Władysław i Elżbieta Madej 

- zamieszkali w Kończewicach. Pan Władysław urodził się koło Nowego Sącza, niedaleko Grybowa na trasie pomiędzy Tarnowem i Krynicą, w powiecie Gorlica. Pani Elżbieta urodziła się w Starej Wiśle i od urodzenia mieszka na Żuławach. On ma 78 lat, ona jest od niego cztery lata młodsza. 

  

• Panie Władysławie, jak Pan trafił na Żuławy? 

W 1947 r. zostałem aresztowany w swoich rodzinnych stronach przez wojskową prokuraturę wojewódzką w Rzeszowie i dostałem 10 lat banicji. To była kara za to, że walczyłem w Armii Krajowej. Nie siedziałem, tylko musiałem opuścić to województwo, w którym byłem osadzony za karę. W więzieniu byłem do rozprawy. 

Na Żuławy trafiłem, bo tutaj już byli ludzie z moich stron, 11 rodzin, które osiedliły się między innymi w Miłoradzu. Przyjechałem więc tutaj, sam nauczyłem się stolarki. Powoli wszystko robiłem. Najpierw ule, a później koła, wozy, okna. Nauczyłem się konia podkuć, umiałem fartuch uszyć, czapkę, spodnie, sam skroiłem, sam obszyłem. Mówili o mnie Madej ze złotymi rękami. Do dziś mam ciągniczek swojej roboty. Koła od kosiarki, silnik od pompy, nie trzeba rejestrować, wszystko można przyczepić. To robiłem, ale sezonowo przeważnie prowadziłem omłoty zboża. Później kupiłem sobie agregat do omłotów koniczyn. Na ówczesne czasy, jak młóciłem, brałem 150 zł za godzinę (litr benzyny kosztował 5 zł). Więcej zboża miałem niż gospodarz. Brałem 6 kg od metra. Jak omłóciłem 100 kwintali, to 600 kg było moje. W domu trzymałem ile mi było trzeba, a resztę dawałem na sprzedaż. Jak zaczynałem młócić, to jeden rok zaczynałem na tamtym końcu, a kończyłem tu, a na drugi rok odwrotnie. Skończyłem zboże, to brałem drugi agregat i jechałem młócić koniczynę. PGR-om nie wolno było brać prywatnego, ale jeżeli im nie omłóciłem, to ich koniczynę myszy zjadły i nic nie mieli. W PGR Szymankowie, gdzie jest suszarnia młóciłem bardzo dużą ilość koniczyny. Potem miałem powiat Malbork, Sztum, Nowy Dwór Gd., Tczew i Starogard Gdański. Tu skończyłem, to jechałem na inne województwo. Z tego żyłem. Byłem ludziom potrzebny. Kto mnie nie znał? Gdybyście pojechali do Subków, czy w okolice Pelplina i zapytał się o Madejka małego, to pamiętali wszyscy. Wiedziałem nawet, jak się nazywają psy przy budzie, bo przynajmniej raz w roku bywałem wszędzie. 

  

• Pamięta Pan swoje pierwsze wrażenia, kiedy przyjechał Pan na te tereny? 

Wydawało mi się, że to Ameryka. Czyściutko wszędzie, domy murowane i duże. U nas (w górach) była bieda, nie było słomy, a tu poniemieckiej słomy było pod dostatkiem. Oni ją ładowali na wagony i przywozili do nas. 

Dziś zajechać tam w moje rodzinne strony, to tam jest Ameryka, a tu dziadostwo. Nie to co kiedyś, kiedy dbali o Żuławy. A jak dbali o wały! Na początku było tak, że pilnował je strażnik wałowy. "Kretówki" sam rozwalał. Jeżeli ludzie wyjeździli rowerami ścieżkę, to na taczce przywiózł glinę i wyrównywał. A dziś? Szkoda gadać, po wałach jeżdżą traktorami i robią dziury. Nikt trawy na nich nie kosi, zwierzyna kręci dziury, jak chce i gdzie chce. Myśmy musieli kiedyś kosami kosić siano, każda setka była wykoszona. Jakby który nie wykosił do 10 września, to na drugi rok wałów do koszenia nie dostał. Wtedy każdy chciał siano, bo nie było we wsi robotnika, żeby nie miał chociaż jednej krowy. Teraz nikt nie kosi, dzisiaj są gospodarze, którzy nie mają ani jednej krowy. 

• Jak doszło do zawiązania się straży ochotniczej w waszej miejscowości? 

Powstawały Gromadzie Rady Narodowe i na pierwszym posiedzeniu radni postanowili, żeby utworzyć straż pożarną w Kończewicach. Dostaliśmy wtedy ręczną sikawkę z Lisewa. Utworzyliśmy ją w budynku, gdzie przed wojną straż pożarna i kostnica kościoła ewangelickiego była. Na pierwsze zebranie, przyszło kilku młodych mężczyzn. Z komendy dostaliśmy 6 pasów, hełmy białoruskie, wojskowe i sikawkę a później motopompę. Pierwszy wóz to Star 20, później dostaliśmy Stara 25, Stara 244 tzw. "Pepsi". 

  

• Pamięta Pan największy pożar? 

Największa akcja jaka tylko mogła być, największy pożar w mojej pamięci to pożar Państwowego Gospodarstwa Rolnego Gorzęcin. To było w 1958 roku. Przyjechałem akurat kolejką do Kończewic, wysiadłem i zauważyłem w oddali dym. Zaraz doleciałem do remizy i włączyłem syrenę. Prezes naszej straży Pawlik wiózł obornik na wozie (a samochodu jeszcze wtedy nie mieliśmy, tylko motopompa była). Myśmy ten obornik zwalili, pompę i sprzęt załadowaliśmy na wóz, batem po kasztanie i pojechaliśmy na szosę. Zatrzymywaliśmy samochody, żeby nas któryś zabrał, ale jeden nie miał miejsca, a drugi nie wyrażał zgody. Skończyło się to tak, że jeden z naszych wyrzucił kierowcę z samochodu i zawrócił wóz. Ruszyliśmy do pożaru. Dopiero, kiedy dojeżdżaliśmy już do pożaru, jednostki z Malborka nas przegoniły. Za to w Tczewie o pożarze nikt nie wiedział, chociaż to niedaleko. Dopiero na koniu ktoś do nich pojechał, aby ich powiadomić. Trzeba wiedzieć, że nawet z Tucholi, Grudziądza przyjechali, około 11 jednostek. To był naprawdę ogromny pożar. Samej kapusty nasiennej (w ziarnkach) spaliło się 18 ton, bo to był ogrodniczy PGR. A ile bydła się spaliło! Jak zajechaliśmy, to stodoły już nie było. Z kilku tysięcy beczek ogórków kiszonych przygotowanych na eksport, tylko obręcze zostały. A przecież takie ogórki to sama woda. W pobliżu były silosy z kapustą, to ona się ugotowała, takie to było wszystko nagrzane. Pośrodku tego podwórza była duża sadzawka na 1,5 m głębokai to i tak zabrakło wody, ciągnęli z Wisły. Przed wojną to był majątek generała Władysława Sikorskiego, on miał na Pomorzu kilka majątków, a tutaj gospodarzył jego brat niemowa. Po wojnie znacjonalizowali majątek i powstał PGR. Mówił pan, że na początku nie mieliście samochodu, to pewnie i sprzęt strażacki też był zupełnie inny? 

Nie było takich węży jak teraz. Były konopne, trzeba było chłopa, żeby je wziął, potem dopiero nastały stylonowe. Dobre były mocne i sztywne, nie bały się wody, ale bały się ognia. Teraz są takie węże, że nawet ten o długości 120 metrów sam wezmę. Jak jeszcze nie było państwowych fabryk, węże produkowali zakonnicy w swoich zakładach w Niepokalanowie. W remizie oprócz sprzętu mieliśmy dużo innych rzeczy np. naczynia we wzór kaszubski na 150 osób, kotły, piec co., krzesła.

• Pani Elżbieto urodziła się pani na Żuławach. Czym się zajmowała Pani rodzina przed wojną? 

Mój ojciec pracował w Kończewicach, tylko mieszkanie mieliśmy w Starej Wiśle. Później, jak dostali mieszkanie w tej wsi, to się przeprowadziliśmy. Miałam wtedy trzy lata. W domu nie było takiego bogactwa, jakie mieli bambry. U nas w domu mieliśmy jeden pokój, kuchnię i komórkę. Z tej komórki mama zrobiła sypialnię, ale i tak ciasno było. Kredens, dwa łóżka, szafa na ubranie, na bieliznę, kanapa i stół. U nas na podwórku, chociaż dużo ludzi mieszkało, każdy miał swój pasek i go pozamiatał, chwasty wyrzucił z ogródków. Był duży porządek. 

  

• Jak Pani wspomina ewakuację tutejszych mieszkańców pod koniec wojny? 

