Deklaracja programowa
Stowarzyszenia Miłośników Nowego Dworu Gdańskiego
KLUB NOWODWORSKI
1. Do XIII wieku tereny dzisiejszego Nowego Dworu były częścią Zalewu Wiślanego. Nasze Miasto powstało na najmłodszym skrawku lądu państwa polskiego.
Historia Nowego Dworu Gdańskiego – chronologicznie stosunkowo krótka, gdyż liczona od połowy XVI wieku – jest jednak niezwykła. Tu przez trzy wieki przenikały się i ubogacały wzajemnie liczne kultury: słowiańska, pomorska, polska, pruska, krzyżacka, mennonicka, szwedzka i niemiecka. Stworzyły one tygiel barwny i niespotykany w innych regionach.
Niezwykłe jest to, że tu w Nowym Dworze jak na całych Żuławach ta wielka różnorodność kultur nie była przyczyną wyniszczających waśni, a wręcz przeciwnie, była siłą budującą.
Żuławska, żyzna ziemia wymagała od swoich mieszkańców wielkiej pracy i cierpliwości liczonej na pokolenia. Odpłacała się obfitymi plonami, gwarantującymi dostatnie życie. Żuławiacy zawsze żyli dostatnio, ale i zawsze ciężko pracowali. Szacunek dla pracy poprzednich pokoleń, dla pracy własnej i zbiorowego wysiłku cechował kulturę naszej krainy. Cechowała ją też otwartość i tolerancja dla każdego, niezależnie skąd przybył i jakie nowe wartości wnosił. Stąd wspaniały rozkwit kultury mennonickiej, dziś jakby zapomnianej, a przecież dla rozwoju Żuław niezwykle zasłużonej.
2. Utworzone 3 czerwca 1991 roku Stowarzyszenie Miłośników Nowego Dworu Gdańskiego „Klub Nowodworski” pragnie w swym działaniu do tych wspaniałych tradycji się odwoływać i odradzać je na nowo. Właśnie dziś, gdy po półwieczu dławienia społecznej inicjatywy znowu trzeba brać swój los, swego kraju i swego miasta w swoje ręce, zrobić to trzeba na bazie doświadczenia poprzednich pokoleń.
3. Klub Nowodworski dołoży wszelkich starań, by uratować wszystko co z bogatej przeszłości da się uratować. W równej mierze dotyczy to dziedzictwa niematerialnego jak i zabytków materialnych. Rozbudowa Nowego Dworu również winna harmonizować z historycznie ukształtowanym obliczem miasta.
4. Współczesne życie kulturalne także jest zagrożone. Brak silnego mecenatu, jak też mocnego zakorzenienia w tradycji utrudnia rozwój rodzimej twórczości. Ze szczególnym pietyzmem chcemy eksponować każdą formę działalności kulturalnej: organizować wystawy, przeglądy, publikować twórczość literacką, włączać się w wszelkie inicjatywy innych środowisk i organizacji.
5. Klub Nowodworski jest otwarty na pracę ze wszystkimi, którzy deklarują życzliwość wobec naszego miasta. Wzorem wspaniałej nowodworskiej tradycji nie uznajemy żadnych w tej materii ograniczeń.
6. Mając świadomość wpływu działalności gospodarczej na wszelkie inne formy życia Klub Nowodworski popierał będzie rozwój gospodarczy miasta i regionu, kreował atmosferę życzliwości wobec postaw ekonomicznej zaradności, ukazując jednocześnie ścisłą współzależność rozwoju gospodarczego, kulturalnego, oświatowego i całego życia społecznego.
7. W swej działalności Klub Nowodworski nie uzurpuje sobie jakichkolwiek praw do odgórnego ustalania i osądzania różnych metod i postaw w działaniu. Formy te kształtować będą członkowie Klubu swą własną osobowością i inicjatywą.
8. Stowarzyszenie Miłośników Nowego Dworu Gdańskiego Klub Nowodworski zaprasza wszystkich, którym los naszego miasta jest bliski i którzy chcieliby współtworzyć jego oblicze do przyłączenia się do naszego grona. Członkiem Stowarzyszenia może zostać każdy, kto – jak z samej nazwy wynika – miłuje Nowy Dwór Gdański
Nowy Dwór Gdański, 1991 rok
Pamiątki regionalne
Klub Nowodworski prowadzi stałe działania na rzecz promocji regionu Żuław Delty Wisły.
W tym celu przygotowaliśmy zbiór pamiątek regionalnych inspirowanych dziedzictwem kulturowym Żuław.
W naszej ofercie znajdziecie m.in. kubki, magnesy, torby ekologiczne z wyjątkowymi, autorskimi grafikami, rysunkami lub zdjęciami. Autorami rysunków i grafik są m.in. Jerzy Domino oraz Nikodem Janeczko, zdjęć - Marek Opitz i Piotr Sosnowski.
Pełna oferta pamiątek regionalnych >>
Zapraszamy do naszego sklepiku z żuławskimi pamiątkami w Muzeum Żuławskim.
Istnieje również możliwość wysyłki (paczkomatem - koszt 13 zł).
Zamówienia prosimy kierować w wiadmości prywatnej na naszym profilu na Facebooku
telefonicznie 55 2475733 lub meilowo Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Społeczny Instytut Pomologiczny przy Klubie Nowodworskim
Inicjatywa Klubu Nowodworskiego we wsparciu Wojewódzkiego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej w Gdańsku.
Koncepcja Społecznego Instytutu Pomologicznego (SIP) powstała w ramach działań inwentaryzacyjnych i edukacyjnych realizowanych w woj. pomorskim na Żuławach. Pomysł powstał w 2016 roku podczas narad zespołu badawczego pod kierunkiem Ryszarda Rawskiego.
SIP jest formułą otwartą, która skupia osoby, organizacje społeczne, instytucje publiczne, firmy, które zajmują się ochroną, rozpowszechnianiem i popularyzowaniem dawnych odmian drzew owocowych w Polsce.
Dotychczasowe działania:
1. Przeprowadzenie inwentaryzacji pomologicznych na terenie powiatów- kwidzyńskiego, nowodworskiego, elbląskiego, tczewskiego.
3. Zinwentaryzowanie blisko 200 sadów i oznaczenie 150 dawnych odmian jabłek, grusz, śliw, wiśni, czereśni. Są to odmiany unikatowe, rzadko występują w innym regionie Polski. W gospodzie Mały Holender-Cyganek oraz w Powiślańskim Inkubatorze Przetwórstwa Owocowo-Warzywnego-Rudniki gm. Ryjewo można spróbować soku tłoczonego z jabłek tych odmian.
4. Założenie 40 sadów we współpracy z Fundacją AGRI NATURA i EKO-Centrum Heliantus w Gniewie.
5. Włączanie osób niepełnosprawnych do prac związanych z ochroną dawnych sadów i przetwarzaniem owoców.
6. Popularyzowanie ochrony i rozpowszechniania dawnych odmian drzew owocowych poprzez włączenie zagadnienia w różne wydarzenia kulturalne np. festiwal GRASSROOTS www.grassroots.org.pl
Nasza oferta:
1. Prowadzanie inwentaryzacji starych sadów.
2. Prace pielęgnacyjne sadów i drzew owocowych.
3. Szkolenia w zakresie zakładania i prowadzenia sadów.
4. Zakładanie sadów z dawnymi odmianami.
5. Sprzedaż sadzonek dawnych odmian.
6. Organizacja seminariów i wykładów poświęconych popularyzacji dawnych odmian.
7. Wizyty studyjne w ciekawych sadach.
8. Skup owoców z dawnych sadów i przetwórstwo na soki i susze.
9. Tworzenie klubu miłośników i pasjonatów dawnych odmian drzew owocowych.
10. Wydawanie publikacji poświęconych tematyce dawnych odmian drzew owocowych.
Kontakt:
Dominik Sudoł
Społeczny Instytut Pomologiczny przy Klubie Nowodworskim
692 342 510, Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
www.klubnowodworski.pl
Historia Delty Wisły
Żuławy Wiślane zajmują zaledwie około 2 procent powierzchni Polski. Jednak z racji swej wyjątkowości warte są szczególnej uwagi. Osobliwe jest tu wszystko: krajobraz, środowisko przyrodnicze, historia i dziedzictwo kulturowe. Jeszcze mniejszym skrawkiem lądu jest Mierzeja Wiślana, jedna z czterech mierzei na polskim wybrzeżu Bałtyku. Żuławy delty Wisły kształtem zbliżone są do odwróconego trójkąta, którego wierzchołek znajduje się w rozwidleniu Wisły na Leniwkę i Nogat, niedaleko miejscowości Biała Góra, zaś podstawa wyznaczona jest przez Mierzeję Wiślaną. Dzielą się one na cztery części tj.: Żuławy Gdańskie, zwane dawniej Steblewskimi (na zachód od Wisły), Wielkie Żuławy Malborskie (pomiędzy Wisłą i Nogatem), Małe Żuławy Malborskie (między Nogatem i Jeziorem Druzno) oraz Żuławy Elbląskie (czyli dawne posiadłości wiejskie tego miasta). Łącznie jest to obszar obejmujący około 1700 km2, w tym ponad jedna czwarta położona poniżej poziomu morza.
Największe obszary depresyjne znajdują się w okolicach miejscowości Raczki Elbląskie dochodząc do 1,8 m p.p.m. Niektórzy badacze twierdzą jednak, Że należy zwrócić w tym miejscu uwagę na utworzony w zasadzie dopiero po wojnie polder Marzęcino, gdzie naturalna rzędna poziomu gruntu może wynosić poniżej 2 m p.p.m. Dla porównania najwyższy punkt na Żuławach znajduje się na terenie miejscowości Grabiny Zameczek pod Gdańskiem (14,6 m n.p.m.). Mierzeja Wiślana sięga od Sopotu po Półwysep Sambijski w Obwodzie Kaliningradzkim w Rosji. Jej długość wynosi około 115 km, z czego w Polsce znajduje się odcinek o długości ok. 75 km. Szerokość Mierzei Wiślanej wynosi od kilkudziesięciu metrów w rejonie Sopotu i gdańskiej dzielnicy Jelitkowo, do około 2,5 km pomiędzy Stegną i Sztutowem. Jej ciągłość przerywają ujścia Wisły: naturalne – czyli ujście Wisły Martwej i ujście Wisły Śmiałej oraz sztuczne – Przekop Wisły. Mierzeja w części wschodniej stanowi północne obramowanie Zalewu Wiślanego. Mierzeja jest zwydmionym pasem piasków morskich o wysokości wzrastającej od 2-3 m n.p.m. w Jelitkowie do 43 m n.p.m. około 3 km na wschód od Krynicy Morskiej. Coraz częściej mianem Mierzei Wiślanej określana jest wyłącznie część polskiego wybrzeża położona na wschód od Przekopu Wisły.
