąd. I tam też u następnego byli, ale tu u nas nie był żaden z nich.

 

Może nie przeżyli Ci którzy tu mieszkali.

A w tym domu jak Pani tu przyszła, były tu jakieś ślady po Niemcach, jakieś sprzęty?

Tu była stara stodoła spalona tu obok, a na strychu to tylko był bałagan, pióra porozsypywane, śmieci, jak Ruskie tu weszli to oni tu bałagan zrobili, jak to Ruskie.

 

Tutaj żyjecie koło wody, czy czuliście takie zagrożenie, że ta woda będzie się podnosić?

Jak ta woda jeszcze nie spłynęła to baliście się tego?

Nie, to już nie, jak te kanały oczyścili to pompa poszła i woda zeszła, tak to jak tam tą Wisłę przerwali to, to wszystko poszło tu i to wszystko płynęło. Ryby można było rękami łapać, to wszystko było zalane.

 

A jak to wszystko było podmokłe takie to obawialiście się tego że to znowu zaleje?

Nie, to już nie było zagrożenia, bo jak już zablokowali ten wał tamten główny to już nie było obawy.

 

Z woda żeście nie wojowali.

Macie tu piwnice? Czy woda stoi w piwnicach? 

Mamy kawałek piwnicy, tylko pod tym pokojem. Jakby już tak dużo zalało to tym fundamentem trochę przesiąka.

 

Ten dom jest cały drewniany?

Tak, on drewniany tylko tam dokoła trochę syn tam poprawiał, bo to się wszystko sypało.

 

A Pani dom rodzinny na Kaszubach jeszcze istnieje?

Wie Pan nasz dom rodzinny - ja tam miałam rodzinę, ale ja jestem ostatnia z rodziny. Nas było sześcioro, ale to wszystko poumierało tylko ja zostałam się sama. Ale nasz dom, który był to już tam nie ma nic, tam już pobudowali nowy.

 

Jakby Pani chciała wrócić, uciec z Żuław to nie ma dokąd.

Nie, już nie mam gdzie iść, już nie mam nikogo.

 

Tak zaraz po wojnie to tylko z rolnictwa żyliście, czy coś łapaliście, jakieś ryby?

Nie nic tu nie było, my to tu tak żeśmy jakąś krowę mieli, to z tego żyliśmy. Jeszcze musieliśmy wziąć kredyt, konia kupilim i tako pomału zaczęliśmy gospodarzyć. Się spoczątku koniem robiło, jeden koń potem drugiego kipilim. I tak mąż pracował, a później jak już nie mógł mąż to wszystko najmowaliśmy z kółka rolniczego, to już tedy nie opłaciło nam się robić, także musieliśmy zdać tę gospodarkę.

 

A mieliście na początku kłopoty z uprawą ziemi?

No z uprawą ziemi był kłopot. Tu to w ogóle, na dole był taki wał tylko on jest zabrany, a za wałem tam dostaliśmy trzy hektary, tam było już lepiej. Jak oni te rowy wyczyścili - melioracja to tu obeschło, a tak to tu nie szło robić. A potem tak po kawałku mąż orał, tym koniem jednym, tak dorabiał się człowiek.

 

Elżbieta Szyłobryt

14 października 2004

 

Wywiad przeprowadzili: 

Dariusz Piasek i Marek Opitz

Stefan Homan... 

  

Stefan Homan naczelnik Wydziału Melioracyjnego w Wojewódzkim Urzędzie Ziemskim w Gdańsku był świetnym, ale niepokornym fachowcem. Jeżeli miał zadanie, to dążył do jego realizacji. Tym razem wyznaczonym celem było odwodnienie Żuław i starał się to zrobić jak najlepiej, nie chciał pójść na kompromisy niezbędne w tamtych czasach. Zarzucano mu m.in., że niedostatecznie współpracował z Urzędem Bezpieczeństwa, nie pozwalał odciągać służb melioracyjnych od prac odwadniających do żniw. Nie chciał również zatrudniać kierowanych do niego osób: - Jak mam kogoś zatrudnić, kiedy on nie ma nic wspólnego z tym zawodem? - mówił Homan.  

Były też inne przykłady. W 1947 roku zimą pękł wał na Kanale Raduńskim. Wezwał wojewoda inż. Homana i kazał wyrwę natychmiast zasypać. Homan, jako fachowiec stwierdził, że nie można tego robić w ten sposób, bo co się zasypie, woda i tak zabierze. Nie? No to wobec tego panu pokażemy - powiedział wojewoda i nakazał wojsku zasypać dziurę w wale. Oczywiście nie dało się tego zrobić. Po raz drugi wezwali Homana i sam wojewoda go przepraszał. Homan powiedział wtedy pamiętne słowa: - Oni mi tego nie zapomną.  

Albo inna sprawa. Wyrwa 300 metrów na wschód od Panny, tam gdzie Niemcy przerwali wały Zalewu Wiślanego. Znowu przyszło polecenie, żeby jak najszybciej likwidować tą wyrwę. Homan mówi, że jedyna rzecz , którą może tam zrobić, to dwie ścianki szczelne. Wiadomo, że ze strony zalewu były dodatkowe trudności, woda chodzi raz w jedną, raz w drugą stronę. W gronie komisji wojewody, która przyjechała później sprawdzić, jak im się udało naprawić wyrwę, był prokurator... Takich różnych spraw było więcej, zaczęto bowiem zbierać na niego "haki". Nazbierało się, więc kiedy później padło pytanie kto zaprosił Mikołajczyka na otwarcie pompowni, kto zorganizował uroczystość z girlandami i kto wołał niech żyje Mikołajczyk, odpowiedź, że to Stefan Homan, była władzom na rękę. Jakby tego było mało, Homan służył w Armii Krajowej, był przedwojennym inżynierem i oficerem. Taki splot różnych okoliczności zadecydował, że ówczesne władze postanowiły "oczyścić" teren i wprowadzić zupełnie inną ekipę.  

W "Dzienniku Bałtyckim" z 6 lipca 1949 roku czytamy relację z procesu o nadużycia popełnione w związku z odwodnieniem Żuław, jaki toczył się przed Sądem Okręgowym w Gdańsku. Homanowi i jego ekipie zarzucono, że wykonując wielkie inwestycje na Żuławach, nadużyli zaufania państwa i społeczeństwa, biorąc łapówki, nieuczciwie wykonując zlecone im prace, przez co narazili skarb państwa na milionowe straty. Stefan Homan, jego zastępca Piotr Szmurło oraz inspektor wydziału Ludwik Grzywna dostali po 15 lat więzienia, pozostali zostali skazani na 12, 10, 8, 5 i 2 lata. 

- Podstawieni zostali świadkowie, nie było możliwości obrony, wszystkim technikom, którzy ich bronili, prokuratorzy postawili później zarzut, że są stronniczy. Kiedy w 1949 roku pękł jeszcze wał w Grochowie, również ich obciążono za to winą.  

  

• Jak by pan ocenił Homana jako człowieka i fachowca?  

To nadzwyczajna postać, dla powojennych Żuław najbardziej chyba zasłużona. Naprawdę złoty, nieoceniony człowiek. Jak go zresztą mogę ocenić? Moim logo nie jest pióro, moim logo jest łopata. Ja potrafię wodę prowadzić, z jednego miejsca do drugiego. Opowiadać czy pisać o kimś, to już co innego... 