Wyjechaliśmy stąd na początku 1945 roku. Przyszedł około drugiej w nocy gospodarz, pukał do okna, żeby szybko się ubrać i wyjechać, bo Ruski już tutaj są. Mama nas obudziła, ubraliśmy się, a wozy były przyszykowane, tylko trzeba było konie założyć i uciekać. Wyjechaliśmy rano o 7.00, dojechaliśmy do Tczewa koło wieży ciśnień i dalej już nie mogliśmy ruszyć, bo wielka kolejka stała z wozami innych. Dopiero na wieczór na Górki zajechaliśmy do takiego folwarku. Tam nocowaliśmy w stajni. Na drugi dzień znowu trzeba było dalej uciekać, bo już słychać odgłos strzelaniny. Krzyczeli, że już blisko są Ruski. Przed samym Gdańskiem staliśmy tydzień. I znów musieliśmy jechać, a wtedy byliśmy w Reitenberg. Wiem, że przy końcu marca na Hel uciekaliśmy. Niemcy na nas krzyczeli, żebyśmy wchodzili na statek, bo jak nie, to nas rozstrzelają. Mówili, że jak Ruskie przyjdą, to gorzej z nami będzie. A myśmy się bali iść na statek, bo wtedy tyle statków tonęło. Końca tej ucieczki nigdy nie zapomnę. 20 kwietnia była taka piękna pogoda, bo Hitler miał Geburstag (urodziny). Bez przerwy latały samoloty, a my uciekaliśmy do lasu, bunkrów. Ganiała nas policja polowa. Już nie byłam z rodzicami, bo jak był atak, to się rozdzieliliśmy. 21 kwietnia w deszczowy dzień, z karabinami w ręku doprowadzili nas na statek. Najpierw na mniejszy, który nas podwiózł do większego statku. Tam na coś takiego podobne do stołu czterej ludzie musiało wejść i na tym dźwigiem wciągano wszystkich do góry. Na statku "Urondi" było ponad 3000 ludzi, wywozili nas. Sześć statków płynęło, po dwa. Przed nami były takie mniejsze jednostki, które min szukały na takiej szerokości, jaką miały nasze statki. I znajdywały. Do Danii płynęliśmy 8 dni. W nocy staliśmy, nie można było płynąć. W dzień jak był alarm to też musieli stanąć. Moja ciocia też była na statku, ale innym. Nasz to był frachtowiec (taki co zboże woził), a moja ciocia z dziećmi była na statku pasażerskim. Kiedy dopłynęliśmy do portu w Danii, ich statek stanął obok naszego. Zauważyłam kuzyna, który kręcił się po pokładzie i poszłam do naszego kapitana, żeby pozwolił my przejść odwiedzić rodzinę na "Herkulesa" (tak nazywał się ten pasażerski statek). Za bardzo nie chciał, ale pozwolił. Krótka była to wizyta, obiecałam im jednak, że na drugi dzień też przyjdę. Ale na drugi dzień tam pusto się zrobiło, bo wywozili ich do lagrów w Danii. My jeszcze byliśmy tam dwa dni, potem wywieźli nas również do lagrów. W Danii byłam 2,5 roku, pisać do domu można było po roku. Myślałam, co mam zrobić? Napisałam adres, taki jak kiedyś był podczas wojny, Konzendorf. Pomyślałam, że dojdzie i faktycznie doszedł do mojej matki. Jak ona dostała ten list, to później odpisała. Do listów dokładaliśmy koperty, żeby mogli nam odpisać. Odpisała dopiero po pół roku, dowiedziałam się wtedy, że moi rodzice żyją. Pisała: Nie przyjeżdżaj, bo tyfus panuje". Chorowali wszyscy - brat, mama i ojciec, a poza tym straszna bieda była i jeszcze na Niemców inaczej patrzyli, źle. Mama pisała, że mam wytrzymać w Danii jak najdłużej mogę i na razie nie przyjeżdżać. Ja sobie jednak myślałam, że jak oni wytrzymują, to ja również wytrzymam. 2,5 roku tam byłam i starałam się, żeby tu przyjechać tu. Przyjechałam z babcią, ona pojechała prędzej, a ja zostałam jeszcze w Narwiglage. Tam były jeszcze inne młode dziewczyny. Przychodzili żołnierze i chcieli z nami iść na spacer. Moja koleżanka i ja chowałyśmy się pod pierzynę, ona do mamy do łóżka, a ja do sąsiadki. Później komendant obozu mnie pytał dlaczego ja nie lubię polskich żołnierzy, a ja odpowiadałam, że lubię, ale nie będę w nocy chodzić na spacer. Zagroził mi, że nie pójdę do domu, tylko do drugiego obozu, gdzie tylko za litr zupy i kawałek chleba muszą ciężko pracować. Babcia musiała wcześniej wracać, a mnie nie chcieli puścić. Mój tata miał mi ten powrót załatwić, bo ja wcale nie znałam polskiego. Cztery dni jeszcze mnie tam trzymali i dopiero puścili. Bałam się jak się będę dogadywać, ale jechałam z dziewczyną z Tczewa i do jej miasta dojechałyśmy bez problemu. Most przez Wisłę był rozwalony, przez rzekę prom kursował. Jej brat mnie odprowadził do promu, bagaż zostawiłam u nich, przyszłam do domu. Ciemno już było, a ja bałam się, co się stanie, jak będę musiała z kimś rozmawiać. Szczęśliwie jednak dotarłam, mama i tata bardzo się cieszyli.

• Panie Władysławie, żałuje Pan, że osiadł na Żuławach? Raczej nie, chociaż jak tak mnie mocno reumatyzm łapał, to nieraz myślałem, żeby stąd wyjechać. Miałem znajomego w Lasowicach. Jego żona była tak skulona, aż garbata on taki sam z tego reumatyzmu żuławskiego. Ile pieniędzy wydali na lekarstwa. Sprzedał gospodarstwo i pojechał w swoje strony, kupił sobie hektar ziemi w Piaskach Lubelskich. Jak ich spotkałem po trzech latach, ona prosta, on czerwony, prosty, i mówi: po co my jechaliśmy na te Żuławy, gdybym wiedział, że mi to pomoże, to od razu byśmy tam wrócili. Nie każdego tu łamie. Żonę czasami też, ale ona się tu urodziła, więc jest przyzwyczajona. Ale ci przybysze z gór bardzo cierpią na reumatyzm. Tu są przecież niziny, Żuławy. Gdybym miał gdzie, kto wie, czy bym nie poszedł. 

  

• A nie czuje się Pan z tą ziemią związany? 

Teraz mnie tu już nic nie wiąże. Wcześniej owszem byłem związany, bo żyłem z ludzi i dla ludzi. Gdyby nie ludzie, nie ta cała wieś, to bym tu nie żył, byłbym niepotrzebny. Z drugiej strony tutaj już raczej zostanę. Tu się zapoznałem z żoną, tu się ożeniłem, domek sobie pobudowałem, tu się urodziły nasze dzieci.

Wacława Kołsut 

- przyjechała z rodzicami z Wysokiego Litewskiego (k. Terespola), z ziem położonych zza Bugiem. Mieszka na Żuławach od 1946 roku, najpierw w miejscowości Bronowo, później przeniosła się do Żuławek (gmina Stegna). Wyszła za mąż w 1948 roku. 

  

• Kiedy zapadła decyzja o przyjeździe na Żuławy? 

Jak dotarliśmy do Polski, najpierw zatrzymaliśmy się w miejscowości Osice niedaleko Siedlec. Tam mieszkaliśmy jakiś czas, ale ponieważ nie było warunków, zapadła decyzja o wyjeździe na zachód Polski. Przypadek sprawił, że kolega (Karbowski się chyba nazywał) ojca mieszkał już wtedy w Bronowie. Dzięki niemu wybraliśmy to miejsce i tak znaleźliśmy się na Żuławach. 

  

• Pamięta Pani pierwsze dni, kiedy przyjechała pani na te tereny? 

Biednie było, nie było co jeść, często nie mieliśmy nawet chleba. Na szczęście byłam młoda, obrotna, trochę handlowałam z mieszkającymi na Żuławach Niemcami. Niemcy sami chcieli, aby handlować ich rzeczami, przynosili te rzeczy do domu. Sami wyjechać nigdzie nie mogli. Wtedy wszystko było chodliwe - pościel, poduszki. Wielu Polaków nic nie miało, więc towary od Niemców - pościel, odzież, garnki, kubki - przydawały się. Najbliższy targ był w Gdańsku 

  

• Ile kosztował koń z UNRR-y? 

Wtedy koń kosztował około 3 tysiące, a kilogram kiełbasy można było kupić po 25 zł. 

  

• Kiedy przyjechaliście, jaki obraz tu zastaliście? 

Woda, woda, woda. Gdzie tylko człowiek spojrzał, wszędzie była zalana ziemia aż do Nowego Dworu. Pod dom trzeba było łódkami podpływać. Jak myśmy tu przyjechali zimą, to szliśmy po lodzie. Kiedy zrobiło się cieplej, to można było ryby łowić. Pamiętam, jak łapało się szczupaki. Przyprawiało się je zwyczajnie i jadło. 

  

• Mówiła Pani, że kiedy przyjechaliście, sporo było tu Niemców? 

Bardzo dużo. To byli sympatyczni ludzie. W Bronowie rok czasu przebywaliśmy jeszcze razem. Miło wspominam młodą kobietę, Niemkę, w której domu mieszkaliśmy. Potrafiła rozebrać i złożyć rower, jak prawdziwy fachowiec. Wyjechała, jak Niemcy mieli ewakuację. Długo jeszcze do nas wysyłała listy. Pisała, że gdyby nie my, to Ruski by ją zabiły. 

  

• Mieliście tutaj jakieś kłopoty z Rosjanami? 

A co pani myśli? Jak myśmy tu przyjechali, to jeszcze Rosjanie byli, jeździli po wsiach, rabowali i kradli. Później odbijało się na Polakach, że to niby oni kradli, a to Rosjanie wpadali samochodami do gospodarstw, okradali i grabili. Ich tu było pełno. 

Długi czas czuliśmy nad sobą ich kontrolę. 

  

• Czy mieszkający tu Niemcy przekazywali Wam jakieś doświadczenia, jak żyć na tej ziemi, jak ją uprawiać? 

Nie przekazywali nam żadnych doświadczeń, no chyba, że o wekowaniu, bo w moich rodzinnych stronach nie robiliśmy weków. 

  

• Jaką rolę w tych pierwszych latach odgrywał kościół? 

Na pewno większą niż teraz. Ludzie chcieli do niego wchodzić, bardziej jak dzisiaj. Dużo wydarzeń rodzinnych było związanych z kościołem. Zaraz po wojnie ksiądz był niemiecki, nawet rozmawiać za dużo nie umiał po polsku. Trochę kłopotu z tym było, ale akceptowaliśmy go, bo był bardzo dobrym człowiekiem. Czy człowiek poszedł ślub brać, czy dziecko ochrzcić nie żądał zapłaty. Masz, to dobrze, nie masz, drugie dobrze. Trzeba było do chorego, to przyjechał. To był Niemiec, ale miał polskie nazwisko. 

  

• Kiedy poczuliście się na Żuławach jak u siebie? 

Poczuliśmy się od razu. Czuło się ulgę, swobodę. Nie tęsknię za rodzinnymi stronami, bo tam nic już nie ma, za nic bym tam nie wróciła. Czy czuję się prawdziwą Żuławianką? Prawie. Tylko o kimś, kto się tutaj urodził, można mówić, że jest prawdziwym mieszkańcem. Kto się gdzie indziej urodził, jest nim tylko w połowie. 