Do tej pory istnieją rozbieżności w ustaleniu genezy słowa Żuławy. Niektórzy badacze gotowi są wiązać pochodzenie nazwy z pruską przeszłością regionu i słowem „sulava”, czyli wyspa. Inni znów wywodzą jego pochodzenie od polskiego rzeczownika „żuł” co oznaczać miało namuł rzeczny. Jednak zarówno jedni jak drudzy wyraźnie wskazują na wodę jako żywioł, który zadecydował o powstaniu delty Wisły. Delta zaczęła powstawać około 6000 lat temu. Wody Wisły i wielu mniejszych rzek niosąc ze swym nurtem duże ilości żwirów, piasków i mułów, osadzały je w dawnej zatoce. Z osadów tych, przy udziale specyficznych warunków, powstały słynne żuławskie gleby. Z drugiej strony działalność wód morskich – praca fal i prądów, a następnie wiatrów uformowały w ciągu kilku tysiącleci piaszczysty wał ciągnący się wzdłuż brzegu zatoki. Procesy przyrodnicze, które doprowadziły do powstania delty, zadecydowały także o tak charakterystycznym ukształtowaniu powierzchni i stosunkach wodnych.
Pierwsi osadnicy
Najdawniejsze ślady obecności człowieka na Żuławach i Mierzei datować można na około 2500 do 1700 lat p.n.e. Potwierdzają to znaleziska archeologiczne z kilku miejscowości, jak np. Lubieszewo, Ostaszewo, Kaczynos, Konczewice, Krasnołęka, Lasowice Wielkie, Lichnowy czy Stegna, Skowronki, Sztutowo i Kąty Rybackie. Przypuszczać jednak można, że odnalezione osady miały jedynie charakter okresowy, a ich powstanie mogło mieć związek z głównymi zajęciami ówczesnej ludności, tj. rybołówstwem czy polowaniem na foki oraz poławianiem i obróbką bursztynu. Następne epoki nie przynoszą zmian w zasięgu i natężeniu osadnictwa. Uwypuklona jednak zostaje rola oblegających deltę wysoczyzn, jako miejsca o większej aktywności ludzkiej oddziaływującej, być może, także na dostępne tereny delty. Nie bez znaczenia pozostaje również przypuszczalne umiejscowienie delty Wisły w zasięgu tzw. bursztynowego szlaku, będącego podstawą stosunków handlowych pomiędzy państwem rzymskim a obszarami południowego wybrzeża Bałtyku.
Wczesne średniowiecze
We wczesnym średniowieczu, szczególnie w okresie od VIII do XI wieku, teren delty Wisły podlegał zmianom politycznym, gospodarczym i etnicznym, jakie zachodziły na obszarze basenu Morza Bałtyckiego. Potwierdzają to znaleziska archeologiczne z miejscowości Janów Pomorski niedaleko Elbląga. Odkryta tam osada, zamieszkiwana ongiś przez Estów-Prusów, datowana na wiek IX-X n.e., ukazała niezwykłej wagi znalezisko, pozwalając jednocześnie zlokalizować do niedawna jeszcze legendarne Truso. Pierwsze wzmianki o istnieniu osady pochodziły z anglosaskiego przekładu „Historii adversus paganos” autorstwa Orozjusza. Opis geograficzny ówczesnego świata, stanowiący wstęp do tego dzieła, przetłumaczył angielski król Alfred Wielki (872–899), uzupełniając go o relację podróżnika Wulfstana, który odbył podróż do ujścia Wisły. Tenże miał zanotować między innymi:
(...) Kraj Estów jest bardzo duży i jest tam dużo miast, a w każdym mieście jest król. A jest tam bardzo dużo miodu i rybitwy. A król i najmożniejsi piją kobylemleko, ubodzy zaś i niewolnicy piją miód. Jest tam między nimi dużo wojen. A u Estów nie warzy się żadnego piwa, lecz miodu jest tam dużo (...)
Osiedle, leżące wówczas na krawędzi tworzącej się delty, było ważnym ośrodkiem handlowo-rzemieślniczym utrzymującym rozległe kontakty gospodarcze ze Skandynawią, słowiańskimi plemionami zachodniopomorskimi czy północnymi Niemcami. Nie można jednak patrzeć na ówczesną deltę Wisły tylko przez pryzmat Truso. Żyzne ziemie i łąki, bogate tereny łowieckie i rybackie oraz dogodne położenie sprzyjały rozwijającemu się po zachodniej stronie delty Gdańskowi. Będzie on odgrywał w dziejach Żuław ogromną rolę, włączając niebawem w zasięg swego oddziaływania ich północno-zachodnią część wraz z Mierzeją. Z połowy XIII wieku pochodzą dokumenty księcia Świętopełka świadczące o gospodarczym wykorzystaniu terenów Żuław. Konsekwencją zauważalnego wzrostu aktywności ludzkiej w okresie wczesnego średniowiecza było podjęcie prób tworzenia podstaw systemu przeciwpowodziowego. Potwierdzają to zachowane w źródłach wzmianki o starym wale na Żuławach Steblewskich oraz wale zbudowanym wzdłuż prawego brzegu Wisły na Żuławach Wielkich. Prawdopodobnie też pod koniec XIII wieku usypano wał wzdłuż prawego brzegu Nogatu.
Panowanie krzyżackie
Czasy panowania krzyżackiego były, zarówno dla przyszłości Żuław jak i Mierzei, okresem zasadniczym. Zakon Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie powstał na przełomie lat 1189–1190 w Palestynie. Na teren polskiej Ziemi Chełmińskiej oraz Prus został ściągnięty przez księcia Konrada I Mazowieckiego zarówno dla ochrony tutejszych granic, jak i opanowania terenów pruskich. Szybki wzrost terytorialny państwa zakonnego, uwieńczony zdobyciem Pomorza Gdańskiego w latach 1308–1309, zadecydował o przeniesieniu siedziby Wielkiego Mistrza z Wenecji do leżącego tuż przy granicy Żuław Malborka.
Żuławy scalone w jeden organizm polityczny stały się przedmiotem aktywnej działalności osadniczej połączonej z zagospodarowywaniem dotychczas niedostępnych terenów delty. Duży udział w tych pracach, szczególnie w osuszaniu nieużytków i tworzeniu polderów, mieli napływający osadnicy północnoniemieccy i niderlandzcy. Powstające wówczas wsie, o wielkości ok. 40-60 łanów (1 łan to około 16,8 ha) i ściśle określonych granicach, lokowane były na tzw. prawie chełmińskim. Gwarantowało ono chłopom posiadanie swego nadziału oraz prawo jego dziedziczenia, w tym również w linii żeńskiej. Nie bez znaczenia pozostaje również fakt rozpowszechnienia się zasady regulowania zobowiązań pomiędzy właścicielem ziemi a chłopem w formie renty pieniężnej, pozwalający osadnikom na bardziej efektywne zarządzanie swoim gospodarstwem.
Żuławska, ciężka i trudna do uprawy, ziemia oraz wyjątkowe warunki hydrograficzne wymusiły konieczność rozbudowy systemu melioracyjnego umożliwiającego zdobywanie nowych terenów pod uprawę i rozwój hodowli. Dokumentem porządkującym działania w tym zakresie stał się wydany w 1407 roku „Die gemeine Landtafel”. Wprowadzał on na Żuławach samorząd przeciwpowodziowy, którego zadaniem była troska o należyty stan urządzeń melioracyjnych. Od tej pory takie funkcje jak: zarządca wałów, przysiężni wałowi czy przysiężni kanałów wpisały się na trwałe w żuławską wspólnotę wiejską, istniejąc do czasów najnowszych. Ciągle realne zagrożenie powodziami kładło na każdego mieszkańca delty Wisły powinności ochrony przed skutkami niszczących działań wody.
Zakon eksploatował gospodarczo także obfitą w ryby (szczególnie jesiotry), zwierzynę i drewno Mierzeję. Wzdłuż Mierzei od niepamiętnych czasów biegła od Gdańska ku Sambii droga handlowa będąca odgałęzieniem znanego szlaku bursztynowego. Skłoniło to Krzyżaków do lokacji na tym terenie szeregu karczem obsługujących szlak pocztowy, które z czasem stały się zalążkiem rybackich osad. Z okresu średniowiecza na Żuławach zachowało się około 30 ceglanych gotyckich kościołów. Ich wyniosłe wieże ożywiają tutejszy krajobraz, są niemymi świadkami odległej przeszłości i dowodem architektonicznego kunsztu budowniczych.
Pod polskim panowaniem
Panowania krzyżackie na Żuławach trwało do roku 1466. Wtedy podpisany został drugi pokój toruński (19 X 1466) kończący trzynastoletnie zmagania wojsk polskich z siłami zakonnymi, decydujący jednocześnie o włączeniu obszaru ujścia Wisły do państwa polskiego. Jak się okazało, na następne trzysta lat. Wraz ze zmianami politycznymi zaszły w delcie Wisły głębokie przemiany administracyjne i gospodarcze. W wyniku nadań króla Kazimierza Jagiellończyka W wyniku nadań króla Kazimierza Jagiellończyka Żuławy Steblewskie oraz Szkarpawa wraz z Mierzeją aż do wsi Lipa (obecnie część Krynicy Morskiej) stały się posiadłościami miasta Gdańska. Wschodnia część Żuław Wielkich oraz część ziem na wschód od Nogatu znalazły się (już od 1457 r.) pod władzą Elbląga. Pozostała część Żuław Wielkich stanowiła dobra królewskie.
Swobodny teraz szlak wiślany, dający nieskrępowany dostęp do wybrzeża Morza Bałtyckiego, znacznie przyczynił się do wzrostu dynamiki handlu pomiędzy głębią kraju a portami. W żuławskiej części biegu Wisły pojawiły się statki rzeczne przewożące płody rolne z rozległego terytorium Rzeczypospolitej do Gdańska i Elbląga.
Szerokie kontakty gospodarcze mieszkańców tych ośrodków zadecydowały o szybkim dotarciu z Europy Zachodniej idei głoszonych przez reformatorów religijnych,głównie przez Lutra. Dość powiedzieć, że w połowie XVI wieku Gdańsk i Elbląg były już praktycznie całkowicie protestanckie, co znalazło swoje potwierdzenie w przywileju religijnym króla Zygmunta Augusta z 1557 roku. Katolicyzm zachował swe prawa jedynie na obszarze Żuław Malborskich, ciesząc się mianem religii państwowej, choć i tutaj luteranie byli większością.
Wiek XVI to także czas nowego osadnictwa w delcie Wisły. Stało się to za sprawą licznie przybywających tu emigrantów holenderskich i północnoniemieckich, należących głównie do wyznawców idei Menno Simonsa (1492–1561), od niego też przyjmujących nazwę mennonitów. Prześladowani w swej niderlandzkiej ojczyźnie, przeżywającej na dodatek poważny regres gospodarczy spowodowany wojnami religijnymi, znaleźli w Polsce tak oczekiwaną tolerancję i swobodę działalności ekonomicznej.
Mennonici, będąc w większości pochodzenia chłopskiego, przenieśli na tutejszy grunt wysokie umiejętności związane z uprawą roli, wykazując kunszt w tworzeniu systemów melioracyjnych. Ze społeczności żuławskiej wyróżniali się głównie sposobem życia. Surowe obyczaje, mające swe źródło w dosłownym przyjęciu treści nakazów Nowego Testamentu, brak jakiejkolwiek aktywności społecznopolitycznej przy jednoczesnym podkreśleniu silnych więzi wewnątrzgrupowych, pozwoliły im stworzyć zamknięty świat odporny na zmiany cywilizacyjne, w ich zamyśle najbardziej zbliżony do zasad pierwotnego chrześcijaństwa.
