Władysław i Elżbieta Madej 

- zamieszkali w Kończewicach. Pan Władysław urodził się koło Nowego Sącza, niedaleko Grybowa na trasie pomiędzy Tarnowem i Krynicą, w powiecie Gorlica. Pani Elżbieta urodziła się w Starej Wiśle i od urodzenia mieszka na Żuławach. On ma 78 lat, ona jest od niego cztery lata młodsza. 

  

• Panie Władysławie, jak Pan trafił na Żuławy? 

W 1947 r. zostałem aresztowany w swoich rodzinnych stronach przez wojskową prokuraturę wojewódzką w Rzeszowie i dostałem 10 lat banicji. To była kara za to, że walczyłem w Armii Krajowej. Nie siedziałem, tylko musiałem opuścić to województwo, w którym byłem osadzony za karę. W więzieniu byłem do rozprawy. 

Na Żuławy trafiłem, bo tutaj już byli ludzie z moich stron, 11 rodzin, które osiedliły się między innymi w Miłoradzu. Przyjechałem więc tutaj, sam nauczyłem się stolarki. Powoli wszystko robiłem. Najpierw ule, a później koła, wozy, okna. Nauczyłem się konia podkuć, umiałem fartuch uszyć, czapkę, spodnie, sam skroiłem, sam obszyłem. Mówili o mnie Madej ze złotymi rękami. Do dziś mam ciągniczek swojej roboty. Koła od kosiarki, silnik od pompy, nie trzeba rejestrować, wszystko można przyczepić. To robiłem, ale sezonowo przeważnie prowadziłem omłoty zboża. Później kupiłem sobie agregat do omłotów koniczyn. Na ówczesne czasy, jak młóciłem, brałem 150 zł za godzinę (litr benzyny kosztował 5 zł). Więcej zboża miałem niż gospodarz. Brałem 6 kg od metra. Jak omłóciłem 100 kwintali, to 600 kg było moje. W domu trzymałem ile mi było trzeba, a resztę dawałem na sprzedaż. Jak zaczynałem młócić, to jeden rok zaczynałem na tamtym końcu, a kończyłem tu, a na drugi rok odwrotnie. Skończyłem zboże, to brałem drugi agregat i jechałem młócić koniczynę. PGR-om nie wolno było brać prywatnego, ale jeżeli im nie omłóciłem, to ich koniczynę myszy zjadły i nic nie mieli. W PGR Szymankowie, gdzie jest suszarnia młóciłem bardzo dużą ilość koniczyny. Potem miałem powiat Malbork, Sztum, Nowy Dwór Gd., Tczew i Starogard Gdański. Tu skończyłem, to jechałem na inne województwo. Z tego żyłem. Byłem ludziom potrzebny. Kto mnie nie znał? Gdybyście pojechali do Subków, czy w okolice Pelplina i zapytał się o Madejka małego, to pamiętali wszyscy. Wiedziałem nawet, jak się nazywają psy przy budzie, bo przynajmniej raz w roku bywałem wszędzie. 

  

• Pamięta Pan swoje pierwsze wrażenia, kiedy przyjechał Pan na te tereny? 

Wydawało mi się, że to Ameryka. Czyściutko wszędzie, domy murowane i duże. U nas (w górach) była bieda, nie było słomy, a tu poniemieckiej słomy było pod dostatkiem. Oni ją ładowali na wagony i przywozili do nas. 

Dziś zajechać tam w moje rodzinne strony, to tam jest Ameryka, a tu dziadostwo. Nie to co kiedyś, kiedy dbali o Żuławy. A jak dbali o wały! Na początku było tak, że pilnował je strażnik wałowy. "Kretówki" sam rozwalał. Jeżeli ludzie wyjeździli rowerami ścieżkę, to na taczce przywiózł glinę i wyrównywał. A dziś? Szkoda gadać, po wałach jeżdżą traktorami i robią dziury. Nikt trawy na nich nie kosi, zwierzyna kręci dziury, jak chce i gdzie chce. Myśmy musieli kiedyś kosami kosić siano, każda setka była wykoszona. Jakby który nie wykosił do 10 września, to na drugi rok wałów do koszenia nie dostał. Wtedy każdy chciał siano, bo nie było we wsi robotnika, żeby nie miał chociaż jednej krowy. Teraz nikt nie kosi, dzisiaj są gospodarze, którzy nie mają ani jednej krowy. 