  

• Przeżyła Pani Rosjan, potem ciężką pracę na Żuławach, co by Pani chciała przekazać następnym pokoleniom Żuławiaków? 

Ciężką pracą można wyjść z biedy i się dorobić. I uczyć się, ja wszystkie dzieci wykształciłam, bo to jest najważniejsze. Chociażby człowiek był w jednej sukni, to co ma w głowie jest najważniejsze. Kto tylko może się kształcić, to niech to robi. Dzisiaj bez wiedzy, nie da rady żyć.

Stefania Ciechorska 

- od 1947(48) roku mieszkanka Marzęcina. Urodzona w Grabowie koło Starogardu na Pomorzu. Ma 82 lata. 

  

• Jaka było pierwsze spotkanie z Żuławami? 

Pamiętam tę drogę do dzisiaj. Most w Tczewie został zawalony przez Niemców, szliśmy więc przez skutą lodem Wisłę na piechotą. Z Lisewa kolejką wąskotorową dojechaliśmy do Nowego Dworu, a stamtąd już na pieszo doszliśmy do Marzęcina. Był taki moment, że nie mogłam iść, w pół drogi usiadłam na śniegu. Doszłam jednak i od razu skierowaliśmy się do gminy (w Marzęcinie gmina była), na której czele stał wójt Szumielewicz. Faktycznie potrzebowali kowala. Na całych Żuławach pełno było zepsutego sprzętu rolniczego do naprawy. Poza tym konie z UNRRY trzeba było podkuć, a z Ameryki przysyłali wyjątkowo dzikie, wielkie i bardzo silne zwierzęta. Nikt nie umiał się z nimi lepiej obchodzić niż mój mąż. W Nowym Dworze pracował kowal, ale i tak wszyscy tu jechali. Z takim koniem trzeba było umieć postępować, najpierw spętać mu nogi, potem przewrócić i podkuć. Już od 5.00 rano stała do męża kolejka długa stąd do kanału. Później to on już nie chciał kuć, brał podwójną cenę, żeby jechali gdzie indziej, ale i tak stali. 

  

• Czy faktycznie o waszym przyjeździe tutaj zadecydował tylko ten warsztat? Jaka to była decyzja, żeby tu osiąść, baliście się czy czuliście się szczęśliwi? 

Tylko warsztat. Nie chcieliśmy tu osiąść na stałe. Mąż chciał parę lat tu popracować, a potem przenieść się do Gdańska. Cieszył się z tej kuźni, w naszych rodzinnych stronach nie było za dużo pracy, a tutaj od razu i praca i warsztat. Przekonał mnie, zresztą z nim można było zawsze iść na koniec świata. Jednak w Pelplinie mieszkanie zostawiłam od tak, tylko na klucz zamknięte, bo byłam pewna, że wrócę. Kobylarz był taki staranny, wszystko umiał zrobić, pieniądze przyniósł, a mnie nie pozwalał nic robić. Pracował od rana do wieczora. Z nim nie bałam się przyjechać na Żuławy, z drugiej jednak strony, kiedy przyjechałam to płakałam. Taka trzcina tu była i tak szumiało. Ludzie wyrywali ją rękami, bo nie można było inaczej jej wytępić. Potem już było odwodnione, ale w rowach woda z taką rdzą jeszcze była. Za to jaka ziemia była! Jak ziemniaki urosły, to można je było pojedynczo kłaść na dłoń, takie wielkie. Pszenica również była spora. Kobylarz zasiał hektar, to później cały strych zawalony miałam. Pięknie ziemia rodziła. Mieszkaliśmy w jednym domu ze starym kowalem i jego rodziną. Krowę przywieźliśmy, to korzystali z mleka, masła i twarogu też. Ten stary Niemiec umiał dobrze pracować, a u nas robił za te mleko i twaróg. Miał takiego zięcia, hitlerowca, którego Kobylarz wygnał, bo strasznie go denerwował. Jak odjeżdżali, to jeszcze psa mi przynieśli. Tina, bo tak się ten pies nazywał, stale chodził pod drzwi, tam gdzie ten hitlerowiec mieszkał. 

  

• Co było najtrudniejsze na samym początku? 

Na samym początku tu nic nie było. Niemcy łapali ryby i wytłaczali z nich olej. Komosę (lebiodę) zrywali i jak szpinak gotowali. My mieliśmy kartofle przywiezione z naszych stron, z Pelplina. Krowę i świnię, męża brat jeszcze pomagał. Innej krowy nie było jeszcze wtedy w Marzęcinie. Ludzie przynosili jej obierki, żeby tylko miała co jeść i miała dużo mleka. Ta krowa to była żywicielka. 

  

• Było coś na Żuławach, co się pani od raz spodobało? 

Tutaj do podobania dla kobiety to raczej mało było. Tyle że mój mąż był dobry. Trzymało mnie to, że miałam szczęśliwe życie. Niestety niezbyt długo to trwało. Potem mąż zginął, a ja sama zostałam w ciąży i z dziećmi. 

  

• A jak po wojnie żyło się wam z miejscową władzą? 

Ci co byli w gminie, mieli dobrze. Dostali dobre pensje, ale pewnie musieli być w partii. Jak organizowali pierwszego maja, to wozy przyjeżdżały, orkiestra grała. Kaźmierczakowa z Kępek siedziała na wozie drabiniastym, spod stroju wystawały jej długie majtki z koronki, a ona ubijała masło. Śpiewali i jechali. Później była zabawa. Ludzie się ubrali podobnie i ja też: w granatową spódnicę, białą bluzkę i tenisówki Szumielewicz był, Ignatowicz ze Stobna, który miał duży brzuch, a na nim pas szeroki. Oczywiście były przemówienia. Jedno z nich pamiętam do dzisiaj: "To jeszcze będą takie czasy, że jak my będziem chcieli deszcz, to będzie deszcz, a jak będziem chcieli pogodę, to będzie pogoda". I każdy słuchał, co to za czasy będą. To chyba ten kosmos teraz przewidział. 

  

• Kiedy tego słuchaliście, to wierzyliście? 

Ludzie nic nie wiedzieli. Jeszcze do dziś na murze jest 3 razy tak na te pierwsze w kraju wybory. W Anglii jeszcze miała być wojna, ale się kraje dogadały i pogodziły, a Stalinowi powierzyli Polskę, bo obiecał, że zrobi wolne wybory. Tak naprawdę to tylko podzielił nasz kraj, przecież Polska była inna. Jak chodziłam do szkoły, to umiałam jej zarys z papieru wyrywać. 

Przyszedł taki moment, że poczuła się Pani w Marzęcinie, jak u siebie w domu? 

Jeszcze teraz jak w łóżku leżę to sobie myślę po jaką cholerę ten rzeźnik przyszedł wtedy do nas i kusił. Przecież by Kobylarz dostał pracę w Peplinie i był między swymi. 

  

• Gdyby pani teraz złapała złotą rybkę, która mogłaby spełnić trzy życzenia, to jakie by one były? 

- Jakie życzenia? Już teraz po wszystkim, pokochałam ten dom i cieszę się, że mój syn go remontuje i nie myśli o sprzedaży. Ale gdybym złapała złotą rybkę, to bym to wszystko zostawiła, żeby mieć domek przy mieście. Drugie życzenie, to żeby mój ostatni syn na roli nie był i miał pracę. 

  

• Trzecie życzenie takie bardziej osobiste, pani własne? 

- No nie wiem... Żebym tak zmarła, nikomu się nie naprzykrzając. 

  

• Może jakaś przestroga dla tych ludzi, którzy mieszkają na Żuławach? 

- Żeby lżej się żyło, to nie trzeba być zawistnym i ufać. Ja ufałam, wszystkim pomagałam. Trzeba w tej miejscowości żyć. W moich rodzinnych stronach, sąsiedzi do siebie między gospodarstwami furtki robili, żeby było im bliżej chodzić. Tego tutaj nie ma i nie było.

Marian Wawro 

- mieszkaniec Jeziernika w gminie Ostaszewo, na Żuławy przyjechał w 1948 roku i na początku pracował przy ich odwodnieniu. Urodził się na ziemi kieleckiej. 

  

Urodziłem się w kieleckiem. W czasie wojny byłem w partyzantce, potem dostałem się do wojska. A do partyzantki trafiłem uciekając przed Niemcami, którzy mnie chcieli wywieźć na roboty przymusowe do Niemiec. Wtedy Niemcy nawet dzieci brali, a na pewno tych, co ukończyli15 lat. Jak byłem w partyzantce, odbijaliśmy wtedy te pociągi. Szkód dużo narobiliśmy, przeszkadzaliśmy Niemcom. 8 maja byłem w Kołobrzegu i tam zastało mnie zakończenie wojny. Zupełnie przez przypadek trafiłem do odwodnienia Żuław. Jak Niemcy zalali Żuławy, to woda była aż po Markusy. Najpierw odwadnialiśmy Żuławy malborskie, elbląskie i w 48 roku, na końcu gdańskie. Później, jak już trochę się wysuszyło, przyszli inni - niwelowali kanały, rowy, mierzyli i na plany nadawali, bo z Żuław wszystkie plany Niemcy zabrali. Teraz dzięki naszej pracy, w geodezji są wszystkie plany, działki, podstawowe kanały. Za tę robotę braliśmy tyle pieniędzy, że w Ameryce tyle by człowiek nie zarobił. Wszędzie panował głód, ludzie chleb jęczmienny jedli, a my (robotnicy zatrudnieni przy odwadnianiu) jedzenie mieliśmy darmo, rzeźnik i kucharz byli, co drugi dzień świniaka bili, bo nas pracowało przy odwodnieniu 200 mężczyzn. Państwowa firma wodno - melioracyjna z Elbląga nas zatrudniała. Pamiętam, jaka przyjeżdżali do nas z wypłatą, to nawet obstawa była. 

  

• Z pracy pamięta pan ciekawe wydarzenia? A może jakieś powiedzenia ? 