Okres koniunktury gospodarczej, trwający od lat dwudziestych XVI wieku, doskonale wykorzystali miejscowi chłopi. Wolni osobiście, będący tylko w niewielkim zakresie obciążani powinnościami feudalnymi (i to głównie zamienionymi na czynsz), stali się ważnymi producentami żywności, w którą zaopatrywali najbliższe miasta, w tym przede wszystkim Gdańsk i Elbląg. Na czoło każdej wspólnoty wiejskiej wysuwali się sołtysi oraz tzw. sąsiedzi figurujący w źródłach jako Nachbaren. Wielkość posiadanych przez nich gospodarstw wahała się najczęściej od 2 do 4 łanów co w przeliczeniu na hektary dawało 33,6 do 67,2 ha, choć znaleźć można 8 łanowe (134,4 ha) a nawet 11 łanowe (184,8 ha). Każde z nich, zgodnie z obowiązującym prawem, biorącym pod uwagę specyfikę tutejszej, tak trudnej do uprawy roli, powinno utrzymywać w przeliczeniu na jedną włókę po 6 koni, 4 krowy, 6 owiec i świń.
Oznaką zamożności żuławskich gospodarzy były ich zabudowania, a w szczególności słynne podcieniowe domy mieszkalne. Poprzez piękne drzwi, znajdujące się pod podcieniem zwróconym w stronę ulicy, wchodziło się do obszernej sieni. Zarówno z sieni jak i z galerii znajdującej się na piętrze można było dostać się do wszystkich pomieszczeń budynku. Chlubą mieszkańców domostwa były schody z ozdobną balustradą prowadzące na piętro. Zdaje się, że powszechnym wyposażeniem wnętrz były do dziś budzące zachwyt meble, dekoracyjne kafelki ścienne, polichromie czy bogato zdobione piece. Wincenty Pol wymienia wśród sprzętów znajdujących się w domu (...) tu już kosztowne posadzki, i obicia, i najwytworniejsze meble, tu już rzeźbione starożytne szafy, zbiory porcelany i naczyń srebrnych, okazałe zwierciadła, kosztowne zegary, drzwi z palisandru i mahonie, firanki i pokrycia mebli z ciężkich, jedwabnych materii, na posadzkach kosztowne angielskie dywany, po ścianach obrazy i złocone brązy! (...). Na przestrzeni kilku stuleci zmieniał się kształt typowego domu żuławskiego oraz sposób ulokowania zabudowań gospodarczych.
W innej sytuacji znajdowały się gospodarstwa zagrodnicze, których właściciele użytkowali działki o powierzchni kilku arów. Tak niewielka powierzchnia użytkowa pozwalała jedynie na skromną produkcję rolniczą i hodowlę. Społeczność żuławską uzupełniały grupy ludności bezrolnej, tak zwanych komorników, oraz robotników sezonowych – żniwiarzy, służby dworskiej oraz parobków.
Urodzajność tutejszych gleb, a w związku z tym wysokie zyski, jakie dawało prowadzenie gospodarstwa czy dzierżawa majątków, stały się zachętą dla zamożniejszych panów pruskich, mieszczan i bankierów do lokowania posiadanych kapitałów na terenie Żuław Wiślanych. Interesy tutaj prowadzone były tak intratne, że prawie nie zważano na przedziały stanowe, pozycję społeczną czywyznawaną religię.
Wśród posiadaczy i dzierżawców ziemi spotkać można przedstawicieli takich rodów, jak Ferberowie, Loitzowie (bankierzy króla Zygmunta Augusta), Wejherowie, Jacobsonowie, Sobiescy.
Lata dwudzieste XVII wieku przyniosły w dziejach Żuław Wiślanych poważne zmiany polityczne. Stało się to za sprawą wojen polsko-szwedzkich, trwających z krótką przerwą aż do połowy wieku (1626–1635 oraz 1655–1660). Armie obu państw, walczące o prymat na południowym wybrzeżu Bałtyku, z chęcią wykorzystywały w swych planach militarnych ujście Wisły. Kwaterunki wojsk, kontrybucje czy w końcu przerwanie wałów przeciwpowodziowych (w konsekwencji czego zalaniu uległy duże połacie ziemi uprawnej), spowodowało okresowe wahania w sytuacji gospodarczej u ujścia Wisły.
Nie inaczej działo się w wieku XVIII. Okres wojny północnej, która dotarła na Żuławy w 1703 roku, przyniósł poważne straty spowodowane obecnością wojsk szwedzkich, saskich, rosyjskich i polskich. Choć działania wojenne zakończyły się tutaj w 1717 roku, to nie było dane mieszkańcom delty cieszyć się zbyt długim pokojem. W latach 1756–1763 (tzw. wojna siedmioletnia) przemarsze licznych oddziałów polskich, rosyjskich i pruskich, nader chętnie korzystających z przywilejów prawa wojennego, znacznie nadszarpywały kondycję wielu rodzin chłopskich.
Pomimo tych wyjątkowo niesprzyjających okoliczności, Żuławy pozostały nadal jednym z najbardziej rozwiniętych terenów Rzeczypospolitej. Bardzo szybko naprawiono powstałe uszkodzenia systemu melioracyjnego i rozpoczęto uprawę odzyskanych pól i pastwisk.
Do XVIII wieku, od wielu stuleci, cała Mierzeja była porośnięta gęstym lasem liściastym. Jednak rabunkowa gospodarka leśna Gdańska a następnie masowe wycinanie drzew przez okupujące Mierzeję wojska doprowadziły na początku XVIII wieku do odsłonięcia wydm, które zaczęły zasypywać wsie i osady. W 1768 roku opracowano metodę unieruchamiania wędrujących piasków. Rozpoczęto prace polegające na budowaniu sieci płotków, nasadzaniu wydmowych roślin i sadzeniu sosen, dobrze rosnących na jałowym gruncie. Okolice Przebrna i Krynicy Morskiej utrwalono i obsadzono lasem dopiero około 1823 roku.
Okres panowania pruskiego
Rozbiory (1772–1793) przyniosły kres polskiemu panowaniu na Żuławach, włączając je do państwa pruskiego, do prowincji Prusy Zachodnie, pod władanie Zarządu Wojen i Domen w Kwidzynie. Przyłączone ziemie bardzo szybko zostały zorganizowane na wzór prowincji pruskich co znalazło swoje odbicie we wprowadzonym systemie prawnym i podatkowym. Na sytuację chłopów żuławskich nie miało to większego wpływu, lecz w znacznie gorszej sytuacji znaleźli się mennonici. Głoszony przez nich skrajny pacyfizm, przy jednoczesnym zakazie składania jakichkolwiek przysiąg, doprowadził do konfliktu z nowym państwem o militarystycznym charakterze.
O ile Fryderyk II gotów był jeszcze tolerować odmienność religijną niektórych Żuławiaków, o tyle panowanie Fryderyka Wilhelma II okazało się tragicznym dla przyszłości tej grupy wyznaniowej. Ograniczani w swych prawach, nie mogąc liczyć na tolerancję ze strony nowej administracji zdecydowali się na opuszczenie delty Wisły. W latach 1787–1809 większość z nich, nęcona obietnicami carycy Katarzyny II, zdecydowała się na emigrację i osiedlenie się na czarnomorskich stepach Rosji. Okres pruski to kolejny etap w rozwoju gospodarczym Żuław Wiślanych i Mierzei.
Zamożność i gospodarność tutejszej ludności szczególnie przebija we wspomnieniach Karola Glogera, jednego z oficerów polskich internowanych na Żuławach po upadku powstania listopadowego, który porównywał domy podcieniowe do szlacheckich dworów.
Natomiast polski podróżnik Wyszkowski napisał:
[...] Wracamy na Żuławy do włości miasta należące. Co za okolica wesoła! Co za dolina rozkoszna! która ciągnie się nad brzegami Wisły. Są to wolne osady, słynące porządkiem, gospodarstwem i bogactwem. Mieliśmy rozkosz widzieć wewnętrzny porządek u jednego z osadników. Dziwić się trzeba ochędóstwem i kształtem obszernego zabudowania, które liczną familię, sług i dobytek mieści wygodnie. Porcelana i szkła angielskie w izbie zbliżały się nawet do zbytku (...)
W roku 1828 przybyli na Mierzeję z pobliskiego Elbląga pierwsi letnicy. Niebawem na rozparcelowanym gruncie, we wsi Kahlberg, która po wielu latach stała się współczesną Krynicą Morską, stanęły letnie domki i wille. Uruchomiono rejsy stateczków pasażerskich z Elbląga i Królewca poprzez Zalew Wiślany. Zabiegającyo rozwój kąpieliska elblążanie mieli ambicję uczynienia z Kahlberga kurortu na poziomie europejskim, przewyższającego rangą niedaleki Sopot. Kolejny znaczący etap rozwoju funkcji wypoczynkowej Mierzei nastąpił na początku XX wieku.
O zaawansowaniu gospodarczym Żuław najlepiej świadczą zmiany zachodzące w strukturze ekonomicznej XIX-wiecznej delty. Prześledzić je można na przykładzie Nowego Dworu Gdańskiego (Tiegenhof). Niewielka jeszcze w XVII wieku osada szybko wyrasta na ważny ośrodek o znaczeniu ponadlokalnym. Źródła informują nas, że u schyłku XIX stulecia działają tu zakłady przerabiające len i tytoń, garbarnia wykorzystująca napęd parowy, browar, wytwórnia wódek gatunkowych, zakład produkujący świece i mydło, cukrownia, a także fabryka maszyn rolniczych. Bardzo dobry stan dróg bitych, unowocześnienie systemu komunikacyjnego poprzez usprawnienie żeglugi po żuławskich rzekach i kanałach oraz budowa kolei umocniły pozycję miasta.
Na początku XX wieku, kiedy wiele regionów ówczesnej Europy wchodziło dopiero na drogę nowoczesności, mieszkańcy Nowego Dworu Gdańskiego znali już dobrodziejstwa płynące z włączenia domostw do sieci wodociągowo-kanalizacyjnej oraz możliwości stwarzanych przez energię elektryczną. Duże znaczenie dla Żuław Wiślanych miała podjęta przez władze pruskie decyzja o regulacji dolnego odcinka Wisły. Dzięki przekopaniu nowego ujścia do morza w okolicach Świbna zmalało zagrożenie powodziowe oraz poprawiły się możliwości żeglugowe.
Okres międzywojenny
Wiek XX zaznaczył się w dziejach Żuław Wiślanych i Mierzei jako okres wyjątkowo istotnych zmian politycznych i administracyjnych. Konsekwencją klęski Niemiec w I wojnie światowej (1914–1918) był nowy podział terytorialny delty Wisły.
Mocą postanowień zwycięskich mocarstw (Anglii, Francji, Stanów Zjednoczonych, Włoch) oraz innych krajów biorących udział w konferencji pokojowej w Wersalu, stworzone zostało Wolne Miasto Gdańsk. W jego skład wchodziły m.in. Żuławy Steblewskie oraz Żuławy Wielkie. Na Mierzei Wiślanej granica przebiegała w okolicach Przebrna, gdzie do dzisiaj zachowały się oryginalne słupy graniczne (!). Obszar leżący na wschód od rzeki Nogat pozostał pod administracją niemiecką.