• Jak doszło do zawiązania się straży ochotniczej w waszej miejscowości? 

Powstawały Gromadzie Rady Narodowe i na pierwszym posiedzeniu radni postanowili, żeby utworzyć straż pożarną w Kończewicach. Dostaliśmy wtedy ręczną sikawkę z Lisewa. Utworzyliśmy ją w budynku, gdzie przed wojną straż pożarna i kostnica kościoła ewangelickiego była. Na pierwsze zebranie, przyszło kilku młodych mężczyzn. Z komendy dostaliśmy 6 pasów, hełmy białoruskie, wojskowe i sikawkę a później motopompę. Pierwszy wóz to Star 20, później dostaliśmy Stara 25, Stara 244 tzw. "Pepsi". 

  

• Pamięta Pan największy pożar? 

Największa akcja jaka tylko mogła być, największy pożar w mojej pamięci to pożar Państwowego Gospodarstwa Rolnego Gorzęcin. To było w 1958 roku. Przyjechałem akurat kolejką do Kończewic, wysiadłem i zauważyłem w oddali dym. Zaraz doleciałem do remizy i włączyłem syrenę. Prezes naszej straży Pawlik wiózł obornik na wozie (a samochodu jeszcze wtedy nie mieliśmy, tylko motopompa była). Myśmy ten obornik zwalili, pompę i sprzęt załadowaliśmy na wóz, batem po kasztanie i pojechaliśmy na szosę. Zatrzymywaliśmy samochody, żeby nas któryś zabrał, ale jeden nie miał miejsca, a drugi nie wyrażał zgody. Skończyło się to tak, że jeden z naszych wyrzucił kierowcę z samochodu i zawrócił wóz. Ruszyliśmy do pożaru. Dopiero, kiedy dojeżdżaliśmy już do pożaru, jednostki z Malborka nas przegoniły. Za to w Tczewie o pożarze nikt nie wiedział, chociaż to niedaleko. Dopiero na koniu ktoś do nich pojechał, aby ich powiadomić. Trzeba wiedzieć, że nawet z Tucholi, Grudziądza przyjechali, około 11 jednostek. To był naprawdę ogromny pożar. Samej kapusty nasiennej (w ziarnkach) spaliło się 18 ton, bo to był ogrodniczy PGR. A ile bydła się spaliło! Jak zajechaliśmy, to stodoły już nie było. Z kilku tysięcy beczek ogórków kiszonych przygotowanych na eksport, tylko obręcze zostały. A przecież takie ogórki to sama woda. W pobliżu były silosy z kapustą, to ona się ugotowała, takie to było wszystko nagrzane. Pośrodku tego podwórza była duża sadzawka na 1,5 m głębokai to i tak zabrakło wody, ciągnęli z Wisły. Przed wojną to był majątek generała Władysława Sikorskiego, on miał na Pomorzu kilka majątków, a tutaj gospodarzył jego brat niemowa. Po wojnie znacjonalizowali majątek i powstał PGR. Mówił pan, że na początku nie mieliście samochodu, to pewnie i sprzęt strażacki też był zupełnie inny? 

Nie było takich węży jak teraz. Były konopne, trzeba było chłopa, żeby je wziął, potem dopiero nastały stylonowe. Dobre były mocne i sztywne, nie bały się wody, ale bały się ognia. Teraz są takie węże, że nawet ten o długości 120 metrów sam wezmę. Jak jeszcze nie było państwowych fabryk, węże produkowali zakonnicy w swoich zakładach w Niepokalanowie. W remizie oprócz sprzętu mieliśmy dużo innych rzeczy np. naczynia we wzór kaszubski na 150 osób, kotły, piec co., krzesła.

• Pani Elżbieto urodziła się pani na Żuławach. Czym się zajmowała Pani rodzina przed wojną? 