Powiedzeń to raczej nie. A co do wydarzeń, mój kolega powiedział, że trochę się wykąpie, bo gorąco było. Wszedł do kanału, patrzymy, a jego nie ma, zniknął nam z oczu. Krzyknąłem do drugiego kolegi, że Beniek Raczkowski się topi. Jak tylko na chwilę pokazał się na powierzchni, podczepiliśmy go hakami, wyciągnęliśmy i położyliśmy na bale. Innym razem nie zapomnę, jak nikt nie chciał wejść na jeden teren, bo podobno było tak grząsko i głęboko. Ja się zgodziłem za swoją drużynę, ale za duże pieniądze. Tak naprawdę nie było tam głęboko, ale kazałem chłopakom wejść tam i chodzić na kolanach. Kiedy komisja nas zobaczyła, była pewna, że faktycznie mamy tej wody i szlamu prawie po pachy. W ten sposób nieźle wtedy zarobiliśmy. 

  

• Zaczął pan odwadniać Żuławy, jak one wtedy oglądały? 

Nie było widać drzew ani domów. Po roku odwadniania wydawało nam się, że już nie długo ziemia będzie, bo krzaczki zaczynały się pokazywać. Jeszcze za jakiś czas okazało się, że to nie były wcale krzewy, tylko drzewa, których czubki pokazywały się nad wodą. Gdzieś tak koło jesieni zobaczyliśmy góreczki, a na tych góreczkach pełno morskich ptaków. Aż grubo ich było, bo tam się osadziły ryby i wszelkiego rodzaju robale. Ale się te ptaki cieszyły! 

Na Żuławy gdańskie trafiliśmy 1948 roku. Tamte tereny (elbląskie i malborskie) odwodniliśmy, ale Ostaszewo nadal było zalane. Przyjechaliśmy w maju do Jeziernika, który wtedy miejscowi nazywali Pięknym Stawem. Dostaliśmy się nad rzekę Linawę, na której utworzył się duży zator i przebiliśmy go. Krótko przed tym kwaterowaliśmy w Rybinie (Rybakowo). Naprawialiśmy pompę w Chłodniewie, bo obsadzili nas na pompach. Trzech nas było, ściągaliśmy wodę dzień i noc. W pompach były takie kraty, między którymi pływały rozmaite drzewa, badyle, które musieliśmy wyciągnąć. Jak stamtąd wyjeżdżaliśmy, zrobiliśmy młodzieży potańcówkę. Z Rybiny do Jeziernika pojechałem ostatnim samochodem, bo tam się przenosiliśmy, a szkoda mi było potańcówki. Idziemy więc przez Jeziernik i szukamy dobrych kwater prywatnych. Byłem drużynowym, a razem było nas sześciu mężczyzn. Najpierw czterech zakwaterowano, a na końcu ja z kolegą dostaliśmy kwaterę. W Jezierniku dwa dni odwadnialiśmy, a potem pojechaliśmy do Lubieszewa. Jednak kwaterę nadal tutaj miałem, bo poznałem swoją przyszłą, bardzo młodą wówczas, bo 16-letnią dziewczynę. Wzięliśmy ślub i tam się osiedliliśmy. Dostałem pieniądze jako osadnik wojskowy i zacząłem powoli gospodarzyć.

• Jaka różnica była między zwykłym osadnikiem a osadnikiem wojskowym? 

Ci, którzy wcześniej nie służyli w wojsku przyjeżdżając dostawali tylko konie i co najwyżej zboże na zasiew. Jako osadnik wojskowy dostałem gotówką. Zamieszkaliśmy na kolonii za wsią, na tak zwanej kolonii. Tam gdzie mieszkałem, jak wojna się kończyła, Niemiec zaprosił sąsiada, zrobił libację i po jej zakończeniu, zabił siebie, żonę, wszystkie dzieci. Pochowali ich tam w ogrodzie. 

Kiedy zająłem się gospodarstwem, to w tamtych czasach zaczęły powstawać spółdzielnie produkcyjne. Pojawiały się hasła, że kto tam nie pójdzie, ten jest kułakiem. Później jeszcze doszła do tego wymiana pieniędzy. Ludzie zaczęli uciekać z dużych gospodarstw. Postanowiłem zostać członkiem spółdzielni. Jej władze przejęły moje gospodarstwo, a mnie dali lepszy budynek na kolonii, ze światłem. Dom był wysoki z pięknymi pokojami, piecami kaflowymi, obok stał spichlerz i stodoła. Tutaj było zupełnie inne życie, ale później nie było już dobrze. Zarabialiśmy śmiesznie niskie pieniądze. W tej spółdzielni dostaliśmy za rok wypłatę, w której dniówka wynosiła złotówkę z jeden dzień. Na tę wypłatę przyjechał wujek, więc kupiłem pół litra spirytusu i go poczęstowałem mówiąc, że pijemy właśnie równowartość roku pracy. 

Chciałem zrezygnować z pracy w spółdzielni. Napisałem, że się zrzekam członkostwa, ale kto się wtedy zrzekał, ten był wrogiem. Miałem wkład (konia, wóz) i chciałem go wycofać, aby zacząć gospodarzyć indywidualnie. Władzom spółdzielni bardzo się to nie podobało i przysłała do mnie kontrolę. Przyjechali jacyś ludzie skontrolować spichlerz i pytają się: To jest pszenica? - Tak - odpowiadam. To samo było, kiedy zobaczyli żyto. Kiedy jednak zapytali się co to jest, patrząc na wykę, zezłościłem się i odpowiedziałem - pieprz angielski. Ładna mi kontrola, skoro nawet nie zna odmian zboża. Ten, który się pytał wrócił później do spółdzielni i powiedział, że mam więcej zboża niż oni. A skąd miałem to zboże? Zbierałem tylko to, co po zwiezieniu zostawało na polach spółdzielczych, więc namłóciłem sobie wystarczająca ilość zboża. Później Gomułka powiedział, że kto chce być w spółdzielniach niech będzie, ale inni mogą być rolnikami indywidualnymi, wszystko zależy od ludzi. Przyszła inna ustawa, przestaliśmy być wrogami. Po jakimś czasie przenieśliśmy się z kolonii do samego Jeziernika, żeby dzieci miały bliżej do szkoły. 

  

• Proszę przypomnieć sobie ten moment, kiedy przyjechał Pan do Jeziernika w 1948 roku. Jak wtedy wyglądała ta miejscowość? 

Blado. Ludzie się bardzo szanowali, ale mało chleba było.To ziemniakami nadganiali, niektórzy krowę mieli, więc i mleko. Ciężkie były warunki w latach powojennych. Przyjechali tu ludzie z kieleckiego (najwięcej), z opoczyńskiego, warszawskiego i ze dwie, trzy rodziny zza Buga. Ci co przyjechali w 1945 roku zaraz po wojnie, to objęli te duże gospodarstwa, gdzie zmagazynowane były jeszcze poniemieckie zboże. Kto tego nie miał, to łódkami pływał po zalanych terenach i z zatopionych gospodarstw ściągali wysłodki, czasami trafiało się zboże zboże. 

• Czy często spotykaliście się po pracy z sąsiadami? 

Bardzo często. Wiadomo, jak to jest. Jak człowiek jest biedny, to koleżeński, nie to co bogaty. Wtedy zresztą nie było telewizorów, chodziło się do świetlicy, dzieci w szkole urządzały przedstawienie, chodziliśmy na potańcówki. Teraz zamiast tamtych rozrywek, wszyscy mają telewizory. Co prawda jest klub, świetlica, ale starszych to już nie obchodzi. 

  

• A jak się żyło z ówczesną władzą? 

Bardzo dobrze. Byłem w komitecie sklepowym, który kontrolował pracę całego sklepu. Taki wiejski komitet sklepowy to był mniej więcej od 1950 roku do lat 80-tych. 

  

• Czy czuje się pan Żuławiakiem? 

Nie bardzo. Więcej Polakiem. "Gdzie się kto ulągnie, tam ciągnie". Jak kto kocha rodzinę, ziemię naszą matkę, tak i nie może porzucić rodzinnych stron. Ciągnie mnie w kieleckie, żeby chociaż raz do roku jechać, odwiedzić, popatrzeć. Tam są zupełnie inne wsie. Nie ci ludzie, co byli kiedyś. Bardziej się czuję związany z tamtymi stronami. Po wojnie tam były domy pod strzechą, a tu było lepsze życie. Teraz jest odwrotnie.

Jan i Agnieszka Marczak 

- Pochodzą z jednej wioski na Kociewiu (miejscowość Cis gmina Zblewo, powiat Starogard), znali się jako dzieci, chodzili do jednej szkoły. Pani Agnieszka przybyła do Kątów Rybackich w 1946 roku, pan Jan dwa lata później w 1948. Tutaj się ponownie zapoznali i pobrali. 

  

Agnieszka Marczak: Mój ojciec, jego brat i dziadek byli rybakami, łowili na dużym jeziorze. Po wojnie była bieda, więc ojciec z bratem poszli do roboty do Nowego Portu w Gdańsku. Pewnego razu przyjechał taki jeden z Kątów Rybackich - Krzyżański się nazywał. Szukał rybaków na Zalew Wiślany. Ojciec i brat zgodzili się i pojechali. Sprzęt był, poniemiecki, zaraz zaczęli śledzie łapać na morzu. Jak ojciec do domu (na Kociewie) wrócił na Wielkanoc, to nawet przywiózł sporo pieniążków, bo nie metrami, tylko tonami łapali. Mieli trzy - cztery tony naraz. Po świętach mnie zabrał, bo moje dwie siostry pracowały, no i ojciec nie miał nikogo do pomocy. Do Tczewa zajechaliśmy pociągiem, z Tczewa do Lisewa pieszo, a przez Wisłę promem. Z Lisewa do Nowego Dworu Gdańskiego jeździła kolejka wąskotorowa. Z Nowego Dworu szło się pieszo do Kątów Rybackich. Dodatkowo trzeba było kartofle i chleb, mięso dźwigać, bo tutaj jedzenia na początku nie można było dostać, wszystko było zalane. Ojciec mnie na ramie od roweru przywiózł, a bagaż wieziony był na bagażniku. 

  

• Jakie były pierwsze wrażenia, kiedy Pani zobaczyła ten teren? 