Wolne Miasto Gdańsk było organizmem zależnym od nowo powstałej organizacji międzynarodowej, jaką była Liga Narodów oraz od Polski, do której obszaru celnego zostało włączone. Rzeczpospolita miała też reprezentować Gdańsk wraz z należącym do niego obszarem, na arenie międzynarodowej i opiekować się jego obywatelami poza granicami. Nowy ład wprowadzony po pierwszej wojnie światowej nie wytrzymał jednak próby czasu. Nierozwiązane konflikty o podłożu narodowym i politycznym wróżyły nadejście nowych czasów. Idee głoszone przez rozwijający się w Niemczech ruch faszystowski szybko dotarły nad ujście Wisły zdobywając sobie licznych zwolenników wśród mieszkańców Żuław i Mierzei.
Druga Wojna Światowa
Już 2 września, na obrzeżu Żuław, w miejscowości Sztutowo (Stutthof) na Mierzei Wiślanej, utworzono obóz koncentracyjny. Do końca wojny zginęło w nim ok. 70 tys. osób, głównie Polaków, Rosjan, Cyganów, Żydów, ale także Niemców, którzy nie podporządkowali się rygorom III Rzeszy. Więźniów obozu często zatrudniano na Żuławach i Mierzei, wykorzystując ich jako tanią siłę roboczą. Można ich było spotkać przy pracach polowych, melioracyjnych oraz jako robotników w lokalnym przemyśle.
Do 1945 roku nie prowadzono na Żuławach praktycznie żadnych działań wojennych. Dopiero wycofywanie się wojsk niemieckich pod naporem Armii Czerwonej spowodowało ogromne zniszczenia na Żuławach. Niemcy przerwali wały przeciwpowodziowe i w efekcie woda zalała większą część Żuław, w tym ok. 45 tys. ha obszarów depresyjnych. 1600 gospodarstw znalazło się pod wodą, 2744 zagród chłopskich uległo zniszczeniu zaś kolejnych 1297 strawił ogień.
Miejscem, gdzie działania wojenne trwały jeszcze w pierwszej dekadzie maja 1945 roku, była Mierzeja Wiślana. Znajdowało się tu duże zgromadzenie wojsk niemieckich i ludności cywilnej ewakuowanej zimą w dramatycznych okolicznościach przez Zalew Wiślany z Królewca i Braniewa do Gdańska.
Powojenna wędrówka ludów
Końcowy okres II wojny światowej i pierwsze lata powojenne były jednymi z najdramatyczniejszych w dziejach Żuław. Bezpośrednio przed wybuchem wojny zamieszkiwało tu ponad 100 tys. osób. Wiosną 1945 roku liczbę ludności szacuje się na niewiele ponad 30 tys., z czego około 26 tys. przyznawało się do pochodzenia niemieckiego.
Wkrótce rozpoczęła się wielka akcja przesiedleńcza mająca na celu zaludnienie tzw. ziem odzyskanych. Na opuszczone i spustoszone Żuławy zaczęto kierować nowych osadników. Pomorzacy, zabużanie, mieszkańcy kresów powoli uczyli się żyć na tej ziemi i ją uprawiać. Nie znając tutejszych warunków przyrodniczych i glebowych niejednokrotnie ponosili klęski w starciu z siłami natury. Do końca 1947 roku przez Żuławy przewinęło się około 70 tys. osadników, którzy nie zdołali przystosować się do nowych warunków i zagospodarować gruntów, z jakimi nigdy nie mieli do czynienia. Tak wielką migrację uzupełniały rzesze szabrowników, których przyciągały porzucone przez uciekających Niemców gospodarstwa.
Osadnicy, którzy mimo początkowych trudności pozostali, niewyobrażalnym wysiłkiem w krótkim czasie osuszyli zalane pola i ponownie przywrócili Żuławy do życia. Po trzech latach walki z wodą, plagami myszy niszczących całe zbiory, ziemia zaczęła odpłacać ludziom włożony wysiłek. Okres powojenny to przede wszystkim odmienny sposób gospodarowania oparty o zasady ustroju socjalistycznego. Duża część ziemi została przekazana powstającym gospodarstwom państwowym tzw. PGR-om oraz spółdzielniom produkcyjnym.
Stworzona struktura własności i wprowadzane metody uprawy nie sprzyjały tworzeniu efektywnego gospodarowania na Żuławach. Pogłębiający się kryzys gospodarczy, szczególnie dotkliwie dający znać o sobie w latach 80., w dużej mierze zniweczył wysiłek tych, którzy po wojnie przywrócili Żuławy do życia.
W latach 50. rozpoczął się gwałtowny, chociaż często niezbyt harmonijny, rozwój turystyki wypoczynkowej na Mierzei Wiślanej. Zaczęły żywiołowo powstawać liczne i silnie rozbudowane ośrodki wczasowe najróżniejszych instytucji, przedsiębiorstw i związków zawodowych.
Dopiero od początku lat 90., po wielkiej fali prywatyzacji państwowych ośrodków wczasowych oraz w związku z coraz mocniejszą konkurencją w branży turystycznej, zaczęto przykładać większą wagę do jakości serwowanych usług. Latem liczba osób przebywających na Mierzei wzrasta kilkudziesięciokrotnie. Wypoczywanie na Mierzei oznacza przebywanie na nadmorskich plażach i w ich leśnym zapleczu oraz korzystanie ze specyficznego klimatu o właściwościach balneologicznych sąsiadujących ze sobą akwenów (Zalew Wiślany i Bałtyk) i wybitnie atrakcyjnych krajobrazów. Ochronie przyrody i krajobrazu Mierzei Wiślanej służą cztery rezerwaty przyrody (w tym trzy ornitologiczne) i Park Krajobrazowy „Mierzeja Wiślana”.
Żuławy i Mierzeja w XXI wiek
Lata 90. zaowocowały wzrostem aktywności i zainteresowania własnym regionem. Związane było to z ogólnopolskim procesem odradzania się podmiotowości społeczności lokalnych. W 1989 roku w pierwszych po wojnie wolnych wyborach wyłoniono po raz pierwszy samorządy lokalne na terenie Żuław i Mierzei Wiślanej.
Pokolenie urodzone na Żuławach i Mierzei znacznie częściej utożsamia się z tym regionem niż rodzinnymi stronami ojców i dziadków. Powstają stowarzyszenia, fundacje, rodzą się nowe inicjatywy kulturalne. Ożywia się prywatna działalność gospodarcza, a nowe budownictwo coraz częściej odwołuje się do tradycyjnej zabudowy regionu. Bez wątpienia, uwolnienie mechanizmów rynkowych w gospodarce, stworzenie lokalnych samorządów i poszerzenie zakresu wolności osobistej i społecznej stanowią wielką szansę dla regionu, w którym tak dużo zależy od twórczej inicjatywy człowieka.
Żródło: Delta Wisły. Krajobraz dla konesera, rok wyd. 2009, Marek Opitz, Piotr Sosnowski
autor tekstu: Artur Dekański
opracowanie i poszerzenie na potrzeby niniejszego wydania: Grzegorz Gola
Muzeum Opowieści
Muzeum opowieści żuławskich to rodzaj ratownictwa dóbr niematerialnych, słowa mówionego, jak również restauracji dotychczas nie odkrytych lub zapomnianych historii. W ramach Muzeum opowieści żuławskich, staramy się przechwycić jeszcze żywe, choć już odchodzące w niepamięć historie.
Dotychczas zebraliśmy dziecięce wspomnienia z Żuław dawnych mieszkańców tego regionu. Dzięki Fundacji Współpracy Polsko - Niemieckiej udało nam się zakończyć pracę nad tą częścią Muzeum opowieści, czego efektem jest film "Naznaczeni krajobrazem", zachowane w formie pisemnej wspomnienia i liczne kopie starych fotografii i dokumentów z Żuław z przed 1945 roku.
W chwili obecnej w ramach Muzeum opowieści żuławskich zbieramy Wspomnienia osadników żuławskich. Podobnie jak w pracach nad wyżej wspomnianym projektem i tutaj zbieramy wywiady, stare dokumenty i fotografie z okresu powojennego z Żuław.
Zapraszamy do współpracy.
Wspomnienia powojennych osadników żuławskich:
wywiady przeprowadzone w ramach projektu Żuławy. Lubię to!
- Rodzinne wspomnienia Kazimiery Długołęckiej
- Wiersz Kazimiery Długołęckiej
----------------------------
Kazimierz Cebulak - "Żuławy nie znoszą bylejakości."
Wiersz Kazimiery Długołęckiej
Kazimiera Długołęcka
***
Kiedy ktoś zapyta, jak ja się czuję,
grzecznie mu odpowiadam, że: „Dobrze, dziękuję”.
To, że mam artretyzm, to jeszcze nie wszystko,
astma, serce mi dokucza i mówię z zadyszką,
puls slaby, krew moja w cholesterol bogata...
Lecz dobrze się czuję jak na moje lata.
Bez laseczki teraz chodzić już nie mogę,
choć zawsze wybieram najłatwiejszą drogę.
W nocy przez bezsenność bardzo się morduję,
ale przyjdzie ranek... znów dobrze się czuję.
Mam zawroty głowy, pamięć figle płata,
lecz dobrze się czuję, jak na moje lata!
Z wierszyka mojego ten sens się wywodzi,
że kiedy starość i niemoc przychodzi,
to lepiej zgodzić się ze strzykaniem kości
i nie opowiadać o swojej starości.
Zaciskając zęby, z tym losem się pogódź
i wszystkich wokoło chorobami nie nudź!
Powiadają: Starość okresem jest złotym.
Kiedy spać się kładę, zawsze myślę o tym...
„Uszy" mam w pudełku, „zęby" w wodzie studzę,
„oczy" na stoliku, zanim się obudzę...
Jeszcze przed zaśnięciem ta myśl mnie nurtuje:
„Czy to wszystkie części, które się wyjmuje?"
Za czasów młodości (mówię bez przesady)
łatwe były biegi, skłony i przysiady.
W średnim wieku jeszcze tyle sił zostało,
żeby bez zmęczenia przetańczyć noc całą...
A teraz na starość czasy się zmieniły,
spacerkiem do sklepu, z powrotem bez siły.
Dobra rada dla tych, którzy się starzeją:
Niech zacisną zęby i z życia się śmieją.
Kiedy wstaną rano, „części" pozbierają,
niech rubrykę zgonów w prasie przeczytają.
Jeśli ich nazwiska tam nie figurują,
to znaczy, że ZDROWI I DOBRZE SIĘ CZUJĄ.
Nowy Dwór Gdański 2012
Rodzinne wspomnienia Kazimiery Długołęckiej
RODZINNE WSPOMNIENIA BABCI KAZI
luty 1993
Antoni Głowacki
Wywiad z Panem Antonim Głowackim
Antoni Głowacki: Chciałem to nadmienić, że za dużo się ode mnie nie dowiecie, bo ja przyjechałem późno, w 1954 roku, a osiedleńcy przyjeżdżali tu już w 1946. Nasilenie było w latach 50-tych. Ja później, bo musiałem wszystko zobaczyć, czy jest po co, czy jest możność. Tu był mój brat, który pod koniec 1946 roku się osiedlił. Ale często przyjeżdżałem zobaczyć jak to wygląda, jak tu się żyje. Zauważyłem, że tutaj jest ziemia żytnia, kartoflana i tu jest dostatek, brat miał wszystko. W ogóle - inne warunki.
Klub Nowodworski: I dlatego przyjechał Pan na Żuławy?