Mój ojciec pracował w Kończewicach, tylko mieszkanie mieliśmy w Starej Wiśle. Później, jak dostali mieszkanie w tej wsi, to się przeprowadziliśmy. Miałam wtedy trzy lata. W domu nie było takiego bogactwa, jakie mieli bambry. U nas w domu mieliśmy jeden pokój, kuchnię i komórkę. Z tej komórki mama zrobiła sypialnię, ale i tak ciasno było. Kredens, dwa łóżka, szafa na ubranie, na bieliznę, kanapa i stół. U nas na podwórku, chociaż dużo ludzi mieszkało, każdy miał swój pasek i go pozamiatał, chwasty wyrzucił z ogródków. Był duży porządek. 

  

• Jak Pani wspomina ewakuację tutejszych mieszkańców pod koniec wojny? 

Wyjechaliśmy stąd na początku 1945 roku. Przyszedł około drugiej w nocy gospodarz, pukał do okna, żeby szybko się ubrać i wyjechać, bo Ruski już tutaj są. Mama nas obudziła, ubraliśmy się, a wozy były przyszykowane, tylko trzeba było konie założyć i uciekać. Wyjechaliśmy rano o 7.00, dojechaliśmy do Tczewa koło wieży ciśnień i dalej już nie mogliśmy ruszyć, bo wielka kolejka stała z wozami innych. Dopiero na wieczór na Górki zajechaliśmy do takiego folwarku. Tam nocowaliśmy w stajni. Na drugi dzień znowu trzeba było dalej uciekać, bo już słychać odgłos strzelaniny. Krzyczeli, że już blisko są Ruski. Przed samym Gdańskiem staliśmy tydzień. I znów musieliśmy jechać, a wtedy byliśmy w Reitenberg. Wiem, że przy końcu marca na Hel uciekaliśmy. Niemcy na nas krzyczeli, żebyśmy wchodzili na statek, bo jak nie, to nas rozstrzelają. Mówili, że jak Ruskie przyjdą, to gorzej z nami będzie. A myśmy się bali iść na statek, bo wtedy tyle statków tonęło. Końca tej ucieczki nigdy nie zapomnę. 20 kwietnia była taka piękna pogoda, bo Hitler miał Geburstag (urodziny). Bez przerwy latały samoloty, a my uciekaliśmy do lasu, bunkrów. Ganiała nas policja polowa. Już nie byłam z rodzicami, bo jak był atak, to się rozdzieliliśmy. 21 kwietnia w deszczowy dzień, z karabinami w ręku doprowadzili nas na statek. Najpierw na mniejszy, który nas podwiózł do większego statku. Tam na coś takiego podobne do stołu czterej ludzie musiało wejść i na tym dźwigiem wciągano wszystkich do góry. Na statku "Urondi" było ponad 3000 ludzi, wywozili nas. Sześć statków płynęło, po dwa. Przed nami były takie mniejsze jednostki, które min szukały na takiej szerokości, jaką miały nasze statki. I znajdywały. Do Danii płynęliśmy 8 dni. W nocy staliśmy, nie można było płynąć. W dzień jak był alarm to też musieli stanąć. Moja ciocia też była na statku, ale innym. Nasz to był frachtowiec (taki co zboże woził), a moja ciocia z dziećmi była na statku pasażerskim. Kiedy dopłynęliśmy do portu w Danii, ich statek stanął obok naszego. Zauważyłam kuzyna, który kręcił się po pokładzie i poszłam do naszego kapitana, żeby pozwolił my przejść odwiedzić rodzinę na "Herkulesa" (tak nazywał się ten pasażerski statek). Za bardzo nie chciał, ale pozwolił. Krótka była to wizyta, obiecałam im jednak, że na drugi dzień też przyjdę. Ale na drugi dzień tam pusto się zrobiło, bo wywozili ich do lagrów w Danii. My jeszcze byliśmy tam dwa dni, potem wywieźli nas również do lagrów. W Danii byłam 2,5 roku, pisać do domu można było po roku. Myślałam, co mam zrobić? Napisałam adres, taki jak kiedyś był podczas wojny, Konzendorf. Pomyślałam, że dojdzie i faktycznie doszedł do mojej matki. Jak ona dostała ten list, to później odpisała. Do listów dokładaliśmy koperty, żeby mogli nam odpisać. Odpisała dopiero po pół roku, dowiedziałam się wtedy, że moi rodzice żyją. Pisała: Nie przyjeżdżaj, bo tyfus panuje". Chorowali wszyscy - brat, mama i ojciec, a poza tym straszna bieda była i jeszcze na Niemców inaczej patrzyli, źle. Mama pisała, że mam wytrzymać w Danii jak najdłużej mogę i na razie nie przyjeżdżać. Ja sobie jednak myślałam, że jak oni wytrzymują, to ja również wytrzymam. 2,5 roku tam byłam i starałam się, żeby tu przyjechać tu. Przyjechałam z babcią, ona pojechała prędzej, a ja zostałam jeszcze w Narwiglage. Tam były jeszcze inne młode dziewczyny. Przychodzili żołnierze i chcieli z nami iść na spacer. Moja koleżanka i ja chowałyśmy się pod pierzynę, ona do mamy do łóżka, a ja do sąsiadki. Później komendant obozu mnie pytał dlaczego ja nie lubię polskich żołnierzy, a ja odpowiadałam, że lubię, ale nie będę w nocy chodzić na spacer. Zagroził mi, że nie pójdę do domu, tylko do drugiego obozu, gdzie tylko za litr zupy i kawałek chleba muszą ciężko pracować. Babcia musiała wcześniej wracać, a mnie nie chcieli puścić. Mój tata miał mi ten powrót załatwić, bo ja wcale nie znałam polskiego. Cztery dni jeszcze mnie tam trzymali i dopiero puścili. Bałam się jak się będę dogadywać, ale jechałam z dziewczyną z Tczewa i do jej miasta dojechałyśmy bez problemu. Most przez Wisłę był rozwalony, przez rzekę prom kursował. Jej brat mnie odprowadził do promu, bagaż zostawiłam u nich, przyszłam do domu. Ciemno już było, a ja bałam się, co się stanie, jak będę musiała z kimś rozmawiać. Szczęśliwie jednak dotarłam, mama i tata bardzo się cieszyli.