A.M.: W jednym niemieckim domu mieszkały po trzy-cztery rodziny niemieckie i jeden Polak. Wśród Niemców to tylko dziadki, kobiety i dzieci były, bo mężowie gdzieś na wojnie walczyli. Kolejka szła od Sztutowa do Krynicy Morskiej, i Niemcy codziennie musieli chodzić na pieszo i rozbierali tę kolejkę etapami. Kiedy przyjechałam była wiosna, a w listopadzie oni już musieli wyjechać. Dostali nakaz, w którym kazano im najlepsze rzeczy zabrać ze sobą, tyle ile mogli unieść. Oni nie byli zamożni. Teraz rybacy mają piękne chałupy, a tamci mieli lepianki. 

Jan Marczak:Ten dom, który stoi obok, budowany był bez fundamentów, na kamieniach stoi. Kupowałem go od Polaka, który zaraz po wojnie tutaj mieszkał. W tamtych czasach, również na mierzei osiedlane były tutaj wojska polskie. 

  

• Kiedy przyjechaliście, było jeszcze sporo Niemców. Jak się porozumiewaliście, czy kontakty były dobre? 

A.M.: Niektórzy Polacy na Kociewiu umieli rozmawiać po niemiecku. Ja trochę umiałam, bo tam gdzie mieszkali moi rodzice, Niemiec miał gospodarstwo i on miał dwoje dzieci. Ten Niemiec kazał nam najmłodszego syna pilnować i tak się człowiek trochę nauczył. W czasie wojny był zakaz mówienia po polsku. W Kątach był jeden Polak na pięcioro Niemców. Niemcy mieli nakaz nas przyjąć. Straszono wtedy, że będzie wojna i tutaj wrócą Niemcy. 

  

• Podchodzili do was życzliwie, czy raczej mieli was za intruzów? 

A.M.: Oni nie mieli nic do gadania. Trudno mi powiedzieć, czy byli źli na tę sytuację, czy nie. Nie mogli tego okazać. Oni byli pewni, że tu jeszcze Niemcy przyjdą. W listopadzie, dostali jednak nakaz dzień przed, żeby się spakować, bo przyjadą samochody ciężarowe i będą wywiezieni statkiem z Nowego Portu do Niemiec. Większość spakowała się, ale kto chciał to mógł zostać. Kilka osób zostało. Ci co wyjeżdżali byli tacy cwani, że wszystko co musieli zostawić, zakopywali w ziemi na podwórkach. Byli pewni, że tutaj jeszcze wrócą. Oni zakopywali, a Polacy szukali. Mieli takie druty i wbijali w ziemię. 

  

• Jak wyglądały Kąty Rybackie zaraz po wojnie, czy bardzo różniły się od tych dzisiejszych? 

A.M.: Cała chałupa była jedna na dziesięć rozwalonych. I ogólnie mniej było domów. Tu na górce, gdzie my mieszkamy, stał jeden dom, nasz drugi, a zaraz obok trzeci. Nieco niżej czwarty. Były jeszcze inne, ale większość zniszczonych przez wojnę. A dzisiejsze muzeum (obóz) jak szabrowali! Wywozili kostkę piękną, mówili, że to do Warszawy. Tu był sklep Warszawiaka (tam gdzie teraz jest ośrodek Dusznik) i on dawał na krechę. W końcu marca boso chodziło się po plaży, tak ciepło było. Dzisiaj tego nie ma. Na plaży było sporo woków (sieci), poustawianych co 200 metrów. Pamiętam, ile było śledzi na 1 maja! I to wszystko ręcznie na rękach było wyniesione, windą ręcznie się kręciło. Nie było takich łodzi jak teraz. 

J.M.: Bruk był tylko do Kątów Rybackich, a później była droga zbudowana z kostek drzewa. Zaraz za Kątami wszystko było zarośnięte, zalane. Dopiero w latach 50-tych każdy ziemię dostał (można było brać do 3 hektarów). Na zimę się brało świnię już swoją, krowę się kupiło i konia. Miało się swoje zwierzęta domowe, w dalszym ciągu głównie jednak żyło się z rybaczenia. 

  

• Jak wyglądał połów barkasami? 

A.M.: Na sandacze, to jeszcze na tych małych łodziach pływaliśmy tzw. ćwierćbarkasach na Nogacie. Kiedyś ochrony nie było, łowiło się kiedy się chciało. Jak pojechali w stronę ujścia do lądu, ten nasz Niemiec wiedział, gdzie się ryba trzyma, a nikt inny nie wiedział. Jak myśmy w takie miejsce pojechali, to trzy rzuty wystarczyły, żeby łódź zapełniła się sandaczem. Takie byki! Inne barkasy nic nie miały, a my tyle sandacza. Szkoda, że się silnika nie miało, bo by się od razu do góry podjechało. Zanim my wykrzyżowali, to przez dzień tylko dwa razy zaciągnęli. Połów barkasami wyglądał następująco - były dwa skrzydła i jeden wok na dwóch łodziach. Szyper to prowadził, na węgorza jechaliśmy pod granicę, albo na Pasłęk, Piaski. Tam rzucaliśmy wok i szybko płynęliśmy na naszą stronę, żeby Ruscy nas nie zobaczyli. Co tam za węgorz był (tam nikt nie łowił). Po 300,400 sztuk na jeden rzut, zaciąg się wyciągało. W żakach nie było nic, a koło żaków na wschód słońca pełno było. Ryby miały swoje ulubione miejsca, zwyczaje, po prostu trzeba było szukać. Nie brakowało węgorza, na stół się wysypywało z kibla (takiej beczki). Dlatego kibla, bo wyglądała ta beczka jak kosz na śmieci. Do takiego kibla było ośmiu rybaków. Dwa barkasy ciągnęły rybę, a do kibla wchodziło 50 kilogramów. 

  

• Co się jadło, może poznali państwo nowe przepisy? 

A.M.: Zupę rybną z węgorza, smażony był dobry węgorz, gotowany. 

J.M.: Myśmy jeździli na węgorza na noc, pod granicę, Frombork, Tolkmicko, Pasłęk. Do Krynicy zjeżdżaliśmy we dwie łodzie, a wszyscy mieli przygotowane produkty do naszej wspólnej zupy rybnej. Jeden szedł do ogrodu po warzywa, drugi najlepsze węgorze czyścił, trzeci kupował makaron. To było 16 najlepszych węgorzy, ugotowane, zupka elegancka, doprawiona, koperek - no tak, że kobieta by tego lepiej nie zrobiła. Na cegłach w porcie w Krynicy Morskiej to robiliśmy. Wczasowicze przychodzili i patrzyli, a my wiadro z zupą, węgorze na talerzu, gotowa zupa elegancko zaprawiona octem. Mówili: że też ci rybacy nie zachorują (śmiech). Z kolei węgorza wędzonego robiło się w piekarni. Jak się wchodzi do Krynicy Morskiej, do portu, tam była piekarnia. Najlepsze węgorze tam zanosiliśmy. Oczyszczone, osolone piekarz kładł na patelnie, gdzie wcześniej ciasto się piekło. Jakie to było dobre...

Józef Królewiecki

 

Mieszkaniec Błotnika. 

Na Żuławach od 1950 roku. 

74 lata

 

Ja tu się ożenił z Niemką, z jego córką ożenił się, oni nie żyją już. Jak mnie opowiadali to on pracował tak jak ten Bogdanowicz je to był Niemiec, on był pracownikiem i robił, nie był bogaty tylko pracownik był. A on był też pomorzakiem, on był pomorzak, a jego żona była też stąd, tak samo jaki i moja żona.

 

A Pana żona też już nie żyje?

Nie żyje już, rak wszystko zjadł.

 

A mówi Pan, że Pan pamięta jak tu jeszcze woda była, jak tu wszystko wyglądało?

Jeszcze gospodarzy wtedy nie było, tu były budynki, tylko tu była chmara. No i tamten budynek był wolny tutaj ten Bogdanowy - Niekalandy W 1947 przyjeżdżałem tu do brata. Tutaj na wsi tę wodę Polacy szybko wyciągnęli, Niemcy to oni mówili, że Polacy szybko tego nie osuszą, a to rok czasu i już można było jeździć. Bo tylko tam chcieli za wałem, nawet ten gospodarz co tam mieszkał to on wszystko sadził za wałem bo tam wody nie było. Nasi Polacy oni dobrzy są, ale zobaczy Pan jeszcze będą żałować że ten wał rozwieźli. Jak takie przyjdą wody jak kiedyś były, to woda wyleje, ona przepłynie na tę stronę. Potrzebna była ziemia i wywozili. Przyjeżdżali Polacy gospodarstwa coraz więcej, żenili się, bawili się i tak było.

 

A Pan jak się nazywa?

Królewiecki Józef

 

A ile lat ma Pan?

Trzydziesty rocznik równy, czyli 75 idzie.

 

I od 1950 roku Pan tu mieszka?

No ja tu przyjeżdżałem wcześniej do brata.

 

A gdzie brat mieszkał?

Też już nie żyje ale tam mieszkał, z tej strony kanału.

Eee... Panie ta gospodarka to już dzisiaj dziadostwo.

On miał cztery konie, on końmi bardzo lubił robić, miał tu czternaście czy ileś hektarów. Wszystko idzie na dziadostwo.

 

Dlaczego?

Ja tak widzę bo i u mnie o hektar ziemi i nie ma komu robić. A kiedyś było obrobione i dla mnie było jeszcze za mało. Przyszedł czas to przyjechałem do Gminy, tyle i tyle zboża mam odstawić, wymłóciłem, na traktor, bo ja kiedyś pracowałem w kółku SKZ po gospodarzach, byłem w delegacji w mieście więcej niż po gospodarzach, bo na spychu robiłem na Decie po całym powiecie mnie wozili. A ja tutaj obrabiałem sobie i wiedziałem że żyję. A teraz to Panu prosto w oczy powiem, dziadostwo się robi. Chodzisz Pan i roboty nie możesz znaleźć. Tu jest tyle, siedzą chłopy młode i gdzie pójdą robić? A ja wypracowałem, ma te rentę 1400 złotych, wyrobiłem to i dostałem. Jakoś tak się nie daję, a już biodra nie mam tu już chodzić nie mogę, ale jeszcze sobie idę i powolutku sobie robię.