AG: Tak. Ja tamtego się wyrzekłem. Chciałem przyjechać wcześniej, ale w tym czasie byłem sołtysem w mojej kolonii i gmina nie chciała mnie puścić, ale brat był przewodniczącym spółdzielni produkcyjnej.
KN: Co Pan robił po przyjeździe na Żuławy?
AG: W tym czasie jak ja przyjechałem, to już był koniec osiedlania. Już w ten czas ziemia się liczyła. Jak się przybyło to oni każdemu przydzielali 6,5 ha. To było bezpłatne i jak przyjechałem, to włożyłem to do spółdzielni. Przywiozłem tu nie za dużo, bo dwie rodziny w wagonie jechały, więc nie było miejsca. Wolno było zabrać jak najmniej. Przywiozłem jednego konia, jedną krowę, chyba z cielakiem, jedną świnię z prosiakami, jedną owcę z dwoma jagniętami, bo nie było miejsca i rzeczy gospodarcze - te domowe. Do pola nic się nie brało, pługa czy brony. Jak przyjechałem to były takie trochę zalane pola, tam gdzie było niżej, tam woda dopiero wsiąkała. A jak przyjeżdżałem jeszcze do brata, to z Kmiecina czy z Solnicy łódką do Nowego Dworu można było dopłynąć. A jak woda opadała, to tam, gdzie niższe miejsce, ryby się roiły. Ludzie żywili się rybami, ptactwem, bo tego było dużo tam, gdzie trzciny powyrastały. Kto tu był, miał krowy, to jak je wygnał i na konia siadał, to widział gdzie trzcina się ruszała, bo ja to widziałem, jak przyjeżdżałem do brata. Z biegiem czasu ziemia się osuszała.
KN: Jak wyglądała podróż?
AG: Wagon był przydzielony. Dostaliśmy 9 zł na dobę dla każdego członka rodziny na życie, a jechaliśmy 3 doby: ja moja mama Paulina i brat. Żona Janina i córka Wiesława oraz synowie z pierwszego małżeństwa – Henryk i Czesław – później dojechali do nas pociągiem osobowym.
KN: Jak Pan poznał żonę?
AG: Jak? Przez kładkę tylko przechodziłem i kawałek lasu. Z jednej parafii, w sąsiedniej wiosce mieszkała. Zanim słonko zajdzie, jedno drugie znajdzie. Wzięliśmy ślub w 1948, ale szybko wdowcem zostałem, bo pierwsza żona, Marianna, była ranna w rękę od miny. Więc z jej siostrą się ożeniłem w 1953 roku. Tak rodzina zarządziła na pogrzebie, żeby dzieci były u cioci. Z resztą, po co ja miałbym brać obcą kobietę?
KN: Jakie były Pana pierwsze wrażenia po przyjeździe na Żuławy?
AG: Ja miałem jedno wrażenie. Bo jakbym miał dwa, to bym tu wcale nie przyjechał. To wrażenie było takie, żeby przyjechać. Jak się wyjeżdżało, to sąsiedzi pytali: „Gdzie jedziesz? Tam ci głowę urżną”. A ja mówię: „A tutaj to nie urżną? I tu przyjdą, i urżną”. Tutaj przyjechałem i było dobrze, krowy miały dobytek, człowiek miał zawsze zajęcie. Tam przyszła wiosna to człowiek z kosą, grabiami, motyką. A tu jednakże od maszyn się zaczęło, w spółdzielni. Lżejsza robota, lepszy wydatek, ale wszystko praca. Bez pracy nie ma kołaczy. Ciężko zawsze było. Pierwsze było ciężkie życie rodziców w lubelskim. Przyszły mokre lata, co posadzili w ziemi, wszystko gniło. I ludzie zaczęli masowo wyjeżdżać. I ojciec zabrał rodzinę do Szczepankowa, w łomżyńskim.
Nas było ośmiu braci, tata dziewiąty jeszcze w sile wieku, nawet może najmocniejszy. Do tego jeszcze 5 koni. Ci starsi jechali z lubelskiego w łomżyńskie wozami, w dwa wozy drabiniaste. Ładowali wszystko na dwa wozy i jechali końmi, jeden koń był, w razie który zasłabnie, jechali tak chyba 3 czy 4 dni. To było ponad 200 km. Jechali bez żadnego kłopotu, bo było zarządzenie, w ten czas ludzie przesiedlali się po I wojnie, był ruch, także konie, krowy można było paść w zbożu urodzajnym, jeżeli gdzieś nie było łąk, tylko, że się zgłaszało do gmin. I gmina pokrywała koszty gospodarzom. Staraliśmy się, żeby nie zboże, jakieś takie zielonki.
I przyjechaliśmy na tę karpinę w łomżyńskim. To pamiętam, że myśmy zbierali tam, wycinali, co trzeba. Drobne my dzieciaki byli, ja miałem 5-6 lat. Na kupę zbieraliśmy drobne i grubsze i wtedy to palili, później te karpiny trzeba było obkopać szpadlem naokoło, korzenie pierwsze podciąć, drąg mocny, para koni i wykręcało się. Było z tym roboty, żeby potem zaorać. Specjalnie ojciec drugi pług kupił!
Ale tu, na Żuławach, ziemia żytnia, kartoflana, popatrzyłem, inne będzie życie.
KN: Jak wyglądała praca?
AG: Dobrze. A jak miała wyglądać? Nie było maszyn jak należy, jak teraz. Ale ziemia nie była ugnieciona, utłuczona, To się robiło końmi. Nareszcie ciągnik spółdzielnia kupiła, takiego bociana. Pierwsze co były, takie duże. Po roku go jakoś kupili, bo jeszcze pamiętam jak końmi oraliśmy. W 1957 spółdzielnia się rozwiązała. A nie była duża, 9 członków, wszystko zgrane, pracowite chłopy. Praca była podzielona na dniówki. Jednego dnia wykonać tyle i tyle brony czy orki, czy jakieś koszenie albo 1 ha zasiać. Wszystko było zapisywane i jesienią, jeżeli ktoś potrzebował, to dostał przedpłatę, a później, ile kosztowała dniówka, wyliczyli wg tego i dawali pieniądze. Jak spółdzielnia się rozwiązała, to każdy swoją ziemię, swój sprzęt. Ja zabrałem swojego konia i krowę. Chcieliśmy już sami. Uprawiałem buraki pastewne, ale mało. Lepiej było więcej cukrowych, bo jak tęga zima, to liście i wytłoki można było krowom dać. Lnu się tak nie siało, a jak kawałek raz zasiałem, to ludzie się dziwili, co to jest. Rzepak, jęczmień, pszenicę przede wszystkim, a na żyto i owies za ciężka ziemia była.
KN: Czy miał Pan sad?
AG: Tu nie było żadnych przedwojennych drzew. Wszystko ja z bratem sadziłem, jabłonie, grusze, śliwki. Suszyło się owoce, kompoty robiło.
KN: Jak wyglądał dom, w którym zamieszkaliście?
AG: Ten dom, co był dla mnie przeznaczony na końcu wioski, to przyjechał do spółdzielni zza Łomży kuzyn i on w nim zamieszkał, a ja przyjechałem później i mieszkałem tu. To był duży drewniany dom, podwójny. Jak tu przyjechałem nawet płotu nie było, pustka. Ogrodziłem się, to człowiek już się czuł na swoim. Dom był szeroki, były schody wysoko i były puste mieszkania. Bo to było puste po froncie. Był też piec. Wymalowałem go, w piekarniczek szkło włożyłem. Piękny był. Na 1,5 metra długi, 1 metr szeroki, bardzo się dobrze w nim piekło. Chleb i wszystko sami piekliśmy w tym piekarniku. Do młyna w Nowej Kościelnej się jeździło. W 1962 r. zburzyłem dom razem z piecem. I dom postawiłem nowy. Zacząłem budować 2 sierpnia, a na Boże Narodzenie już się wprowadzaliśmy do kuchni i jednego pokoju.
KN: Dlaczego nowy dom? W starym źle się mieszkało?
AG: A co? Mieliśmy mieszkać w starym razem z myszami, pająkami i próchnem, najgorzej? To był podwójny dom, w drugiej części mieszkał mój brat, miał 24 m długości. Ten powstał na fundamentach starego, a brat wybudował sobie nowy obok. Tutaj są poniemieckie fundamenty, 70-80 cm z kamienia. A pod fundamentem są bele. Co pół metra jest położona bela.
KN: A gdy ten dom był rozbierany, znalazł Pan jakieś skarby?
AG: Myślałem, że tak. Gdy kopałem pod komin, żeby potem betonem zalać, ponad metr w jedną, w druga stronę, tak, że wszedłem do środka. Kopię, kopię i kopię, aż tu mi woda sięga. To wszystko stoi na tych belach, Nagle, patrzę, szpadlem tłukę - drzewo? Wołam żonę, że coś mamy, skrzynkę jakąś. Kopię, kopię, a taki kawałek drzewa, czarnego od ziemi i wody. Nie można było siekierą obciąć. A ja to szerzej i głębiej obkopałem, ale nie szło tego wyjąć. Betonem zalane. Te domy były stawiane na takich grubych belach.
KN: Czy jeździł Pan do Nowego Dworu?
AG: Oczywiście, wszystko było w Nowym Dworze. W GS-ie były maszyny, nawozy. Do banku jeździłem bardzo często. W 1954 r., jak ja przyjechałem, to jeszcze Nowy Dwór był trochę głuchy. Na początku, jak nie było gumowców, to kupiłem taki wysoki wóz na żelaznych kołach, taki szeroki, bo polskie wozy to wąskie, a ten był szerszy. Te koła żelazne były mocne, nie do zdarcia. Jak się budowałem, to pamiętam, mówię: „Jedź Jasiu, kup wapna tyle, ile Ci dadzą”- bo to takie czasy były. Budowali się ludzie, to były przydziały. To on mi na tym wozie 4 tony wapna przywiózł. Jak ktoś potrzebował, to co wóz miał stać? Pożyczałem go sąsiadom. Przed wojną i po wojnie, a zwłaszcza w czasie wojny to była ta miłość, współpraca. znajomy, nieznajomy przyszedł - każdy każdemu starał się pomóc. Nawet w czasie wojny byli szpicle, ale jak był, to wszyscy wiedzieli kto. Ale przypuszczalnie, jeden drugiego starał się ukryć, starał się pomóc po cichu, a teraz jeden drugiego w łyżce wody by utopił i zabrał tylko dla siebie.
KN: Jak się żyło z sąsiadami?
AG: Dobrze. Ja byłem w spółdzielni, ale ten co nie był, jak my coś robiliśmy, to przyszedł i pomógł, np. wywieźć gnój. Jemu się też pomogło. Nie podliczali, co do grosza. Jak był ten pierwszy ciągnik Zetor w spółdzielni, to dzień i noc orał, wymienialiśmy się i pomagaliśmy sąsiadom. A dzisiaj przeważnie każdy ma ciągnik i czasem niektórzy roboty nie zrobią. Ziemia cięższa, suszona. Teraz tym zetorem nic by nie zrobił.
Córka: Jak my tu budowaliśmy dom w 1962 r., to mieszkaliśmy u sąsiadów. Bardzo mili państwo. Parę miesięcy u nich mieszkaliśmy.
KN: Jakie tutaj były drogi?