  

Historię o Stefanie Homanie opowiedział Kazimierz Cebulak.

Aniela Gołąbek 

- zamieszkała Trępnowy, gmina Nowy Staw. 

  

• Skąd Pani przyjechała? 

Ja to się włóczyłam, sześć razy byłam przesiedlana. Najpierw mieszkałam w Zalesiu a potem trzeba było odejść, do 1 maja 1941 roku mieli wszyscy opuścić 1941 Zalesie. Dali termin, rozkaz. Pojechaliśmy najpierw do moich rodziców w Nowosielcu a Nowosielec miał być wysiedlany dopiero w listopadzie. Mieliśmy nadzieję, że do listopada jeszcze się coś zmieni, że wrócimy. Ale nic z tego. 

  

• Do Nowosielca przenieśliście się całą rodziną? 

Tak. 

  

• A gdzie potem? 

Za San do Zarzecza. 

  

• Kiedy przechodził front? 

W lipcu. Mojego męża zabrali do Niemiec, gospodarza, u którego mieszkaliśmy, też. Ja prosiłam męża, żeby schował się razem z moimi braćmi, ale gospodarz mówił, że nie będzie łapanki. Przejrzą dowody i zobaczą, że nie karani, to puszczą. Posłuchał go i nie schował się, nie uciekł. Przyszli, przeszukali stodołę, szukali po strychach, bo może się kto schował, wreszcie wzięli ich dwóch - zabrali. Zgromadzili razem złapanych z kilku wsi i zawieźli samochodami. Najpierw w Polskę, gdzieś w Lubelskiem, tam byli tydzień ...Tam pracowali, potem niektórych wywozili dalej do Niemiec, na roboty. Mieszkali tam w barakach i pracowali przy torach. 

  

• Kiedy mąż wrócił? 

Był zabrany w 1942 a wrócił w 1945. Ja tymczasem wróciłam do Zalesia. 

  

• Czy przesiedlano Was dużymi grupami? 

Tak w Zarzeczu było nas kilkadziesiąt osób. I to wysiedleńców przeznaczali do warty, do pilnowania sklepów. Bo wciąż napadali partyzanci, jakieś bandy. Uciekinierzy, którzy wracali z frontów. Przyszedł do nas taki jeden do domu, i mówi, że nie ma ani grosza a jeszcze daleko iść. Buty chciał sprzedać, takie ładne, wojskowe. "To ja już boso pójdę, bo nie mam grosza przy duszy." - mówi. A potem, jak spał to i tak mu jakieś rabusie zabrali te buty i boso chodził. Aż do łapanki, dali mu wtedy chodaki i razem z innymi wywieźli. 

  

• A dlaczego przyjechaliście właśnie tutaj? 

Jak mąż wracał z Niemiec, to słyszał, że tu ziemia jest ziemia.... Ja się tak bałam, że on... Przeżył. Ale mi oczy nie obsychały co dzień. Czy wróci, czy nie wróci. A ja na obcych śmieciach...Wrócił. Mówił, że słyszał, jak ogłaszają, że na północy zboża stoją i czekają na zbiory. Dawali nawet bezpłatny transport, żeby jechać. Zmówiliśmy się w kilka rodzin i całe transporty jechały. Do Malborka. Każdy był wysiedlony, sponiewierany. Zniszczone było wszystko, nie było do czego wracać. Spalone. Na polach wyrosły brzozy, olszyny na trzy metry, karczować by trzeba było. A nie było nic, ani konia, ani niczego. Ja trzy lata to grosza nie widziałam, nie wiedziałam już, jak pieniądze wyglądają. Dzieci nie widziały cukierka z pięć lat. Nawet jak tu przyszliśmy, też nie było. 

  

• A co tu zastaliście? 

Przyjechaliśmy do Malborka. Wtedy kilku mężczyzn ruszyło, by znaleźć gospodarstwa, domy. Wiele posesji było już pozajmowanych. Nie łatwo było znaleźć dla siebie miejsce. Domu, w którym teraz mieszkamy, nie było. Stał natomiast stary dom. Podzieliliśmy go na pół, tak, że mieszkały dwie rodziny. A jak ja tu przyjechałam i zobaczyłam, to ja mówię: "Ooo! To nie tak jak tam, tu pełno ruskich." Co tu było! Kradli konie, zabijali. Tam było źle a tu jeszcze gorzej. Dwóch ruskich mieszkało na polach, podchodzili pod okna i coś krzyczeli. Narobili alarmu, ale nie można było ich zrozumieć. Przyszedł raz jeden, to go chłopi zamknęli do szopy, że rano zobaczą kto to jest, ale przez noc on wybił szybę i uciekł przez okno. Baliśmy się ich. Straszliwie było. Oj, Boże kochany! 

  

• Broniliście się przed nimi? 

Nie wiadomo co oni chcieli, bo do mieszkania się nie dostali, tylko okno czasem wybijali. 

  

• Skąd przybywali tu ludzie? 

Niedaleko stąd w Parszewie dużo było Ukraińców. A wszystko to było złodziejstwo. Nie można się było z nimi dogadać. 

  

• A z Niemcami? 

Niemców nie było. Była rodzina, która przed wojną już tu mieszkała i pracowała, po wojnie zostali. On Polak, ona Niemka. 

  

• Woda była, gdy przyszliście? 

Do nas tu nie sięgała, niedaleko jeszcze była. 

  

• Ile hektarów mieliście na początku? 

Gdy przyjechaliśmy, to nie mieliśmy co uprawiać. Sialiśmy więc niewiele koło domu. Ale nie było wtedy ograniczeń, jeśli ktoś miał siły i chciał, mógł brać tyle hektarów, ile potrzebował. Potem to wszystko unormowano, zapisano. 

  

• Jak się tu gospodarowało? W jednym roku była plaga, myszy wszystko zjadły, nie zbierało się i nie kosiło nic. Najgorzej było z końmi. Gdzie i za co kupić? Brat kupił od ruskich konia i tego konia tu przywieźliśmy. Ale ziemie takie ciężkie tu były, że jednym koniem to nie poradził. Na trzy lub cztery konie orali. Z Trapiszewa raz przyszedł gospodarz i powiedział, żeby konia dać, pożyczyć mu, a on odrobi później. Swoje dwa konie miał i na trzy konie chciał orać. Zresztą, czy oni się tam znali, jak to na trzy konie robić? Jakoś nasz koń najwięcej tam ciągnął, najwięcej robił. A te jego lżej miały jakoś. I tam dwoje nogi przesilił i nie można go już było wyleczyć. Nie było zresztą weterynarzy. Trzeba było go dobić. Bo to człowiek, to by o kulach chodził, ale stworzenie na trzech nogach to nie chodziło nigdy. Taki to był fajny konik i poszedł na marne. Oj, ciężko było, ciężko... 

  

• Ale z roku na rok lepiej? 