• Panie Władysławie, żałuje Pan, że osiadł na Żuławach? Raczej nie, chociaż jak tak mnie mocno reumatyzm łapał, to nieraz myślałem, żeby stąd wyjechać. Miałem znajomego w Lasowicach. Jego żona była tak skulona, aż garbata on taki sam z tego reumatyzmu żuławskiego. Ile pieniędzy wydali na lekarstwa. Sprzedał gospodarstwo i pojechał w swoje strony, kupił sobie hektar ziemi w Piaskach Lubelskich. Jak ich spotkałem po trzech latach, ona prosta, on czerwony, prosty, i mówi: po co my jechaliśmy na te Żuławy, gdybym wiedział, że mi to pomoże, to od razu byśmy tam wrócili. Nie każdego tu łamie. Żonę czasami też, ale ona się tu urodziła, więc jest przyzwyczajona. Ale ci przybysze z gór bardzo cierpią na reumatyzm. Tu są przecież niziny, Żuławy. Gdybym miał gdzie, kto wie, czy bym nie poszedł. 

  

• A nie czuje się Pan z tą ziemią związany? 

Teraz mnie tu już nic nie wiąże. Wcześniej owszem byłem związany, bo żyłem z ludzi i dla ludzi. Gdyby nie ludzie, nie ta cała wieś, to bym tu nie żył, byłbym niepotrzebny. Z drugiej strony tutaj już raczej zostanę. Tu się zapoznałem z żoną, tu się ożeniłem, domek sobie pobudowałem, tu się urodziły nasze dzieci.

Stowarzyszenie Miłośników Nowego Dworu Gdańskiego
Klub Nowodworski
ul. Kopernika 17
82-100 Nowy Dwór Gdański
tel. 55 247 57 33
fax 55 247 57 33
e-mail: biuro@klubnowodworski.pl

NIP: 578-11-21-846