AG: Po drogach polnych w ogóle nie można było przejść. Krowa jak czasem szła, to się przekręciła i do rowu wpadła. Błoto po kolana. Dobrze, że miałem ten wysoki wóz. Żeby jeździć do kościoła, to zrobiłem taką bryczkę.
KN: Co mógłby Pan powiedzieć o Nowym Dworze w latach 50, 60?
AG: Nowy Dwór był taki, że jak się z jednej strony spojrzało, to miejscami na drugą stronę zajrzałeś. Były ulice, te starsze domy. Niektórych ulic nie było. Była na Stegnę droga, na Marzęcino. Teraz się rozbudowało, tak jak Kmiecin. Jak przyjechałem, to domy można było policzyć na palcach jednej ręki. Teraz jest więcej. Tam, gdzie budował się bank spółdzielczy, teraz plac Wolności, było kilka domów. Tam len i rzepak skupywali, olejarnia stała. Jeździłem do Nowego Dworu, znalazłem coś, co było potrzebne i kupiłem.
KN: W jakich sklepach?
AG: Na przykład w sklepie żelaznym, tam można było znaleźć wszystko. Tam się kupowało pług, bronę. A później wybudowany został GS, tu gdzie się wjeżdża do Nowego Dworu, te pierwsze budynki, gdzie jest zajezdnia kolejek, po drugiej stronie. Tam sprowadzali większe rzeczy. Po drzewo jeździłem do Elbląga, później była składnica na ul. Polnej.
KN: A gdzie była mleczarnia?
AG: Mleczarnia była w Kmiecinie. Później wybudowali tę w Nowym Dworze. Tam robili takie okrągłe sery. A w domu się robiło twarogi tylko.
KN: Gdzie można było kupić zwierzęta?
AG: Część się kupowało, a część sama się ulęgła. Najpierw kupiłem świnię zarodówkę w Malborku, bo tam był spęd. I z tych świń miałem hodowlę. A później w Nowym Dworze można było dostać zwierzęta. Albo przyjeżdżali na podwórko. Pamiętam jak kupiłem tę pierwszą maciorę, to 12 loszek miała. Cztery z nich odpadły, więc uchowało się osiem loszek reprodukcyjnych. Pamiętam, że premię dostałem i dobrze zapłacili. Chęci nabrałem i szło dalej. Po owce jeździłem z zootechnikiem do Waplewa. Owce się hodowało na wełnę. To tylko nos był czysty i nogi od kolan, a reszta wełna. Bo to były kenty (rasa owiec). Jeszcze były merynosy, ale kenty lepsze, bo spokojniejsze.
Jak ja przyjechałem, to ludzie się polem zajmowali a nie sklepami. Człowiek chował tyle, co musiał. Najpierw trzeba było w polu zrobić, dach naprawić. Do kolan były koleiny. Jak PGR miał ciągniki, pole mieli poza tą drogą, to jeździli, gdzie się dało. Na na niektóre drogi sami gruzu nawieźli, bo na kołdunie utknął. Różnie to było. Bez pracy nie ma kołaczy.
KN: Co jadaliście?
AG: Wszystko, co się dało. Był ogród, a tam: kapusta, fasola, wszystko się siało. Ci pierwsi, co tu przyjechali, to do garnka wkładali to, co się znalazło w tych rogożach i trzcinach: ryba jakaś, dzikie kaczki, gęsi. A my to już mieliśmy trochę swoich produktów.
KN: A w niedzielę, na obiad...?
AG: Kartofle, kartofle i żur, to polskiego obiadu wzór. A do tego kawał łydki, bo teraz to frytki. Wszystko się jadło swoje, świnie, kury były, ale nie mieliśmy kaczek czy gęsi, bo tu wody blisko nie było. Był tylko rów koło kościoła. A jak ktoś miał kaczki lub gęsi i poszedł na te łąki, musiał jeszcze za dnia spędzać z rowu, bo lisy krążyły.
EK: Jakie jest Pana ulubione ciasto?
AG: Moje ulubione ciasto to drożdżowe. Najbardziej mi smakowało. Ale zawsze potrzebny był nóż, bo zębami się nie dało ugryźć. Jak statek, blacha wysoka, to ciasto jeszcze raz tyle urosło. Jajkiem po wierzchu, to wtedy najlepiej. Makowce się też robiło, jak mak był siany. Czasem sialiśmy go bardzo dużo, bo się opłacało.
KN Pana ulubione danie to...?
AG: Każde lubię. Najlepsze takie, żeby za dużo czasu nie zajmowało i zębów nie połamało. Kartofle polane swojskim sosem z mąki, tłuszczu, do tego coś z ogrodu: sałata, buraczki, liście młode. Młode najlepsze, żona młoda też lepsza.
KN: Proszę opowiedzieć o Wigilii?
AG: Musiało być 12 postnych potraw: śledź, jajko, dania z ziemniaków, grzybki. Wszystko się liczyło: cukier, chleb, kapusta, fasolka, kompot z suszu, pierogi z twarogiem, kapustą. A trzynasty talerz dla wędrowca. Ja nie pomagałem w kuchni, bo tam tyle kobiet, bałem się, żeby wałkiem nie dostać. Jedynie mak kręciłem, to siostry i mama mówiły: ty wszystek wyjesz, zanim wykręcisz. To były takie doniczki gliniane - makutry, w nich się razem ucierało wałkiem cukier, wodę, mak, który wcześniej dobę leżał w wodzie, żeby był bardziej miękki. To były dobre czasy! A jakie to były dobre, Boże Bożyczku, najlepiej było żyć przy cycku... Nie robił, a karmili, jeszcze krzyczeli, że nie je.
KN: Jakie jest Pana najmilsze wspomnienie?
AG: Różnie było. Najmilsze to nawet nie było kiedy. Szkoła do 14. roku życia (1930), po szkole dużo roboty, a w domu trzeba pomóc. Jak do szkoły chodziłem, to mnie słonko nigdy nie budziło. Przy gospodarstwie jak się chce mieć wszystko zrobione, to niestety, a już bracia niektórzy żonaci byli. Ale dnie były dłuższe. Nawet w Sybilli: “Godziny policzone i dnie skrócone”- to sam czytałem. Trzeba było wstać rano, krowy napaść, przygnać do domu. Jak duża rosa, to pasło się w seradeli lub w koniczynie. Najeść się i 3 km do szkoły na 8.00. Należało przyjść na czas, bo ile minut było spóźnienia, tyle trzeba było klęczeć gołymi nogami na grochu. Nie wolno było krzyknąć, a jak ktoś się poskarżył, to w domu dostał lanie jeszcze. Każdy musiał umieć. Jak ktoś się nie nauczył wiersza na przykład, to musiał siedzieć po lekcjach dotąd, aż się nauczył. Do dziś pamiętam “Królowej anielskiej”! Dwie godziny siedziałem. Musiał się uczyć, bo inaczej w kącie laga stała. A nie jak dzisiaj. Po siedmiu klasach szkoły mógł być wójtem. Był wysoki poziom. Pamiętam rok czasu wprowadzili w oddziale szóstym iksy i ipsylony. Takie narzucili, a nawet nauczyciel się w tym gubił. Ale było podane i każdy się musiał nauczyć. Każdy musiał znać wszystkie stolice Europy, ile państwa mają mieszkańców, główne rzeki, pasma górskie, wyspy, półwyspy. Trzeba było wiedzieć, ile ludności jest w Ameryce czy Meksyku. Z historii i geografii to było kilka kartek do nauczenia się na pamięć. Niektóre informacje do tej pory pamiętam: Anglia już wtedy miała 45 mln mieszkańców, Niemcy 64, Polska 33, ZSRR 180.
KN: Jaki był Pana ulubiony przedmiot w szkole?
AG: Wszystkie lubiłem, ale najbardziej to chyba tę lagę (śmiech)! Historia była ciekawa, geografia, rachunki. Mój brat był nauczycielem, przed wojną był nawet inspektorem czy wizytatorem. Na wakacje przyjeżdżał do domu, był pod ruską granicą, w Perebrodach koło Pińska. Czasem mi dał jakąś książkę, wytłumaczył. Raz mi objaśniał rachunki, bo w szkole, żeby wykonać takie zadanie, trzeba było całą tablicę zapisać. Wynik się w rogu zaznaczało i jeszcze dalej pisać. Ja to umiałem, ale brat powiedział, że w szkole może mi zaszkodzić, a w domu tak mogę liczyć i było mi łatwiej. To już była siódma klasa. Nauczycielką rachunków była żona kierownika. A on uczył geografii i historii. Był wspaniałym nauczycielem. U niego się zawsze umiało. Jak zaczął o królu, to skończył na żebraku.
Pewnego dnia pani napisała na tablicy zadanie. Poszedł jeden i pisał, pisał, pisał. Całą tablicę już prawie zapisał. A ja do kolegi na ucho, że ja bym to zrobił inaczej. Ale pani to usłyszała. "Głowacki, coś ty powiedział?" Ja odpowiedziałem, że szkoda kredy i bałamuctwa, znam lepszy sposób. Ona się zdziwiła, rzuciła kredę koło tablicy i wyszła. Nasza szkoła mieściła się we wsi, poza kościołem wynajęty pokój. Szkoła była mała, więc tam chodziliśmy. Poszła tam do szkoły, do męża. Za chwilę wróciła ona zapłakana, mąż i kat szkolny, Michalczyk, a w ręku niósł lagę. Śmiali się ze mnie: „Chyba ty dostaniesz". „Ja nie wiem, czy dostanę, wytrzymam". Oni spokojnie, a ona krzyczała. Pan kierownik zapytał: „Co się stało, o co chodzi?". To ja powiedziałem, że pani zaczęła pisać zadanie na tablicy i koledze powiedziałem, że szkoda kredy i czasu, bo można to zrobić inaczej. Pan się zaciekawił, bo sam nie wiedział. Kazał mi podejść do tablicy i rozwiązać zadanie. Ja to szybko obliczyłem, pół tablicy zapisałem, wynik w rogu zapisałem. Oni zaskoczeni: „Skąd ty to wiesz?" Ja zapytałem, czy zna mojego brata, bo on już wtedy był nauczycielem i oni się znali. Do żony powiedział: „Wiedział, powiedział, daj mu spokój", a do mnie: „Słuchaj, czy nauczyciel uczy źle, czy dobrze, zachowaj to dla siebie. Zrób tak, jak ci jest wygodnie, ale na papierze musi być tak, jak on uczy". I na darmo tę lagę niósł.
Po szkole człowiek wracał do domu, a tam czekała robota na niego, bo nie było radia czy telewizora, to czasem młodzież się zeszła i też wesoło było. Nie to co teraz, każdy w kącie.
KN: Czym się zajmowała młodzież?
AG: Śpiewali, zagadki, fanty, zabawy, np. „budujemy mosty” to nawet starszych zapraszali. A jak były fanty, to jeden zbierał od każdego po fancie. I jak ten fant osądzić? Tak, żeby nie wygrał. A fant trzeba było odzyskać. Ja pewnego razu powiedziałem, że dotknę nogami sufitu. Wszyscy się śmiali, dobrze, że dziewczyna nie dostała takiego zadania! Jak to młodzież!Mówią do mnie: „Pokaż!” Wziąłem krzesło, obróciłem do góry nogami i przystawiłem do sufitu. Pytam się ich: „Co to, nogi? A oni, że tak. I tak to było.