Oj nie. Plaga myszy, zjadły wszystko. A te myszy to takie inne, z prążkami. Mieliśmy psa, co je łapał. Schwytał, dusił, dusił, tarmosił i zostawiał. Plaga myszy była przez dwa lata . Gdzie tylko snopek był, czy jaki kłosek trawy, to jak tylko nim ruszyć, jak spod ziemi wyłaziły, jak mrowie wyskoczyły. To znowu jak to troszkę poleżało i ruszył to znowu wyłaziło. Cud był jakiś. I w polu od razu takie nory. To jak to miało dojrzewać, nie było co... Ale nora koło nory. Potem była susza. Nie opłaciło się nawet siać. W drugim roku było lepiej, to znowu chodziła komisja. Tyle i tyle metrów przysługiwało na osobę, a resztę trzeba było oddawać. Dziesiętnica - jak nazywali. Tu u nas był jeszcze brat męża, to tyle i tyle zostawili. Ukrywało się zboże. Worek, żeby na mąkę przerobić, żeby coś zostało. Tylko gdzie to było schować? Mordowałam się z tym, ale schowałam. 

  

• Władza ludowa nie pomagała? 

Ale..., wszystko co tu po Niemcach zostało, jakaś szafa, jakaś leżanka, przyjechali i oszacowali, trzeba było za to płacić. Ziemię trzeba było spłacać. Uchwalili fundusz ziemi i w każdym roku trzeba było opłacać. Ale nie wszyscy płacili. Kto był odważny to kombinował...Chciał uczciwie, to nie dostał. 

  

• Czy było tylko ciężko? 

Ciężko, ciężko... Ta nasza chałupina była stara, na dachu była blacha. Jak przyszła wichura, zaczęło trzaskać, dachówki zrywało, lało się do domy. Baliśmy się, że się zawali i zadusi całą rodzinę. Uciekliśmy do szopy nocować i mąż poszedł do wsi do sołtysa i powiedział, że nie mamy gdzie mieszkać. A tu deszcz lał. Jedno gospodarstwo się zwalniało, bo gospodarz był chory na płuca. Przyszliśmy na jego miejsce. A wszystko działo się w nocy - uciekaliśmy, jak trochę przestało lać. Już nie było co ratować. Wszystkie pieniądze szły w PGRy, papy nie było za co kupić. Utworzyli też spółdzielnię, chodzili i namawiali, żeby się zapisać, a jak ludzie nie chcieli, nie podobało się to wracać, skąd przyszli. Wracać...,ale pieniądze skąd wziąć, transport kosztuje... 

  

• Wrócilibyście, gdyby były pieniądze? 

Tak, ale nie było za co. 

  

• Potem jednak było lepiej? 

No jak już buraki zakontraktowali, to było lepiej. Buraki to ciężka praca, ale się opłacało. Dostał zaliczkę, cukier po tańszej cenie, wysłodki za darmo. A teraz? 

  

• Od początku uprawialiście buraki? 

Tak, ale nie było na początku wiadomo jak to robić. My wcześniej buraków nie znaliśmy. Tu przyjechali po wojnie ludzie, którzy umieli uprawiać buraki. Taka kobieta starsza i jej mąż, który był w Niemczech agronomem, wiedzieli, jak się buraka dobrze uprawia, nawozi. Uczyli nas. Nie było jeszcze wtedy siewników, więc rękami sialiśmy. Najpierw trzeba było zrobić znaki na ziemi, jaki potrzebny jest odstęp a potem siać. 

  

• Spotykaliście się wieczorami? 

O nie, daleko jeden od drugiego. I rozmaici ludzie tu byli i zza Buga i takie i owakie i z lubelskiego. 

  

• Nie zżyliście się? 

Nie, nie...Czasem wesela, dożynki co roku, to się ludzie spotykali. Ale na ogół nie było wolnego czasu. 

  

• Jakie potrawy przyrządzała Pani? 

Piekliśmy chleb na cały tydzień. Piekarni początkowo nie było. Pamiętam jeszcze smak domowego chleba. Teraz te chleby to nie takie. Po dwóch dniach pleśnieje. Taki świeży, z grubą skórka, na zakwasku. Na tydzień cztery bochenki, okrągłe, duże...My przywieźliśmy swoje żarna do mielenia, ale nie miał kto mleć, nie było czasu. W Nowym Stawie był wiatrak i woziliśmy tam woziliśmy zboże. W Trampowie były też organizowane kursy gotowania. Przyjeżdżała instruktorka. Było też Koło Gospodyń Wiejskich, ale już za czasów moich córek. 

  

• Często odwiedzała Pani tamte strony rodzinne? 

Często, dopóki ojciec i macocha żyli. Moja matka umarła, gdy miałam trzy lata. 

  

• A kiedy narodziła się więź emocjonalna z tym miejscem? 

Gdy już dzieci się pożeniły, wnuki urodziły. To już było weselej. Tyle pracy, i potu, to już był dom. 

  

• A dzieciom bajki Pani opowiadała? 

Opowiadałam, wierszyki śpiewałam, kołysanki. Wciąż pamiętam. Dawniej trzeba było się. Uczyć wierszyków. Na drugi dzień już recytować. 

  

• Proszę powiedzieć jakiś. 

Po dłuższym zastanowieniu pani Gołąbek recytuje: 

O dziadku i babci 

Byli bardzo starzy oboje 

Ona kaszląca i słaba 

On skurczony we dwoje 

Mieli chatkę maleńką 

Taką starą jak oni 

Jedno było okienko 

I jeden był wchód do niej 

Żyli bardzo szczęśliwie 

I spokojnie jak w niebie 

Czemu ja się nie dziwię 

Bo przywykli do siebie 

Mieli chatkę maleńką 

Taką starą jak oni 

Jedno było okienko 

I jeden był wchód do niej 

Tylko smutno im było, 

Bo umierać musieli 

Że ich kiedyś mogiłą 

Długie życie rozdzieli 

A modlili się szczerze, 

Żeby Bożym rozkazem 

Kiedy śmierć ich zabierze 

Brała oboje razem 

Razem to być nie może 

Choć o chwile przód skonam 

Byle nie ty nieboże 

Byle tylko nie ona 

Ja wprzódy - woła babcia 

Jestem starsza od ciebie 

Co chwila bardziej słaba, 

zapłaczesz na pogrzebie 

Ja wprzódy moja miła 

Ja kaszlam bez ustanku 

I zimna mnie mogiła 

Pokryje lada ranku 

A już dość, nie mów tego 

Dla ciebie płacz zostawię 

A tobie nie dlaczego, 

tak dalej i dalej 

jak zaczęli się kłócić 

tak się z miejsca porwali 

chatkę chcieli przewrócić 

Aż do drzwi puk powoli 

Kto tam? Otwórzcie proszę 

Posłusznam waszej woli 

Śmierć jestem, zgon przynoszę 

Babcia za piecem z cicha 

Kryjówki sobie szuka 

Dziadek pod ławę się wpycha 

A śmierć stoi i puka 

Byłaby lat kilka pode drzwiami tam stała 

Ale zmuszona nareszcie 

Kominem wleźć musiała

 

Potem także śpiewa: 

Kołysanka 

Spij siostrzyczko moja mała, czas na ciebie już 

Ja cię będę kołysała, a ty oczka zmruż 

Ja cię będę kołysał, a ty oczka zmruż. 

... 