 

A żona kiedy zmarła?

W 1966 roku, ona w piersi miała raka.

Dziewucha była nie taka ostatnia, ładna była, pracowita była jak cholera jasna.

My świnie trzymalim, ja byłem w delegacji a ona wszystko obrobiła, to dużo daje, jak się ma dobrą gosposię to wszystko jest dobrze. Na tej ziemi trzymalim sto kurów ze dwa świnie i zawsze było swoje to nie to że się szło kupić. To teraz tak wyszło dziadostwo.

 

Królewiecki Józef

14 października 2004

Wywiad przeprowadzili: 

Dariusz Piasek i Marek Opitz

Wacław Jarmoszka 

- urodzony w 1922 roku, pochodzi z Wołynia. osiadł w 1946. Mieszka w Marynowach. 

• Kiedy po raz pierwszy przybył Pan na ten teren, co Pan wtedy myślał o Żuławach? 

Tu była ciężka ziemia. Tymi konikami, które mieliśmy, trudno było cokolwiek zrobić. Potem, jak były konie z UNRR-y (ciężkie), już było łatwiej. Ale proszę sobie wyobrazić, że czasami trzeba było cztery konie do jednoskibowego pługa zaprząc i wieczorem, jak się przyszło, wszystko było w błocie. Później był ciągnik i jak człowiek z niego wieczorem zszedł, to był osmolony, ale za to jaki zadowolony!

• Pamięta pan jakieś agitacje polityczne, czy mówiliście wtedy o tym między sobą? 

O, wszędzie pisało "trzy razy tak, trzy razy tak". W tamtych czasach lepiej było jednak nic nie mówić. Co człowiek myślał, to myślał, ale lepiej było się nie zwierzać... Jak zaczęły powstawać kołchozy, przyjeżdżali, namawiali wszystkich, ale jakoś nic to nie dawało. W końcu nas wszystkich zebrali w takiej sali, przyjechało wojsko i nie można było stamtąd wyjść. W końcu jedna kobieta wpadła i krzyczy do męża "Choć, bo krowa do piwnicy wpadła". Jeden rumor powstał, bo wszyscy poszli tą krowę ratować. Pamiętam, że zboże trzeba było oddawać, to były tzw. przymusowe dostawy. Mleko również. Mam kuzynów w białostockiem. Oni tych krów prawie nie mieli, myśmy mieli sporo. Myśmy tu odstawiali mleko na ich konto, a kwity im przesyłaliśmy pocztą. Mięso obowiązkowe również trzeba było oddać. Raz nie miałem, odkupiłem więc krowę od jednej pani, która nie miała obowiązku zdawać. Chciałem swój obowiązek spełnić, już mi urzędnik wypisał kwit, ale ktoś podpowiedział, że ja tę krowę kupiłem, więc jej nie przyjęli! Tłumaczyłem, że ja nie na handel, ale żeby z obowiązku się wywiązać. Powiedzieli, że trzy miesiące trzeba trzymać i dopiero wtedy zdać, a obowiązek mówił, że już trzeba oddać. A jak kto obowiązku nie spełnił, to miał jakieś kary. Takie to wtedy były czasy...

Teresa Siedliska 

• W jakich okolicznościach przybyła Pani na Żuławy? 

Może od tego zacznę, że nie z dobrej woli. Musieliśmy uciekać ze swojej ziemi Wołynia na zachód. Nie wiedzieliśmy dokładnie, gdzie ten zachód. Nie znaliśmy dobrze kraju, nie wiedzieliśmy czy nam będzie lepiej na Żuławach, czy w Szczecinie. Wybraliśmy Żuławy, bo tu był Malbork, a mnie od razu skojarzyło to się z Sienkiewiczem i jego "Krzyżakami". Zafascynowała mnie ta nazwa, będę w Malborku dotknę zamku, trawę, Danuśkę... I tak myśmy się tutaj znaleźli. Pojechaliśmy na Żuławy, bo sztumskie było już zajęte. Tutaj było niby gorzej, ale spokojniej. Tam bandy grasowały, zdarzały się zabójstwa. 

Kochaliśmy tą ziemię, ciężką i myśleliśmy, że to było najlepsze, co nas spotkało. Trzeba było wszystko osuszać, osty były takie wielkie, że trzeba było siekierą wyrąbywać. Komarów było mnóstwo (gryzły nas niemiłosiernie) i myszy (szkody robiły ogromne). Osiedliliśmy się w miejscowości Tudze. 

 

• Pani pierwsze wrażenia związane z Żuławami, obraz, a może jakiś dźwięk? Co Pani utkwiło w pamięci do dzisiaj? 

Smutek, wszystko takie zamglone, powojenne. Zapach był nieprzyjemny, padnięte, utopione zwierzęta, pies przy budzie, po którym została skórka i kości. Nie nastawiało nas to radośnie. No i zapach i pisk tych myszy. A te brzęczenie komarów! Do dzisiaj, gdy słyszę wieczorem komara, to muszę go zabić, bo inaczej nie zasnę. Byliśmy cali opuchnięci, tyfus jeszcze wtedy panował, Niemcy leżeli całymi rodzinami na podłodze. Ja w Malborku byłam jeszcze zaszczepiona. Było strasznie, ale była ta wiara, że będzie lepiej.

• Wiadomo, że po wojnie z bezpieczeństwem bywało z tym bardzo różnie... 

Nie było bezpiecznie. Nie chodziliśmy sobie swobodnie, bo strony były obce i szabrowników można było spotkać. Od pierwszego dnia spaliśmy we trzy rodziny. Nikt nie pchał się, żeby mieszkać samotnie. We trzy rodziny zajęliśmy dom na kolonii, ponieważ tam nie można było dojechać samochodem. Przestępca, czy jak go tam nazwać, miał czym jechać, najczęściej samochodem wojskowym. Nie tylko oni mogli nam grozić. Rosjanie jeszcze byli (wojska), a tu mieszkały młode kobiety i dlatego trzymaliśmy się od wsi troszkę dalej. Na wieczór kopało się taki rowek, żeby w razie czego samochód mógł tam wpaść. Nie spał jeden, a czasami nawet dwóch, żeby pilnować przed tymi bandami, które zabierały krowy albo konie. Broń mieliśmy, tylko nie pamiętam już skąd, takie stare obrzynki. Trzeba było pilnować, wieczorem patrzeć, czy ktoś obcy się nie kręci w pobliżu. Nam się jakoś udało, ale w Mirowie człowieka zabili, dwa konie zabrali. 

 

• Miała Pani grono przyjaciół z którymi robiła pani potańcówki? 

Tam gdzie trafiłam, nie miałam rówieśników. Nie było młodych, ani chłopców ani dziewcząt. Ale i władze sprzyjały temu, żeby się bawić. Pierwsze dożynki w 1946 roku zrobili właśnie w Tudze. Sam starosta przyjechał, urzędnicy z gminy. Pamiętam, że było bardzo dostojnie i ksiądz nawet wyszedł na scenę. Lubieszewo, wieś obok, zbuntowała się, że taką Tugę nawet starosta zaszczycił, a ich ominął. Wywiązała się taka bitwa, że nawet ksiądz swoim "Ojcze nasz" nie pomógł. Rozwalone wszystko było, po mszy w kościele z wieńcem dożynkowym. Nikt nie mógł tego opanować. Doszło prawie do masakry, tak się nienawidzili. Aż UB - owcy przyjechali, milicja z Nowego Dworu i Nowego Stawu! To tylko widziałam, jak Gaz (lub coś do niego podobne) zajeżdżał. Tak się na siebie rzucili, nawet jakieś narzędzia rolnicze mieli. Jeszcze w środę (a dożynki były w niedzielę), znaleźliśmy ubowca w konopiach, skaleczone miał pół głowy. Te pierwsze dożynki nie udały się, a że to za moją protekcją były zorganizowane, przez 5 lat nie można mi było zrobić żadnych większych zabaw.

Piotr Przedcieczyński 

- urodzony w 1924 r. w miejscowości Dziegciarka powiat Biała Podlaska zamieszkały w Groblicy gm. Ostaszewo.

 

• Kiedy, w jakich okolicznościach i skąd Pan przybył na Żuławy? 

Przybyłem z powiatu Bielsko podlaskiego z Dziegciarki. Najpierw przyjechał ojciec, bo miał takie zamiary, żeby objąć na Żuławach jakieś gospodarstwo. Dostał skierowanie z Urzędu Ziemskiego z Białej Podlaskiej do województwa gdańskiego, przyjechał do Gdańska, udał się do Urzędu Ziemskiego w Gdańsku, stamtąd dostał skierowanie do Państwowego Urzędu Repatriacyjnego w Sopocie, z Sopotu dali znów skierowanie do PUR-u w Nowym Stawie, a Nowy Staw skierował go do Gminy. Do Nowego Stawu, bo Gdańsk miał orientację, jakie gospodarstwa są wolne. To była pierwsza połowa czerwca 1945 roku. Po obraniu gospodarstwa wrócił z powrotem do miejsca zamieszkania, wziął mnie i młodszego o trzy lata brata. Przyjechaliśmy na to gospodarstwo, posadził nas, abyśmy o nie dbali i je pilnowali, a sam zaczął szybko zajmować szkołą.

 

• Pana tata... 

Był nauczycielem. W Ostaszewie były dwa budynki szkolne poniemieckie - jeden murowany, drugi drewniany. Myśmy tu 29 czerwca przyjechali. Podróż była taka - z Białej Podlaski przez Warszawę na Pragę, z Pragi do zachodniej Warszawy, z Warszawy trzeba było jechać, albo iść na pieszo lub powóz zapłacić do Łodzi, z Łodzi przez Bydgoszcz i do Tczewa. Nie było innej trasy jak przez Łódź, widocznie ta trasa była prostsza lub inne były nieczynne. A z Tczewa trzeba było przyjść na pieszo, to jest około 22-23 kilometrów. Innego wyjścia nie było. 

 

• Ile Pan miał wówczas lat? 