Wybuchła wojna, przyszedł obowiązek Polaka. Była ochotnicza AK. Tam nie było poboru. A ochotnik więcej zrobi niż ten poborowy. Zawiązało się, a przy gospodarstwie przychodzą i mówią: „Rzuć wszystko. Pewnie chciałbyś do dziewczyny lecieć? Ale tam musisz się stawić.” I też nie. A po wojnie? Nie było czasu. Nie było nawet, gdzie stołek postawić. Tu postawisz i już zaraz trzeba było uciekać.
KN: Jak spędzaliście czas wolny już tu, na Żuławach?
AG: Jak były jakieś imieniny, to chodziliśmy z żoną, ktoś coś zagrał. Jak się jechało do GS-u na kontrolę, to w Nowej Kościelnej odbywała się uroczystość. Jeździliśmy razem do Nowego Dworu. I byliśmy w Stegnie raz. Ale nie było kiedy jeździć, bo zawsze robota była. A w niedzielę - kiedy? Obrządek, kościół,
KN: Czy spotkał Pan tutaj w 1954 roku jeszcze jakichś Niemców?
AG: Nie pamiętam, ale były zniemczone rodziny. Jeszcze może są. Dużo takich było.
KN: Jak wyglądały akcje przeciwpowodziowe?
AG: Była akcja, ale w Polsce, moim zdaniem to wszystko robi się za późno. Niby było wszystko zorganizowane, ale to było tylko gadanie. Na Osłonce byliśmy: ja z kolegą, bo tam wał był słaby. Były dyżury, ale jak się woda przelewała, to wszyscy jechali. Trzeba było jechać, jak woda miejscami przerywała wał. To nie tylko my, ale tam było sporo ludzi. Tam były dziesiątki. Worków nie ma. Jak worki się znalazły - piachu za mało. No i czym tam kłaść? Jeżeli w worek nasypiemy ziemi i dziurę załatamy, to za chwilę ziemi nie będzie, bo wypłucze. I czym to zatkać? Ten Paweł jeździł detem na gąsienicach, to my tam rzucaliśmy, co było, a on jeździł po tym i ubijał. Trochę się udało. Tak wyszło, że ta fala w tym czasie jakoś sama przez się odwróciła. I to uratowało.
KN: Kto pilnował poziomu wody?
AG: Tam to nie wiem. Tutaj, na Tudze to było kilku z Kmiecina. Oni mieli nakaz, żeby pilnować.
KN: Czy czuje się pan Żuławiakiem?
AG: Teraz tak, przecież mieszkam na Żuławach.
KN: A co to dla Pana znaczy być Żuławiakiem?
AG: Osadnik na odzyskanych ziemiach.
KN: Co według Pana jest symbolem Żuław?
AG: Polepszenie bytu, bo tam człowiek inaczej żył. Tam nie wyda ziemia to, co tu, chociaż wszędzie coraz mniej płacą. Mój charakter jest taki, że trzeba komuś i sobie pomóc, żeby było lepiej. I z tej racji przyjechałem.
KN: Czy chciałby Pan wrócić tam, gdzie mieszkał przed wojną?
AG: Jednakże wilcza natura ciągnie do lasu. Ale po co ta pojechać? Chyba, że wygonią stąd.
KN: Jak Pan ocenia pokolenie swoich rodziców?
AG: Wszyscy byli dobrzy. Jeden drugiemu pomagał. Jak gdzieś był konfident, to choć się krył, wiedzieli o nim. I jego się wystrzegano. Najważniejsza była dla nich praca. Nie ma pracy, nie ma kołaczy. Tata mówił do nas: „Tak żyjcie, żebyście nikomu nie mówili „Panie Boże, dopomóż.” My po sobie, coś się tacie pomyliło, przecież do kościoła chodzi. A on: „To was dziwi, ale wcześnie wstańcie, róbcie na polu, jak będą ludzie szli, niech wam mówią, a nie wy ludziom, to będziecie mieli dobrze.” I to prawda.
KN: Co chciałby Pan przekazać młodemu pokoleniu?
AG: Polak powinien szanować ojczyznę, religię, być człowiekiem kultury. Dawniej się mówiło: „Niczym Sybir, niczym knuty, ni cielesnych tortur król, lecz narodu duch zatruty, to dopiero bólów ból.” Człowiek powinien szanować ojczyznę, pamięć o swoich, swoją kulturę i swoje życie. Strzeżonego Pan Bóg strzeże. Bo ja, co przeżyłem w swoim życiu, to zawdzięczam przeważnie Matce Bożej. Bo bez Boga ni do proga. Ile razy byłem w matni… Jak się niebezpieczeństwo zbliża, to człowiek się boi. „Zabiją mnie, czy będę ranny? “ Ale jak już się zbliży, to człowiek jest zimnokrwisty. A ratuj się sam, bo jak nie, to ciebie zabiją. Ale ja nie miałem styczności, doświadczenia w bojach. Trochę na Czerwonym Borze, ale to była zgrupowana ucieczka, niemieckie samoloty. Dużo razy mundur na plecy brałem, trzeba było. Byłem w formacji jako łącznik i zwiadowca. I też musiałem się pilnować, uważać.
KN: Dziękujemy za rozmowę.
AG: Dziękuję.
Wywiad przeprowadziły Ewelina Kujawska, Marzena Bernacka-Basek, Agata Szewczyk
Kazimiera Długołęcka
Wywiad z panią Kazimierą Długołęcką
Klub Nowodworski: Skąd Pani pochodzi?
Kazimiera Długołęcka: Urodziłam się w powiecie wieluńskim, województwie łódzkim. Urodziłam się w Siemkowicach 14 lutego 1919 roku. Moja mama nazywała się Jadwiga Szlenk, a tata Stanisław Ryś. Miałam dwie siostry i brata. Siostra jedna była Franciszka Rakowska, a druga Zofia Augustyn. Brat nazywał się Roman Ryś i urodził się w 1910 roku. Franciszka była ode mnie 10 lat starsza, a Zofia o 6 lat. W Sosnowcu ukończyłam trzyletnią szkołę zawodową krawiecką - trzyletnią i miałam iść dalej się uczyć jeszcze, ale wojna wybuchła i już ta wojna wszystko przerwała, bo zostaliśmy wysiedleni z gospodarstwa i już nie było warunków. Jak to mówią, już wtedy cała rodzina została rozerwana. Na naszym gospodarstwie od siódmego roku życia musiałam te gęsi pilnować i paść. Wypędzało się je na pastwiska. Jakiś kilometr trzeba było iść. W szmatkę lnianą zawinęła mi mama kawałek chleba, posmarowany masłem i w nim dołek zrobiony, a w środek włożone trochę sera i to była moja potrawa. A moje gęsi tak mnie raz obsiadły i ten chleb zjadły.
KN: Proszę opowiedzieć, co się działo z Panią w czasie wojny.
KD: Jak zostaliśmy wysiedleni, to ja pracowałam u Niemca. Musiałam pracować. Ta cała gospodyni była alkoholiczką, a na mojej głowie było prowadzenie całego gospodarstwa, to znaczy się kuchnia, 10 świń, 8 krów do wydojenia no i gospodarzenie, kucharzenie wszystko.
KN: Daleko od domu Panią zabrali?
KD: Nie, na początku pracowałam w Siemkowicach. A później, jak było przyjęcie u tego Niemca i ta Niemka zobaczyła, jak ja to wszystko mam zorganizowane i potrafię robić, to wzięła mnie do Wielunia i byłam u starosty. Tak jak mówiłam gospodyni zawsze była pod brałszem. Trójka dzieci była na mojej głowie. Do tego całe gospodarstwo: gotowanie, pranie, przecież paranie nie było takie jak dziś w pralce, tylko trzeba było ręcznie na tarze…
Jak się wojna skończyła to ci Niemcy uciekali i taki olbrzymi wóz załadowaliśmy rzeczami i trójka dzieci była i dziadkowie , do tego jeszcze my – służba – nas ten na ten wóz konny wsadzili i uciekamy. Siedem kilometrów pojechaliśmy i ten woźnica - to był Polak – mówi: „Podkowy się koniom rozkuły”. No to zjechał na bok i poszedł te konie podkuć, to już się opóźniło trochę. Ujechaliśmy jakieś 7 km jeszcze, bo to było 13 km za Wieluniem i ja wiedziałam, że mam tam w okolicy koleżankę. Więc jak żeśmy już tam dojeżdżali, to mówię do tej Niemki babki, że mi tak nogi zmarzły, bo to był styczeń 20 stopni mrozu i mówię, że muszą mi się nogi rozgrzać i zaczęłam pieszo iść. A tam szły tłumy ludzi, całe drogi zapakowane wozami, bo to Niemcy uciekali przed Rosjanami i ja po prostu się zgubiłam celowo pomiędzy nimi. Poszłam do domu koleżanki i u niej przeczekałam dwie noce. Później, wracając, to już szłam tylko rowami, po boku, bo drogi były ruskimi zapakowane, pełno Rosjan jechało. Bałam się, bo gwałcili kobiety. Po drodze weszłam jeszcze do tego domu niemieckiego, w którym służyłam. Widziałam, że w piwnicy wszystko było porozbijane. Miałam tam mnóstwo półek, a wszystkie zapełnione wekami na zimę. Nie uwierzy pani, wszystko było porozbijane. Ruski to zrobili. Nie umieli ich otworzyć, porozbijali i powyjadali, co się da. I mówię: „Boże kochany, tyle zostało z mojej pracy!” Takie są wspomnienia, ale to już, jak to mówią, zaciera się i człowiek nie pamięta . Doszłam jakoś szczęśliwie do Wielunia, nikt mnie nie zaczepił. Sama jedna z różańcem za szyi, bo różaniec założyłam, bo mówię: „Matka Boża mnie uchroni”. No i tak doszłam do Wielunia.
KN: Po wojnie wszyscy wróciliście na swoje gospodarstwo?
KD: Tak, wróciliśmy wszyscy. Ale nie było nic, cztery ściany i nic więcej, ani inwentarza , ani nic nie było, bo wszystko Rosjanie zabierali. To panie widziały taki film, jak Rosjanie pędzą te stada krów, bo to im się wszystko podobało. To już jest historia. Ale cóż, myśmy trafili z powrotem na to swoje gospodarstwo. Gdzieś tam ojciec za litr wódki wycyganił jakąś krowinę, potem konia, no i tak się zaczynało z powrotem gospodarzyć.
KN: Dlaczego przyjechała Pani na Żuławy?