Wreszcie komentuje: 

Dawniej jedna książka była i wszyscy te same wierszyki umieli. Ale już jej nie mam. Tyle przeprowadzek. Gdzieś się zagubiła. Były też tam wszystko namalowane. Były czytanki. Pamiętam o Małgorzacie, która była świetną gospodynią, ale wpadała w gniew. 

  

• W co bawiliście się jako dzieci? 

Ciastka lepiłyśmy z piasku. Miałam dwie takie koleżanki i lepiłyśmy. A dziadek mój miał drewno za stodołą pod dachem. I my na tym drzewie układałyśmy te ciastka z foremek. A on nas ganiał z laską, że drzewo zamoknie i zgnije. Rzucał laską za nami. Ale to ciężkie czasy były, byle szmatka służyła za lalkę. Ludzie w połatanych ubraniach chodzili. 

  

• A pamięta Pani kogoś ważnego dla społeczności tutejszej? 

Był taki naczelnik poczty, ale nie pamiętam jego nazwiska. Zawsze można było iść do niego i się poradzić, każdego przyjął. Można było jak do przyjaciela najlepszego, się pożalić...On był od tych, co z Niemczech byli pokrzywdzeni, na robotach. On był przewodniczącym. Gdybym się wcześniej wzięła, to może on by coś dopomógł, coś bym się wystarała, a tak to nic. Mój mąż nie dożył. Którzy nie żyją, to już nic nie dostaną. 

  

• A miłość? Wyszła Pani za mąż z miłości? 

Ja nie miałam miłości, ojców trzeba było słuchać. Ojciec kazał, bo sześć morgi było. A ja miałam w posagu pieniądze. Mąż miał ziemię bez zabudowań, ja miałam pieniądze na budowę. Dom i obora i stodoła. Ale akurat szła wojna. 

  

• A co chciała by Pani powiedzieć ludziom dziś? 

Nie wiem, nie jestem prorokiem, nie wiem jak będzie. Starego zresztą nie będą słuchać. Mogę tylko powiedzieć, że zdrowie jest najważniejsze. Teraz tyle tych chorób. Zdrowie to jest nieoceniony skarb.

Marta Kałuzińska 

- lat 91, zamieszkała: Trępnowy, gmina Nowy Staw. 

  

• Kiedy Pani przyjechała na Żuławy? 

Nie przyjechaliśmy od razu na Żuławy. Najpierw pojechaliśmy w kierunku Słupska, to było zaraz po wojnie, w 1945 roku. Nie mieliśmy ziemi, ja byłam krawcową i miałam swoje uczennice a mój chodził do lasu. Kiedy po wojnie ogłaszano, że na północy jest ziemia, którą można uprawiać, spakowaliśmy dobytek i pojechaliśmy. Cóż było robić...Znalazł gospodarkę, ale mi się nie podobało, bo taka woda była przed sienią...Tak się kiedyś mówiło - przed sienią...A więc byłam już zamężna i miałam troje dzieci, chciałam dla nich dobrze. Chciałam gdzieś indziej. Wtedy pewien człowiek, który robił meliorację na Żuławach, skierował nas tutaj. Przyprowadził nas na Żuławy. 

  

• Jak wyglądała Wasza podróż ze Słupskiego na Żuławy? 

To były ciężkie czasy. Jechaliśmy w wagonie, bez światła, siedzieliśmy na podłodze. Nasze najstarsze dziecko miało dopiero 6 lat, najmłodsze 2 latka. Bały się i marzły, bo to była zima. Gdy wyjeżdżaliśmy, moja matka płakała. Mówiła: "Gdzie wy jedziecie..., z tymi dziećmi! Poniszczycie je!" Ciężkie to były czasy...Dojechaliśmy pociągiem do Tczewa, przeprawa przez rzekę była promem. 

  

• Czy gdy przyjechaliście, była tu woda? 

Nie. 

  

• Ile Pani miała wtedy lat? 

Około trzydziestu. 

  

• A mąż od kiedy nie żyje? 

Mój nie żyje już dziewięć lat. 

  

• Co się działo po tym, jak przyjechaliście? 

Ten człowiek, który nas tu przyprowadził, miał już mieszkanie i przezimowaliśmy u niego. Na wiosnę powiedział, że kupi konia i pług i będziemy orać. Mój na to przystał, ale ja miałam wątpliwości. Mówię więc do swego: "Słuchaj, myśmy tu nie po to przyjechali, aby u kogoś pracować i płacić mu dziesięcinę. A poza tym on ma jedno dziecko, a ty masz troje..." 

  

• Jak zatem poradziliście sobie w tej sytuacji? 

Początkowo przebywaliśmy dwa tygodnie w Urzędzie Repatriacyjnym, potem chciano nam dać mieszkanie w Nowym Stawie. Memu proponowali pracę w cukrowni a ja przecież miałam świadectwo szycia... Ale baliśmy się. Ludzie mówili, że wojna jeszcze nie skończona. Trzeba trzymać się ziemi, bo na niej każdy wyżyje...Chwyciliśmy się ziemi i tak do dzisiaj...Potem dali nam mieszkanie robocze na Korei (Korea - tak ludzie mówią na wybudowania koło Trępnowy) i wtedy też zaczęłam szyć.  

  

• Dla kogo Pani szyła? 

Jeszcze gdy przebywaliśmy w Nowym Stawie, przyszła do mnie kobieta i poprosiła, bym zrobiła dla jej dzieci rękawiczki palczaste. Przyniosła wełnę, wiec zrobiłam. Ale nie chciałam w zamian pieniędzy; dała mi litr oleju i sporo mąki pszennej. Potem przychodziło coraz więcej ludzi, by im szyć i robić na drutach. W zamian dostawałam różne rzeczy. Nawet gdy mieszkaliśmy już na swoim i mieliśmy ziemię, wciąż szyłam. I z ziemi, i z szycia żyliśmy. 

  

• A więc produkty i przedmioty miały wtedy większą wartość niż pieniądze? 

Tak. I nie tylko to. Kiedyś przyszła do mnie kobieta, i chciała, by uszyć dla jej synów spodnie. Uszyłam. Po jakimś czasie przyszła znów, bo takich mocnych, dobrze uszytych spodni dla synów do jeszcze nie miała. Po całym roku noszenia moje wciąż jeszcze się nadawały, tylko łaty trzeba było naszyć. Chciała, bym znów uszyła. Ale tym razem potrzebowałam w zamian jej rąk do pracy. Nie zgodziła się pójść w buraki, więc ja nie uszyłam spodni. Nie miałam na to czasu. 

  

• Ludzie cenili sobie Pani sprawne ręce? 

Jedna kobieta obeszła wszystkie krawcowe i żadna nie chciała uszyć sukienki, bo mówiły, że za mało materiału. Przyszła i powiedziała: "Ludzie mówią, że pani dobrze szyje; ja pójdę w buraki, tylko niech pani uszyje dla córki suknię". Wymierzyłam i mówię: "Dobrze, uszyję." Tamta się dziwiła, jak to jest. Była u tylu krawcowych i żadna nie chciała szyć, bo za mało materiału. A ja powiedziałam, że będzie sukienka i była. I kiedyś mnie jeszcze na cmentarzu spotkała i przywitała się... A później tego krawiectwa ciągnąć nie chciałam. 