21 lat, a mój brat 18. Przez lato, jak przyjechaliśmy, ile można było ze sobą żywności zabrać, to wzięliśmy, ale i tak starczyło na krótko, bo nie mieliśmy czym przywieźć, a to jednak nie było lekkie i z Tczewa trzeba było przyjść tu na pieszo, to jest daleka odległość. Pobyłem na Żuławach chyba ze dwa tygodnie. Nie ma co jeść, nudy, Polaków prawie nie było, tylko jeszcze niemieckie rodziny, usiadłem znów do Tczewa na pociąg i z powrotem do miejsca zamieszkania. Trzeba było jakąś żywność skombinować, żeby tu przyjechać i w ogóle żyć. 

Przede wszystkim o tłuszcze chodziło. Ile mogłem, tyle wziąłem. Trzeba było się bać w drodze, bo dużo było handlarzy, którzy handlowali, kombinowali i milicja wyłapywała ich, ale jakoś mi się tak udawało. I w Warszawie się udało i w Łodzi, i w Bydgoszczy przesiadka była też do Tczewa. Tak się udawało, ale już trzecim razem jak pojechałem i wracałem z żywnością, to było pewnie sierpień, wrzesień, w Tczewie zahaczyła mnie milicja, że jestem handlarzem, bo miałem walizkę.

 

• Wspominał pan o przyjezdnych.. Jak wyglądały te pierwsze spotkania, Was osób przyjezdnych, z Niemcami, rdzennymi mieszkańcami? 

Niektórzy może... oni się nie wydawali, ale na pewno chętnie nas nie przyjmowali. Myśmy tu objęli gospodarstwo po niejakiej Hecht (?). Była paskudna, w ogóle przeciwna Polakom. Z nią mieliśmy problemy. Niemcom trzeba było dać jeść, bo nie mieli. Trzeba było żywić w jakiś sposób. 

Niektórzy, którzy tu przyjechali wcześniej mieli pieniądze, wykupywali od tych Niemców, co się dało - i porcelanę, kosztowności i wywozili stąd. A nawet byli tacy, którzy tu na miejscu osiedlili się i też mając pieniądze, to mogli to robić. My natomiast jakoś bez pieniędzy byliśmy i niczego nie kupowaliśmy, nie gromadziliśmy.

 

• Co dobrego, a co złego pozostawili tamci przedwojenni mieszkańcy? 

Tu wszystko było zadbane. Fakt, że może Niemcom lżej się żyło, bo mieli niewolników i tanich robotników. Pracowało wielu Polaków, którzy u Niemców zarabiali może nie za dużo, ale jakoś żyli. W Jezierniku był Zaborowski, który za Niemców tu był. On objął gospodarstwo, inwentarz żywy, zatrzymał krowy i konie. Niejaki Śmiechowski w Palczewie też objął gospodarstwo z końmi i krowami. A tak, to pustki były, może jeszcze gdzieś ktoś ziemniaki miał, ale dużo było zalanych terenów. Tu zaraz od Nowej Kościelnej po sam Nowy Dwór były tereny zalane. Tam, gdzie Stare Babki, wszystko było pod wodą. Miejscami woda była do dwóch metrów. Budynki stały przeważnie budowane na takich wzniesieniach. Przez okres letni, łodzią staraliśmy się płynąć na zalane tereny, zdobywać żywność i paszę dla bydła. Wysłodki i makuch (?) w tych budynkach można było nabrać i przywieść. Żeby w razie przyjazdu z inwentarzem, można było go wyżywić.

 

• Wspominał pan jak jeździł pan po żywność do swojej rodzinnej miejscowości. Jak wyglądały pierwsze próby zorganizowania tutaj handlu, innych dziedzin, takich jak oświata, kultura? Niech Pan opowie, jak to było? 

Pierwsze wyjazdy, kiedy jeździłem w swoje strony, nie można było tu dostać, kupić, a trzeba było tu żyć. Ja tu jeszcze miałem, Niemca i Niemkę. Niemca to jakoś dostałem. Oni gdzieś wracali, chyba do Niemiec, tutaj gdzieś milicja ich zahaczyła. No i ja dostałem tego Niemca do pomocy w gospodarstwie. Bardzo chętnie chciał tu przyjść, tylko poprosił, żeby jego narzeczoną jeszcze ściągnąć. Poszedłem na posterunek, dałem cały litr miodu i puścili również Niemkę.

 

• Jak długo ta para mieszkała u pana? 

Do wyjazdu do Niemiec. Jak wywozili ich do Niemiec, to oni przez ten czas mieszkali u mnie, nie pamiętam kiedy ich przesiedlali. To był chyba 46 -47 rok. Co tu jeszcze ciekawe. W okresie letnim po Niemcach zostały łany zasianej pszenicy. Ta pszenica była bardzo ładna. Ja nie widziałem takiej pszenicy, kłos w kłos równiutko, tak jak stół.. Pszenicę wspólnie kosiliśmy, na zasoby żywności, żeby było z czego wypiekać chleb, potem była składowana w gospodarstwach, w których otworzyliśmy magazyny zbożowe. Rzepak też był ładny, za Jeziernikiem rósł na polu, ładny rzepak był. Kto chciał, mógł po niego jechać - jakąś płachtę wziąć, namłócić, olej z tego robić. Tylko co, z tą pszenicą to również tak było, że tam gdzie była, to ci właściciele potrafili nią handlować i sprzedawać. Na lewo, jak to się mówi. Niby zamknięta była, ale dostawali i sprzedawali. No, ale chleb był. Mielona pszenica była u mnie w gospodarstwie. Został po Niemcach taki duży kamień do mielenia, gdzie można było mleć. A ten rolnik, miał jeszcze młyn, który został spalony przed wojną.

 

• Wspominał Pan o swoim tacie, który organizował pierwszą szkołę, może mógłby pan powiedzieć nieco więcej na ten temat? 

Jeżeli chodzi o ojca, to zajął się organizacją szkoły, którą uruchomił od 1 września lub 5 września. Jako pierwsi nauczyciele była Krystyna Grzywarz i Maria Baran. Krystyna Grzywacz nie miała przygotowania nauczycielskiego, natomiast Maria Baran była z zawodu nauczycielką. Nie wiem ile dzieci było, ale mam dokument tutaj nawet, że w 46 roku zakupiono 55 świadectw dla dzieci. Może tyle mogło nie być dzieci, ale świadectwa były, już ta szkoła istniała. Później w następnych latach, już 46 - 48 było dzieci, bo mam nawet dokumenty, że się je dokarmiało. Wtedy był naprawdę wielki głód. Paczki UNRRA, które były przywożone z Gdańska, dzielono między te dzieci. Nie to, że całe paczki, ale po konserwie, po tym, czy po tamtym, tutaj mam kilka takich pism, co dzieci otrzymywały. 

Co jeszcze pominąłem. Myśmy przywieźli we wrześniu 45 roku 16 uli pszczół ze swoich stron. Pociągiem się jechało koło dwóch tygodni, bo gdzieś na jakiejś stacji postawili transport z boku i można było 2-3 dni stać. Ale dojechaliśmy do Tczewa. W Tczewie na statek ładowaliśmy do Ostaszewa, a w Ostaszewie rozładunek, narobić się trochę trzeba było. Do główki statek podjeżdżał, dojazd do Wisły był brukowy. Z Białej Podlaskiej ze swoich stron przywieźliśmy 16 uli, czy pni, jak by ktoś powiedział. To był wrzesień październik, tak gdzieś w tym czasie. Pociągiem przez Warszawę, później w Warszawie trzeba było przeładowywać ule, na jakiś pojazd do Warszawy zachodniej, z Warszawy zachodniej, przez Łódź do Tczewa. Statek w Tczewie trzeba było nająć, zapłacić, załadować i przywiozło się te pszczoły do Ostaszewa. W tym transporcie, w jednym ulu , ciężkie od ulu ramki wpadły do wody i pszczoły się zatopiły. Ale to tylko jeden ul, 15 się uratowało. Mieliśmy miód, bo ojciec zajmował się pasieką w swoich stronach.

 

• Czym różnił się miód z lubelskiego, kiedy pszczołami zajmował się pański ojciec, a jaki był ten miód na Żuławach? 

Tamten miód był z gryki, bardzo smaczny. Tam jeszcze koniczyna biała, saradela. 

A tutaj miód mógł być z rzepaku, z lipy, choć niewiele, bo tej lipy tu za dużo nie było no i z chwastów. Z ostów, bo dużo ostów rosło. Pola były zachwaszczone.

 

• Który był lepszy, smaczniejszy? 

Ten słodki i ten słodki. Gryczany był smaczny. Jak nie ma, to się je wszystko. Ja tam teraz miodu nie lubię.

 

• A jak było z mięsem, czy można było hodować zwierzęta? 

Hodować można było. Z lubelskiego, z tamtych stron swoich z Białej Podlaskiej przywiozłem w lutym krowę, świnię i owcę. Mleko od krowy było swoje, ale świnię trzeba było jeszcze hodować. Pierwsze uprawy były słabe, bo nikt tutaj nie umiał tego pola żuławskiego uprawiać. Zaorało się, jeżeli był słoneczny dzień, zeschło się to pole i młotem nie można było rozbić.

 

• Panie Piotrze, z perspektywy lat tutaj spędzonych, mieszka pan tutaj od 1945 roku. Czy nie żałuje pan tego momentu, kiedy zdecydował się pan na przyjazd na Żuławy? 

Tam bym nie miał co robić w swoich stronach, no chyba, żebym pracę dostał. Tu przyjechałem, rodzic chciał jak najlepiej. Ja tylko jestem niezadowolony, bo ojciec mógł obrać przecież jakiś tam budynek w Gdańsku, czy Sopocie,. Przecież pracę by dostał, do szkoły by było łatwiej. A tutaj, najgorsza jesień i wiosna. Ja byłem na kursie w Puszczykowie koło Poznania, miesiąc czasu mogłem pantofli nie czyścić, miałem czyste. A tu się raz poszło do Ostaszewa i z powrotem brudne.

 

• Czuje się Pan Żuławiakiem? 

No czuję się już teraz. Przez tyle lat? Chciał czy nie chciał, człowiek musiał się oswoić.

Franciszek Szulc 

- urodzony w Statogardzie Gdańskim w 1925 roku. Mieszka w Kątach Rybackich. 