  

• Ale dla rodziny Pani ciągle szyła? 

Dla dzieci, wnuków... 

  

• Jak Pani nauczyła się szyć? 

Gdy skończyłam cztery klasy poszłam na naukę do krawcowej. I szyłam u niej. Któregoś dnia nakrajała materiału i poszła a ja w tym czasie zszyłam bluzkę, wykończyłam. Ona wróciła i zobaczyła to. Bardzo się zdenerwowała. Ja się rozpłakałam, ale powiedziałam, że jeśli jest źle zrobiona, to ja wezmę tą bluzkę dla mamy a towar odkupię i przyniosę. "Nie, nie weźmiesz nigdzie, bo dobrze jest zrobiona, tylko dlaczego to robisz, skoro ci nie wolno?" - zapytała mnie. I ja już wiedziałam, że ona mnie trzyma, ale nie chce nauczyć szyć. Przestałam więc do niej chodzić. Potem i ja uczyłam, przychodziły do mnie dziewczyny..., nawet piastowały moje dzieci. Teraz długo nie mogę robić, bo mnie plecy bolą. 

  

• A jak to było z drutami? 

Kiedy byłam mała, mieszkała obok nas sąsiadka. Ona robiła na drutach. I ja też chciałam się nauczyć. Mama jednak twierdziła, że nigdy się nie nauczę, wiec drutów nie dostałam. Poszłam do sąsiadki i poskarżyłam się, że rodzice mi nie chcą kupić drutów. Wtedy jej mąż mówi tak: "Cicho dziecko, nie płacz, zaraz będą druty." Poszedł do komórki, wyjął stary parasol, poucinał, powyjmował i dał... Były druty. Robiłam. Od mamy dostawałam buchańców: "Gdzie się ty podziewasz?! Ciebie nigdy nie ma!" A ja do tych drutów. 

  

• Wełnę sami robiliście? 

Tak na kołowrotku. Wieczorem nie zasiadaliśmy przed telewizorem, tylko przy kołowrotkach. 

  

• Len też sami uprawialiście? 

No tak. Trzeba było najpierw pleć, żeby nie było chwastu, potem rwać, suszyć, omłócić i potem znów na rosę, rozciągać, znów suszyć i wtedy dopiero robić... 

  

• A jak to się stało, ze pół rodziny też tu przyjechało? 

Odwiedzili nas kiedyś, zobaczyli, że tu lepiej. Przyjechały moje siostry, mego siostry z rodzinami. 

  

• A dlaczego tutaj było lepiej? 

Widać im się tu lepiej podobało, tu była ziemia. Ale też nie od razu osiedlali się tutaj. Moja siostra przyjechała do mnie wraz z rodziną, potem pojechali pod Szczecin i wreszcie wrócili znów. I wtedy dopiero się tu obudowali. My też wybudowaliśmy swój dom. Nie chcieliśmy mieszkać w roboczym mieszkaniu. 

  

• Trudno było wtedy wybudować dom? 

To były lata 50-te, należeliśmy do spółdzielni. Mieliśmy trochę własnych pieniędzy, wzięliśmy też pożyczkę i jakoś się udało. Najpierw wybudowaliśmy dom, potem kolejne zabudowania. Przyszedł wtedy taki jeden do mego i mówi: "Ty głupi chłopie, co ty robisz, dom budujesz a przecież w ten sposób dzieci okradasz!". A mój powiedział: "Jak ja mogę dzieci okraść; jeśli pobuduję, to zostanie, bo do grobu mi tego domu nie włożą." Przy budowie mieliśmy robotników. Codziennie dostawali obiad. Zabiliśmy świniaka, żeby móc ich wykarmić. Gdy skończył się świniak, skończyła się też budowa. 

  

• A gdzie dzieci chodziły do szkoły? 

Do Nowego Stawu, potem do Malborka. W Trampowie też była szkoła, cztery klasy. 

Doczekałam teraz prawnuczków. Bo wnuczków mało miałam. Troje wnuczków, ośmioro prawnuczków. 

  

• Jak spędzaliście święta? 

Razem, schodziliśmy się do jednego domu. Potrawy gotowaliśmy takie, jak w Kieleckiem: pierogi, groch z kapustą; suszyliśmy owoce. Ale teraz już inne życie. Już nie gotują tak, już inaczej jedzą. Dawniej nie potrzebowali widelca ani noża do obiadu. Miska i łyżka dla wszystkich jedna. Makaron samemu się robiło. Na śniadanie albo na kolację zalewajka ( zupa kartoflowa, ze skwarkami, śmietaną, zaprawiona mąką i octem, doprawiona pieprzem), często barszcz biały - śmiecie...Cukrowe gruszki... 

  

• Zdjęcia pokazują was w Częstochowie... 

Myśmy chodzili co roku, gdy mieszkaliśmy w Kieleckiem. Odkąd jesteśmy na Żuławach też byliśmy dwa razy, ale pociągiem. 

  

• Który kościół był czynny w Nowym Stawie zaraz po wojnie? 

Ten na rynku, z tą wieżą, potem tam był sklep meblowy. 

  

• Jakieś dziwne historie się działy po wojnie? 

Moja siostra była u mnie i poleciała po wodę, żeby prać. Wróciła przerażona, nie mogła z siebie głosu wydobyć. Wreszcie powiedziała, że widziała Niemców za domem, spali w sianie. Ukrywali się. Potem uciekli.  

  

• A gdzie jeździła Pani na rynek? 

A do Tczewa jeździliśmy. Chowałam kury, miałam kurnik i wtedy mogłam coś sprzedać. Chodziłam na ciuchcię, a potem przez ten most dźwigać na rynek... Ja sprzedawałam jajka na kila, bo miałam duże i mi lepiej wychodziło. 

  

• Jak z sąsiadami się żyło? Pomagali? 

Ludzie nie bardzo byli dobrzy, najeżdżali na nas. Mój był księgowym. To ludzie tacy byli, że kradli jak młócili, oszukiwali go. Mój przymykał na to oko. Więcej było złych, jak dobrych... Ludzie tu krzywo patrzyli na nas. Bo chłopak miał pierwszy we wsi rower, później miał samochód, później wypadek. Najgorszy ten wypadek.. Dwoje poszło do ziemi...,dwoje się zostało. Takie życie. 

  

• Kiedy poczuliście się na tej ziemi jak u siebie? 

Nie mieliśmy innego wyjścia. Nawykliśmy do ziemi, bo tak byliśmy chowani. Gdy dostaliśmy tu ziemie, to jak u siebie..., choć w Kieleckiem nie zajmowaliśmy się nią. Mój tam chodził do lasu. Takie to były czasy..., że gdy dziewucha nie miała pieniędzy ani ziemi to nie znalazła męża. 

  

• A co Pani miała w posagu? 

Nic, dziesięć palców. Mego siostry, bo matka umarła, gniewały się na brata, bo chciały pieniądze, żeby same się pożeniły a on nie patrzył na pieniądze. Nie był zły, nie powiem. Ręki nie podniósł, 56 lat spędziliśmy razem. Nie raz się posprzeczaliśmy, ale żeby uderzył.., to nie. 

  

• Nie chciała Pani nigdy wracać do swoich stron? 

Nie było po co...Tu już się robiło, żyło..

Kazimierz Cebulak - "Żuławy nie znoszą bylejakości."  

Dr inż. Kazimierz Cebulak - jako jeden z autorów planu gospodarczego Żuław poświęcił im 2/3 swojego życia. Dla mieszkańców Żuław przechował pamięć o istotnych dla tego terenu czasach i ludziach. Dzisiaj przekazuje nam swoją wiedzę z ostrzeżeniem, które brzmi dla nas jak swego rodzaju memento "Żuławy nie znoszą bylejakości".

 

Minęło ponad 50 lat od zakończenia odwadniania i osuszania Żuław. Były to największe zniszczenia i zalewy (nazywane powodzią wojenną) w historii Żuław. Zniszczony został polderowy ustrój wodny Żuław. Zatopiona przez niemieckie wojska została cała lądowa część obszaru delty, którą człowiek utworzył, utrzymywał i rozwijał przez wieki. Nastąpiła utrata lądu i powrót tej części Żuław do swojego pierwotnego i naturalnego stanu wodnego. O jego odwodnieniu Polacy zaczęli myśleć zaraz po wojnie. 

  

Odwodnienie Żuław... 

Głównym celem odwodnienia Żuław było uzyskanie utraconego lądu oraz stworzenie warunków do jego ponownego zaludnienia i zagospodarowania. To było coś więcej niż tylko usunięcie szkód powodziowych. Chodziło o wypompowanie wody z terenów zatopionych (po zamknięciu dopływu wód obcych przez zasypanie przekopów i wyrw w wałach), odbudowanie i uruchomienie pompowni, a następnie odmuleniu kanałów i rowów. Do prac organizacyjnych, technicznych oraz wykonawczych przystąpiono już w kwietniu 1945 r. jeszcze w czasie wojny, kiedy na Żuławach trwały walki. W całym procesu odwodnienia Żuław wielką rolę odegrał mgr inż. Stefan Homan, który w maju objął stanowisko naczelnika Wydziału Melioracyjnego w Wojewódzkim Urzędzie Ziemskim w Gdańsku. - Jego pierwszym zadaniem było zabezpieczyć inwentarz i dokumentację poniemiecką Instytutu Wodno-Melioracyjnego i Instytutu Hydrograficzno - Meteorologicznego w Gdańsku - mówi Kazimierz Cebulak. Później na pierwszy plan wysunęła się sprawa skompletowania wydziału i przygotowania dla niego pomieszczeń biurowych. Innym zadaniem była rekrutacja personelu technicznego. Pierwszym jego zaangażowanym pracownikiem był kolega z Politechniki Warszawskiej, mgr inż. Stanisław Danecki, który został pierwszym kierownikiem Rejonowego Kierownictwa Robót. W międzyczasie kadra się uzupełniała, ze zgłaszających się bezpośrednio przesiedleńców, kierowanych przez Departament Wodnych Melioracji Ministerstwa Rolnictwa w Warszawie. Do nich właśnie należeli inż. Piotr Szmurło, który został zastępcą kierownika wydziału i technik Ludwik Grzywna, późniejszy inspektor do spraw organizacyjnych. Ten pierwszy był zdolnym inżynierem z dużą praktyką zawodową, byłym wykładowcą w Technikum Melioracyjnym w Lublinie, z upodobaniami do wyższej matematyki. Z kolei technik Ludwik Grzywna, (Polak pochodzenia żydowskiego) to była taka trochę zagadkowa postać, kwalifikacje jego nie były dostateczne. To nasunęło S. Homanowi przypuszczenie, że on był wtyczką do śledzenia orientacji politycznej personelu oddziału terenowego, przyjął go więc do swojego mieszkania, co pozwoliło bliżej go poznać. Te przypuszczenia się nie potwierdziły. To była ciekawa i zasłużona postać, L. Grzywna pochodził ze wschodniej Małopolski, szybko został wdowcem (jego żona umarła przy porodzie). Żona katoliczką obdarzyła go ryngrafem z Matką Boską. Był przekonany, że Matka Boska uratowała mu życie. W czasie wojny był żołnierzem Armii Krajowej, ukrywał się podczas okupacji.  

  

O sobie.... 

• Proszę powiedzieć, kiedy po raz pierwszy znalazł się Pan na Żuławach? 

Pierwsze spotkanie było związane z moją edukacją. Urodziłem się w 1927 roku. Ukończyłem szkołę powszechną w Kartuzach i zacząłem pierwszą pracę. Ponieważ dobrze rysowałem, zaangażowałem się w urzędzie katastralnym jako uczeń technika mierniczego. Wtedy były takie możliwości, że technikiem można było zostać chodząc do szkoły zawodowej, albo (jak to było w moim przypadku) robiąc praktykę uczniowską i dodatkowo się dokształcając. Ja jeździłem do szkoły rzemiosła Hanzantyckiego w Gdańsku. W 1943 roku mieliśmy wycieczką zawodową do Nowego Dworu, w którym poznaliśmy kataster i dwie pompownie. Z tamtej wycieczki dwie rzeczy mocno utkwiły mi w pamięci. Pierwsza - wielkie rury, pompownie w Chłodniewie, natomiast druga to zupełnie świeżo odwodnione tereny Stobna, na których tamtejsza, nowsza już pompownia takich rur nie miała. 

Drugie spotkanie z Żuławami było w 1946 r. Chodziłem do szkoły, skończyła się wojna, a ja byłem nadal zatrudniony w katastrze w Kartuzach. Zrobiliśmy sobie wycieczkę do obozu Stutthof, który był wtedy znanym miejscem na tym terenie. Chcieliśmy zobaczyć, jak tam jest. Przypominam sobie, że jechaliśmy wówczas samochodem ciężarowym szosą i w kilku miejscach musieliśmy przejeżdżać przez wodę. To było lato, dokładnie zresztą nie pamiętam, może jesień? 

Trzecie spotkanie nastąpiło w 1948 lub 49 roku, kiedy byłem na pierwszym roku Politechniki Gdańskiej. Studiowałem na wydziale lądowo - wodnym. Chciałem odbyć praktykę na Żuławach, niestety powiedziano mi, że tam nie można, a następnie skierowano mnie do Wejherowa. 

  

• Podano powód, dla jakiego nie wysłano Pana na Żuławy? 

Powiedziano, że teren jest... niedojrzały. 

  

• Co to oznaczało w praktyce? 

Nie wiem. Najprawdopodobniej zakaz był związany z Homanem. Przecież on był naczelnikiem wydział melioracji i zajmował się w tamtych czasach odwadnianiem Żuław. W 1949 r. zacząłem się interesować co się z nim stało. W końcu udało mi się to rozszyfrować. Tak się jednak później złożyło, że pracowałem w Poznaniu, a Żuławy przez cały czas "dojrzewały". W 1954 r. wróciłem i w końcu zająłem się Żuławami. W Starym Polu powstał oddział Centralnego Instytutu Rolnictwa - specjalna placówka dla Żuław, jej kierownikiem został dr Stanisław Laskowski, a mnie zaangażowano jako osobę, która zajmować się będzie zagadnieniami melioracyjnymi i przeciwpowodziowymi. 