  

• Panie Franciszku, niech Pan opowie trochę o miejscu, w którym się Pan urodził? 

Urodziłem się w Starogardzie Gdańskim, na ulicy Szkolnickiej nad Wierzycą. Tam mieszkałem z całą rodziną, chodziłem do szkoły do 1939 roku. W czasie wojny trzeba było zgłaszać się do roboty, chcieli nas wysłać do gospodarzy. Mnie odesłali do gospodarza za Starogardem, bambra, zaraz po wkroczeniu wojsk niemieckich. Jak pierwsze wojska wkroczyły do Starogardu nie miałem jeszcze wieku, dopiero w październiku kończyłem 14 lat, a takich wysyłali na roboty do Niemiec. Zostałem więc na miejscu i miałem krowy paść. Gospodarz miał pola dalej od wioski, sam byłem, tylko lasy i pola. Przyszedł do mnie taki prawdziwy pastuch w dziurawym kapeluszu, pierwszy raz wtedy takiego widziałem. Jak jego nie było, to ja te krowy zapalowałem przy stawie i one do czarnego tę ziemię wydeptały. Lichy był ze mnie pastuch. Kiedyś uciekłem do domu, czym wystraszyłem rodziców. Bali się o mnie, ale się nie przyznałem, że uciekłem. Bez pracy być nie mogłem, wszyscy musieli się meldować. I zaproponowano mi: wiesz co Franek, chodź do nas, do piekarni. Piekarzami byli przedwojenni Niemcy, zabrali mnie do tej roboty, zadowolony byłem. Kazali mi jednak zgłosić się do urzędu meldunkowego. Poszedłem tam, ale na szczęście urzędnicy byli tak mocno zajęci, że kazali przyjść na drugi dzień. Na drugi dzień przyszedłem i powiedziałem, że wszystkie potrzebne papiery oddałem wczoraj. Pod tym warunkiem mnie zameldowali i tak mi się upiekła moja ucieczka od gospodarza. 

U piekarza pracowałem do roku 1943 i wtenczas zabrali nas do marynarki niemieckiej. W marynarce do Belgii mnie wysłali. Zorganizowano nas w 24 - osobowe grupki. Stały tam baterie ciężkich dział, do których potrzebna była 14-osobowa obsługa. Na plaży ostre strzelanie było, samoloty przelatywały, ciężkie działa strzelały. Jako rekruta wysyłali mnie po różnych jednostkach. Mnie i jeszcze jednego wysłali na specjalne badania, a potem do Marynarskiej Szkoły Przeciwlotnicza i Morskiej nad Zatoką Biskajską. 

Stamtąd dostałem się na okręt na Morzu Północnym. Okręt prowadził konwoje, ląd z daleka się widziało. W 1944 roku zawinęliśmy do portu, jeszcze na lądzie byliśmy i wypłynęliśmy w wigilię w morze. W morzu byliśmy do lutego 1945 roku. Z morza wróciliśmy, dostaliśmy bomby i miny, i jednostka poszła na remont. - Franek jedziesz na urlop - powiedział bosman i przez Hamburg przyjechałem na urlop na 14 dni. Wiadomo było, że Ruskie się zbliżają. Urlop sobie przedłużyłem, ale złapali mnie i wysłali (pociągi nie szły już z powrotem) pod Nowy Staw, gdzie stała marynarska dywizja. Tam byli sami młodzi żołnierze, jak ja, ale ochotnicy. Mundur mi dali inny. Byliśmy w Nowym Dworze, w trzecim domu na ulicy (Morskiej?) żeśmy nocowali. Barykada na tej ulicy była przeciwczołgowa, dowódca powiada, żeby zawiadomić innych, że się wycofują. Trzeba było trzymać front w tym domu, gdzie kolejka przechodzi przez drogę. W piwnicy nas było z ośmiu i bosman. Trzeba było tam się trzymać, a on cofnął się żeby coś zorganizować i zatrzymać front. Tam byliśmy pół dnia, ruskie atakowali artylerią, słychać było karabiny maszynowe, chowaliśmy s• Jak pan znalazł się na Mierzei Wiślanej? 

Jak od Ruskich się wydostałem, to później byłem w Starogardzie Gdańskim. W 1945 roku, na moje podwórku rodzina się sprowadziła, która mieszkała na tym terenie (w Izbiskach) w czasie wojny. Oni tam krowy doili. I ich syn mówi, byśmy poszli zobaczyć, co tam jest. Ja z nim poszedłem wałem, ale najpierw łódką przez Wisłę. Doszliśmy najpierw do tego przekopu, co go Niemcy zrobili, gdzie woda się wlewała. W tym czasie paliki były już powbijane, woda już opadła i szła normalnym korytem. Przeszliśmy po tych słupkach, doszliśmy do tych Izbisk i z powrotem Jak tu było? Ludzi nie było widać, Niemcy przeważnie pouciekali. Wróciliśmy, później robotę dostałem w Polskiej Żegludze Rzecznej ekspozytura w Tczewie, na Wiśle. Zaangażowałyśmy się na statek katamaran pływający do Gdańska i Elbląga, pływałem też po Zalewie Wiślanym. Do 1948 roku pływałem Wisłą na statkach trasą Gdańsk - Warszawa. Potem pojechałem do Gdyni i z Gdyni nas przysłali, żeby rybaczyć. Ja mówię, pojedziemy w tę stronę, to jak nie w morzu, to możemy na Zalewie Wiślanym łowić. Osiedliliśmy się w Kątach Rybackich, w październiku 1948 roku. Kolega miał żonę i dziecko, ja byłem kawalerem. Innych chłopaków kawalerów się złapało, razem żeśmy gospodarzyli, barkasy były i zaczęliśmy pływać na tych barkasach. 

  

• A jak się stawia haki? 

Nabijało się co półtora metra hak, na niego kraba albo małą rybkę, na deskę się je układało i wypuszczało na wodę. Dorsz ma słaby pysk, jak słabo był zahaczony to się zerwał. Bardzo dużo dorsza łowiliśmy. Ciekawsze było łowienie na barkasach. Bo to węgorz, tam był, smażyć można było na przykład. Wiaderko się brało, drzewo, trochę pietruszki, cebuli, marchewkę i pierwszy połów przeznaczało się każdemu po dwa węgorze na zupę. Na łodzi, jeszcze zanim dopłynęliśmy na miejsce. Jak zupę się gotowało, też się nie zawijało do tego portu. Potem, co było złowione, zaraz się sprzedawało i od razu pieniądze wypłacali. 

  

• Połów, z którego był Pan naprawdę dumy. 

Dużo było takich połowów. Tylko niestety, przez te połowy (tutaj może na zalewie nie, ale na morzu) krowę sprzedałem, żeby kupić nowe sieci, a przyszedł sztorm i wszystko zabrał razem z kotwicami. Nic nie zostało. I po takim czymś dorabiaj się, reperuj te sieci. Chciałeś rybaczyć, to trzeba było dużo wkładać. 

  

• Jeden pańskich połów opisała gazeta, mógłby pan o nim opowiedzieć? 

Wtenczas był taki zwyczaj, że tym włokiem, którym się zaczyna połów węgorza, można było łódź przewieść na morze, i później ten wok był rozrzucany. Od brzegu, linę się rozrzucało i znowu drugą linę ściągało się pomału do brzegu. To na wiosnę jak śledź miał iść. Nieraz było 3,4,5 ton śledzia. To się wyciągało na piasek i sprzedawało. Jak wtedy przypłynąłem z rybakami, to akurat dziennikarze byli.ię do tej piwnicy. Jeden z nas mówi, że ma wszystkiego dosyć i się nie chowa. Wzięliśmy go do tyłu. Patrzymy czołg tak bliziutko, strzela do nas, ale wycofał się, bo wystrzeliliśmy pocisk przeciwczołgowy, a oni myśleli, że mamy ich więcej. Ruscy wzięli mnie i jeszcze jednego kolegę do niewoli. Ulice się paliły, tam zaprowadzili nas przed taki ogródek, nas była trójka, bo w międzyczasie jeszcze jednego złapali. W tym ogródku zabitych była cała kupa ruskich żołnierzy, ręce powiązane drutami kolczastymi, że niby Niemcy pomordowali. Gdyby nie oficerowie, inni Rosjanie żywcem by nas rozerwali. Jakiś czas tam staliśmy, później przeszliśmy do szpitala. Tam nas wyprowadził oficer, bierze rewolwer i chce nas rozstrzelać. Byłem obojętny na to co zrobią, ale na szczęście zrezygnował i puścił nas wolno. 

• Kiedy zaczęli na Mierzeję Wiślaną przyjeżdżać turyści? 

Ruch turystyczny zaczynał się po trochu, a potem coraz częściej zaczęli ludzie przyjeżdżać. Raz nawet Alina Janowska (aktorka) tu mieszkała. Ludzie byli dawniej zadowoleni, jak na sianie nawet mogli spać, nie mieli takich wymagań, chcieli się kąpać na dworze bez wygód, a teraz wszyscy chcą luksus. 

  

• Panie Franciszku, kiedy po raz pierwszy poczuł się Pan na tych ziemiach, jak u siebie, w swoim domu? 

Właściwie, ja tu zawsze się czułem jak u siebie. Mnie strasznie rybołówstwo ciągnęło, chociaż nie wiem za kim. Lubiłem to miejsce. 

  

• Co to dla Pana oznacza być mieszkańcem tego terenu? 

Żona by się teraz stąd nie ruszyła już nigdzie, chociaż początkowo niezadowolona była, gdzie ją tutaj sprowadziłem. Człowiek jest zżyty ze wszystkimi sąsiadami. Po wojnie przyjechali tu ludzie z całej Polski. Różni byli - i zza Buga, i Kaszubi, i miejscowi. Jak obcy bić się chcieli, to miejscowi byli jeden za drugim. Bywało różnie, ale trzymaliśmy się razem.

Stowarzyszenie Miłośników Nowego Dworu Gdańskiego
Klub Nowodworski
ul. Kopernika 17
82-100 Nowy Dwór Gdański
tel. 55 247 57 33
fax 55 247 57 33
e-mail: biuro@klubnowodworski.pl

NIP: 578-11-21-846