  

• Dwie trzecie życia związany jest Pan z tym terenem, robi Pan dla niego bardzo dużo. Co takiego jest na Żuławach, że tak Panem zawładnęły? 

To chyba ten etos depresji, etos ziemi, która znajduje się poniżej poziomu morza, którą człowiek tworzył, utrzymuje i pielęgnuje, ale jednocześnie może ją sam zatopić. Trzyma w ręku coś, co jest sztuczną ekumeną. Na ogół się nie mówi o tym, że Żuławy są ekumeną - terenem zamieszkanym, ale sztucznym. W tym właśnie jest coś fascynującego.  

  

• Jak Pan po latach myśli o Żuławach? 

Topienie mienia, ludzi i ziemi Żuław - można by było napisać taki artykuł. To co się dzisiaj dzieje, można nazwać powolną zagładą tej ziemi. Musi nastąpić radykalna zmiana i ona nastąpi, bo Żuławy kilkakrotnie już miały swoje lepsze i gorsze okresy. 

  

• W czym widzi Pan szansę dla Żuław? 

Kiedyś mówiono, że Polacy za 100 lat nie odwodnią tego terenu. Wbrew tym opiniom odwodnili Żuławy w ciągu 3 - 4 lat. Odwodnić jest łatwiej, utrzymać dużo trudniej. Nie wiem czy mam rację, ale wydaje mi się, że jeżeli wejdziemy do Unii Europejskiej, na ten teren przyjdą ludzie, którzy się znają na tej ziemi i dzięki nim zostanie wydobyta wartość dziedzictwa obywatelskiego. W świadomości dzisiejszych mieszkańców nie ma tego, że to jest coś uniwersalnego, co zostało im podarowane. To jest posag, który dostaliśmy i z którego nie umiemy korzystać. 

  

• W takim razie co by pan przekazał dzisiejszym Żuławiakom? 

Niech pamiętają, że Żuławy nie znoszą bylejakości.

Michał Deniszczuk

Urodzony w Białej Podlasce (dawne lubelskie)

Na Żuławy przybył w 1945 roku. Ma 92 lata

 

W którym roku Pan tu przybył?

Ja przybyłem tu jeszcze w 1945 roku, pracowałem w straży portowej, no a w 1946 roku przejąłem gospodarstwo bo tu sporo jest z tamtych stron z tej wiochy, z której ja pochodzę.

 

A z jakiej?

Białej Podlaski to jest lubelskie. No i oni tutaj poosiedlali się no i mówi do mnie taki Osiński - ty młody, ty znajdziesz tu wszędzie pracę, gdzie indziej pójdziesz? Zajmuj gospodarstwo po Niemcu. Tutaj był taki Kruglowski Rubert on miał 30 hektarów i zająłem te gospodarstwo. No ale licho mnie później! Bo przyszła akurat taka, ona nawet jak ja byłem mały to przychodziła do mojej siostry i nosiła mnie na rękach, znajoma z jednej wiochy prawie no i mówi do mnie, przyszli z mężem swoim - my zajmiemy z Tobą gospodarstwo te tutaj. A ja mówię oj to będzie bida - nie! My będziemy się zgadzać jak licho. A ja mówię, no dobrze zajmujcie, przecież ja tego nie budowałem ani nic, wzięliśmy to gospodarstwo na spółkę. Ale co spółki, najlepsza mąż z żoną to jest spółka, a z obcymi to nie bardzo. A ten był taki pijak notoryczny lubiał wódę, lubił podiwanić coś. No, ale dobrze, jak zajęli to zajęli, no i rok po roku i żyjemy jakoś. Na górze mamy górę wspólną. Ja sobie zboże ponosił, a on wstanie wcześniej, on nie może dospać, moim zbożem nakarmi swoje konie na rynek jeszcze weźmie. I ja wtedy mówię mięliśmy się zgadzać, no tak. Wszystko się starzeje, stodoła zawaliła się, niema komu remontować, ni mnie nie potrzeba bo już starszy, a jemu więcej było trzeba niż mnie. Dobrze więc ja myślę sobie co mam zrobić, rzuciłem tamto jemu, jedno, drugie gospodarstwa i pobudowałem się tu. Tu Niemcy spalili w 1945 roku, przyjechali z Gdańska już tutaj sąsiad był i oni popodpalali, a tu była obora, mieszkanie, z białej cegły, a oni to spalili.

 

Kto spalił Polacy czy Niemcy?

Niemcy, przyjechali z Gdańska samochodem, jeszcze w trakcie wojny na wiosnę. No i zabrali się i pojechali. Ja tu budowałem się od podstaw.

 

W którym roku?

W 1964 roku.

 

Czyli na tej spółce Pan źle wyszedł?

Tak, źle wyszedłem.

 

A mieszka tam jeszcze ten Pana znajomy?

Nie, to już dawno nie ma nikogo, poumierali. I Ten ojciec ŚP Buczyński Ludwik, Gienek - jego syn wyjechał, bo żona jego była Niemką.

 

Niemką, a skąd?

On tutaj tutejsza była, ale się przechrzciła na Polską wiarę, ona Elza była, a Jadzia zrobiła się i wyszła za tego Buczyńskiego.

 

I też umarła?

Tak, ich syn został się i mieszka tu w szkole. Jakoś się stało że oni wyjechali do Niemiec. Ona miała ojca w Niemczech, a ich było pięć dziewczyn, sześć nawet. No i matka jak stąd wyjechała, pojechała do tego męża swojego, no i on umarł i ta sąsiadka ta Jadźka też pojechała tam z mężem. I on parę razy przyjechał tu z Niemiec i mówi już, że to Faterland, ale pobył parę lat i wykitował w Faterlandzie. Teraz nie ma nikogo tylko syn jego został.

 

A jak to było w te pierwsze lata po wojnie?

Tu były zalane tereny, tu nie było nic, tylko woda.

 

Cały Błotnik i Trzcińsko były zalane?

Tak zalane, dopiero w 1947 roku odwadniali. Jak trza było jajek kaczych, to w każdym domu kaczki się nieśli i na każdej wierzbie pełno kaczek niosło się. To ja wziął łódkę i psa i se pływał i nazbierał jajek. Później zaczęli odwadniać, pompę uruchomili, w każdym rowku siatki mieliśmy to szczupaków tyle że nie można było unieść tego. No i później po odwodnieniu ciemno światła nie ma. A ja jak pracowałem w straży portowej widzę pompa jest zdewastowana, jeszcze paska już nie było, ale wszystko było w porządku, pas to nie wiem, czy ktoś skradł, czy Niemiec zabrał, no i ja mówię dobrze ja będę tej pompy pilnował.

Za miesiąc kierownik melioracji - Ziółkowski, ja ze służby jechał, karabin na ręku z mojego portu i zajeżdżam do niego i mówię - wie Pan co Panie kierowniku ja chciałem wziąć pod opiekę pompę, żeby nie zdewastowali, a on mówił że ja będę pompiarzem i pyta skąd ja mam broń, a ja mówię no mam. A on pyta - a klucz? A ja mówię - no klucz był to ja zabrałem do domu i mam klucz u siebie. Dobrze to niech Pan pilnuje. No i ja mówię, żeby pompę uruchomić to trzeba światło doprowadzić, dobrze to wyprowadzaliśmy tam światło. Ja poszedłem tam za kanał, tam słupy leżały, Niemcy specjalnie poniszczyli linie. Miedne przewody byli, nie tak jak teraz, naściągałem tych przewodów i słupy podniosłem. Trzech było takich elektryków co mieli doprowadzić światło i uruchomić pompę. Jak uruchomili pompę to od razu tu 300 m poprowadzili i mnie światło i światło je. A tu przychodzili zewsząd gospodarze, co nie mieli światła, a ja im mówię kombinujcie słupy i jeden od drugiego będzie miał. Tak jakoś myśmy się elektrfikowali. Ja miałem pierwsze radio to tu co wieczór miałem zgraje ludzi. Jeszcze taka była Piłsudzkiego - Wanda, on miał dwie córki Jadzię i Wandę -to ona znalazła się aż w Madrycie i ona dawała te dzienniki. Ona wróciła też jeszcze ale już ojca nie było, bo ojciec jeszcze umarł jak ja przysięgę składałem w 1935 roku w wojsku.

 

A Pan który rocznik?

Ja dwunasty. Dziewięćdziesiąty drugi rok już mam to już kupę przeżyłem. Ja w 1939 roku jak to się mówi w jedną piersią szłem na dwa fronty na front zachodni i front wschodni. Niemcy ranili mnie podczas bombardowania, było to w rejonie Brześcia nad Bugiem. Mieszkałem w rejonie Białej Podlaski do Brześcia miałem 20 km.

 

Pan był w AK tak?

Tak w AK byłem. Ale dobrze układała się nam praca z batalionami chłopskimi, także ok. 3 lata temu, to nawet z wnioskiem wystąpili, żeby stopień podwyższyć. Bo ja byłem jako plutonowy do 1939 roku, a teraz jestem kapitan w stanie spoczynku. Coś tam niby mieli mi dodać do emerytury za te odznaczenie wojskowe, ale nic nie dodali. No ale by gorzej nie było, a już się ma jakoś na gorsze.

 

A jak Pan trafił z Lubelszczyzny na Żuławy?

Normalnie. Na odzew Polski że trzeba zasiedlić te tereny odzyskane, żeby wyjeżdżać na zachód. I na tej podstawie rzuciłem wszystko. Moja żona miała dwóch braci, oni wyjechali obaj na zachód, jej brat młodszy miał moją siostrę za żonę i oni byli tutaj niedaleko na Wiślinkach, ale ojca zabrali, a matka czyli teściowa została przy nas. No i list przysłali że bardzo źle się czuje moja siostra i ojciec tez chce wrócić do domu. To ja przyjechał i zabrał tam, to jak oni odjeżdżali to ja im mówiłem, jak wam będzie coś nie dopisywać piszcie, ja zostawię wam to, a sam pójdę na zachód. No i tak było. Przyjechał ten młodszy brat Janek i mówi że tak i tak to ja przyjechałem, zabrałem teścia i siostrę swoją. Oni tam przez tą wodę się poprzeziembiali i poumierali. A on jak wrócił to ja mówię bierz to Twoje, a ja pojadę na zachód. I przyjechałem tutaj już nie na jego miejsce, tylko jak mówiłem ten Osiński Józef mnie namówił.

 

A nie został Pan w końcu tym pompiarzem?

Nie, nie zostałem, drugi przyszedł z Gdańska, taki kulawy. No natomiast społecznie pracowałem, dwie kadencje byłem radnymi byłem sołtysem w Trzcinowie. Ja teraz jeszcze pracuję społecznie w Głównym Urzędzie Statystycznym jestem korespondent rolny, co miesiąc 15-go wysyłam im raport.

 

A mógłby Pan nam jeszcze opowiedzieć jak to było w te pierwsze 2-3 lata po wojnie?

Jak pracowałem w straży to dostawałem mięso bawołów. Z UNRRY dostawaliśmy konserwy, pomagali nam.

 

Kiedy Pan skończył pracę w straży portowej?

To było w 1946 roku.

 

I dalej z czego Pan żył?

Jak odwadniali to po cztery tony ryb braliśmy na rynek, sprzedaliśmy co sprzedaliśmy, a jak nie to wysypaliśmy. Z UNRRY dostałem jednego konia, jednego dokupiłem. I orałem sobie dokoła jednoskibowcem, a jak miałem już dwa konie to już dwuskibowiec kupiłem. Wybronowało się czyściutko i później się zboże siało, a miałem snopowiązałkę swoją. Ten co lubiał uchlać się to on ukraść chciał ją Niemcom, a ja mówię nie idź nie rabuj Niemców, bo to jego własność, oni i tak wyjadą, a co to w woreczek weźmie to wszystko, a resztę i tak zostawi, no i on przyszedł i mówi: Niemiec chciał mnie zarombać - a mówiłem ci, ostrzegałem nie idź, po co? Toż to jego! I jak już oni mieli wyjeżdżać to ja im pisałem skąd mają wyjechać, gdzie wyjeżdżają i on nareszcie zachodzi, a tam taka szopka je, tam z tyłu jeszcze woda była w tej szopce i tam była ta snopowiązałka Farowska, powiedział że możemy ją używać wspólnie. I tak było. Później jak trza było kosić, to ja po nią poszedłem. To była bardzo dobra snopowiązałka, nie przepuściła żadnego snopka, później miałem jeszcze inną ale już tak nie wiązała. Ten Osiński miał Zeringa, zabrał od kogoś z gospodarki Niemieckiej. No i później miałem brata tam w Lubelszczyźnie, on miał syna, i on do mnie pisze, że nie ma go za co uczyć, kształcić bo podupadł, był chory na płuca i nie mógł ciężko pracować. Ja mu napisałem żeby go przysłał do mnie na moje utrzymanie. I tak było, przyjechał tu chłopak, chodził tu do szkoły, skończył szkołę. Ale ja widział ze to było za mało, pojechał w Lubelskie skończył Uniwersytet jako inżynier-magister. On tutaj na wybrzeżu był nawet inspektorem oświaty i dyrektorem w szkołach był. Dobry chłopak był, on mnie do tej pory pamięta, teraz mieszka w blokach nauczycielskich w Oliwie, jak mnie coś trzeba to on przyjeżdża. I jeszcze jeden bratanek i chrześniak zarazem był u nas, też szkołę skończył i też o mnie pamięta. Także jednym słowem pomagamy jeden drugiemu i życie jakoś idzie na przód Bogu dzięki. Oby tylko jakoś gorzej nie było, ale już idzie ku gorszemu. Już zdrowia brakuje, ale ja już mam 92 lat to już się zdrowia nie nabierze, żona ma 80 lat, 12 lat ode mnie młodsza, 1925 rocznik, a ja 1912. Świbna. W melioracji pracowałem 12 lat, z melioracji poszedłem na emeryturę.

 

Michał Deniszczuk

14 października 2004

 

Wywiad przeprowadzili: 

Dariusz Piasek i Marek Opitz

Stowarzyszenie Miłośników Nowego Dworu Gdańskiego
Klub Nowodworski
ul. Kopernika 17
82-100 Nowy Dwór Gdański
tel. 55 247 57 33
fax 55 247 57 33
e-mail: biuro@klubnowodworski.pl

NIP: 578-11-21-846