KD: W czasie wojny pracował tu mój szwagier - mąż siostry. Był celnikiem w Szymankowie. Nazywał się Ludgard Rakowski, jest tam w Szymankowie nawet jego tablica. Po wojnie tu wrócił i zamieszkał w Nowym Dworze. W domu n obecnej ulicy Sikorskiego, w starym domu naprzeciwko domu towarowego, gdzie dziś na dole jest obuwniczy, a dawniej na górze był fotograf. Jego syn, Jacek Rakowski, był architektem i pracował tu w gminie. Ludgard mnie namówił i przyjechałam w 1948 roku. Byłam młoda wtedy, jechaliśmy autobusem, takim wojskowym, gdzie tylko u góry okieneczko było, a tak to plandeką był nakryty. Rozśpiewani jechaliśmy, piosenki takie powstańcze śpiewaliśmy, chociaż zakazane były, bo to przecież UB… Rozśpiewana brać była, a ja byłam młoda...Od Gdańska do Nowego Dworu to ta droga szła jak taka jedna wstęga wśród trzcin zarośniętych. Zarośnięte było wszystko trzcinami i zalane wodą. Jak tu przyjechaliśmy, to 2 dni w tygodniu - sobota i niedziela - nie obchodziło ich, czy ma się dzieci, czy nie, musiałam nająć kogoś do dzieci, żeby się opiekowali, a ja szłam trzciny wycinać. Musieliśmy ręcznie te wszystkie trzciny wycinać, żeby Żuławy użyźnić i uprawić. Takie były tu powojenne początki Nowego Dworu. Na początku mi się tu nie podobało przez te trzciny. Dopiero później, zaczęły się uprawy i to już życie inne się zrobiło.
KN: Gdzie Pani zamieszkała po przyjeździe do miasta?
KD: Najpierw w ceglanym domku na obecnej ulicy Krótkiej. Wtedy już w 1949 organizował się w Nowym Dworze Cech Rzemiosł Różnych i zaczęłam tam pracować jako księgowa. Bo wie Pani, ja dobra w rachunkach byłam, chociaż rachunkowości nie kończyłam, ale w tej szkole krawieckiej miałam świetnego matematyka. Wszystkie rachunki miałam w jednym paluszku. Miała propozycję nawet, by iść do powiatu do finansów, ale mój mąż był bardzo zazdrosny i po prostu nie wypuszczał mnie z domu. Miałam dzieci wychowywać i to wszystko.
KN: Jak poznała Pani męża?
KD: Prowadziłam też rachunki w masarni. A mój mąż wtedy tam pracował i tak się poznaliśmy. Na randki nie chodziliśmy, po prostu spotykaliśmy się w pracy i potem wzięliśmy ślub. Podobał mi się, był przystojny. O, widzi Pani na zdjęciu… Ślub wzięliśmy w lutym 1950. Mieszkaliśmy razem na Krótkiej, ale potem walizka mięsa załatwiła sprawę i dostaliśmy to mieszkanie na Kościuszki. Wcześniej tu mieszkał burmistrz, tyle że w całym domu. A przed wojną podobno był to dom dentysty. Teraz jest on podzielony na pół dla dwóch rodzin. Najpierw dostaliśmy taki przydział od miasta, ale potem sprzedawali, bo nie mieli pieniędzy na remonty.
KN: Mówiła Pani, że mąż był bardzo zazdrosny…
KD: Bardzo, nie dał mi pracować w tej księgowości. I wtedy w 1956 założyłam zakład krawiecki, i uczennice miałam, i w domu szyłam, i opiekowałam się dziećmi. Zakład dobrze prosperował, uczennice zdawały potem egzaminy czeladnicze. Mam dwoje dzieci: córkę i syna. Córkę urodziłam w 1950 roku a syna dwa lata później. Syn się wyuczył na lekarza i jest ordynatorem na wydziale położniczo-ginekologicznym, a córka został w Nowym Dworze. Ale już ponad 40 lat jestem wdową. Mąż umarł w 1973 roku.
KN: Czy jakieś szczególne zwyczaje przyniosła Pani na Żuławy z rodzinnych stron?
KD: W ostatki to musiały być pączki, a na Wigilia to musiało być 9 lub 11 potraw. Zawsze nieparzyście. Gotowałam kapuśniak, czyli zupę z kwaszonej kapusty, ale musiała być czyściutka, bez żadnej kapusty, tylko sama ta kwaśnica zagotowana. Gotowałam też grzybową i żurek. Wszystkie zupy na Wigilię. Ponadto musiała być kapusta z grzybami i ryba jakaś. Zazwyczaj już na Żuławach był to karp albo pstrąg, ale najczęściej to karpie. Jak ja karpia przyrządziłam, to jak to mówią, paluszki lizać. Robiłam też dużo przetworów: kapustę zawsze kisiłam sama na zimę w słoikach, buraczki i inne warzywa, tak, żebym nie musiała chodzić do sklepu. Robiłam też ogórkową i szczawiową.
KN: Skąd miała Pani produkty?
KD: Cały ten plac za oknem, aż tam do sąsiadów, to był mój ogród, były tam drzewa. Po Niemcach zostało dziesięć drzew owocowych: jabłonie, gruszy i śliwy. Reszta przeze mnie sadzone. Ja tu miałam zawsze około 100 kg wiśni. Jak zabrali ogród, to ludzie powycinali te drzewa i nic już nie ma. A do dziś by owocowały... To były bardzo dobre gatunki: szara reneta, złota reneta, kosztele, grusza bergamotka.
KN: Jak spędzaliście wolny czas?
KD: Jeździliśmy na przykład nad morze do Stegny pociągiem. Na plaże żeśmy jeździli, ale trzeba było wszystkie tobołki zabrać, bo przecież nie było tam nic. Kobiety tu z Nowego Dworu kapusty naszatkowały, nagotowały bigosu i z tym jeździły na plażę i handlowały.
Do picia to braliśmy swoje, jakieś kompoty albo naleweczkę. Ja sobie sama robiłam nalewki owocowe. Zasypywałam owoc cukrem i jak już puściło dobrze sok, to zalewałam to wódką czy spirytusem, potem postało, odlewałam i było.
KN: Jak układało się Pani z sąsiadami, żyła pani z nimi w zgodzie?
KD: Tak, zawsze w zgodzie, szczególnie z tymi najbliższymi. Tu za ściana miałam dobrą sąsiadkę, potem też inną, z tamtej strony. Z nią to zawsze żeśmy razem na grzyby chodziły, na jagody różne zbierać.
KN: Czy czuje się pani Żuławianką?
KD: Człowiek się przyzwyczaja, tu stworzyłam swój dom i teraz czuję. Jak się założy rodzinę, jeśli warunki są możliwe, to swój świat można stworzyć. Mnie się tu dobrze żyło. I są takie rzeczy wyjątkowe, jak na przykład połączenia wodne. A sama ta nasza rzeka Tuga, przecież tworzy piękno, jest gdzie wyjść, jest gdzie popatrzeć. Dawniej często pływałam w Tudze, chodziłam nad rzekę z dziećmi, jakieś trzy kilometry za miasto w stronę Żelichowa. Tam jest bardzo ładny rozlew Tugi i można się pokąpać.
KN: Co przekazałaby Pani młodemu pokoleniu?
KD: Żeby strzegli wolności Polski, jak największego skarbu, bo jednak w wolnym państwie to można żyć w biedzie i w rozkoszy i we wszystkim, a w niewoli to już nic. Żeby bronić wolności, jak największego skarbu.
Wywiad przeprowadziły: Ewelina Kujawska, Dagmara Palińska, Marzena Bernacka-Basek
Rodzinne wspomnienia Kazimiery Długołęckiej
Natalia Adamska
Wywiad z Panią Natalią Adamską
Klub Nowodworski: Proszę opowiedzieć o swoim rodzinnym domu.
Natalia Adamska: Urodziłam się na Kujawach, w rodzinie Rybackich. We wsi Spoczynek mój tata miał dość duże gospodarstwo, kilkanaście hektarów lasu, łąkę i pole. Wszystkiego było 37 hektarów. Ojciec chował dużo krów, były też konie. Ciągników wtedy nie mieliśmy. Miałam pięcioro rodzeństwa: czterech braci i siostrę, ja byłam najmłodsza. Bracia już wymarli. Jeden, najmłodszy, umarł zaraz w pierwszych dniach wojny. Był chory, ale nie można było się ruszyć nawet do doktora. Rodzicie czekali z nim do rana. Jak już pojechali, za późno było.
To było dla nas nieszczęście, bo moi rodzice to dbali o nas, do szkoły musieliśmy wszyscy chodzić, ojciec nas gonił. Przed wojną skończyłam pięć klas, a szóstą i siódmą dopiero po wojnie, bo w czasie okupacji nasza szkoła była zajęta przez Niemców.
KN: Nie było możliwości kontynuowania nauki w czasie wojny?
NA: Czasem pożyczaliśmy książki księdza, bo on miał dużą bibliotekę. Jak wybuchła wojna, to on wszystkie swoje książki ukrył u naszego sąsiada, podobno to jego syn był, i my korzystaliśmy całą wojnę z tych książek. Księdza szybko Niemcy zabrali, a książki zostały. Trzeba było oczywiście po kryjomu je czytać, bo by się to mogło źle skończyć, gdyby wpadli Niemcy.
W czasie wojny to ja głównie w gospodarstwie pomagałam, w 1939 miałam już 12 lat. Ciężko było, bo jeden brat umarł, najstarszy zginął w łagrach, kolejny się ożenił i wyjechał, czwartego zabrali do wojska. Została mama, ja, siostra i ojciec i wtedy było ciężko. Siostra potem wyemigrowała. Dopiero, jak brat wrócił z wojska, bo brak było rąk do pracy w gospodarstwie, ożenił się, to się polepszyło. Mieszkałam w rodzinnym domu do 1950. Miałam wtedy 23 lata.
KN: Wróćmy jeszcze do czasów wojny, pamięta Pani, jak przyszli Rosjanie?
NA: Ooo, to było okropnie. Jechali do dworu w Konecku, prowadziła do niego brukowana droga. Chcieliśmy to zobaczyć, ale ojciec nie dał nam wyjść w ogóle, bo już ich znał z I wojny. My chcieliśmy lecieć tam, zobaczyć Rusków, a ojciec : „Ani mi się ważcie! Nikt nie pójdzie ich zobaczyć! Ja ich znam dobrze.” A trzeba było dziewczyny chronić, bo to taki dziki naród po prostu. Ale oni później się rozeszli wszędzie. My mieliśmy cztery konie, to wszystkie zabrali, a zostawili nam takiego kulawego. Nogę miał tę przednią taką obandażowaną i oni na takie gospodarstwo jednego konia nam zostawili. Rosjanie spali w tym Konecku, szafy przewracali, w szafach spali, do lustra strzelali. Taki dziki naród był. Ale ci oficerowie nie. Ci oficerowie, jak tam tak się rozeszli na naszą wieś, to u mamy przyszli się stołować, to już tak elegancko sztućcami się posługiwali. Ci inni, ta dziczyzna, to jak mama nasmażyła im jajek, postawiła na stół w misce, to oni pazurami się na to rzucali.
KN: Po wojnie wróciła Pani do szkoły?
NA: Tak już w marcu zaczęłam chodzić do szkoły. Szóstą klasę zrobiliśmy w 5 miesięcy. A potem cały rok siódmą. W szkole mieliśmy mapę, była tablica, był globus. Z przedmiotów mieliśmy przyrodę, polski, geografię. Bardzo lubiłam geografię, lubię do dziś. Jeszcze jak córka Jadwiga wyjeżdżała na wycieczki, to ja palcem po mapie jeździłam. Lubiłam też historię i bardzo lubiłam czytać książki historyczne, ale najgorsze to było daty spamiętać. Były też zajęcia praktyczne, gimnastyka, plastyka i śpiew. Zawsze w szkole mieliśmy nauczyciela grającego na czymś. Jak ja chodziłam, to na skrzypkach grał jeden nauczyciel i my uczyliśmy się śpiewać i tańczyć. Walca, tango, kujawiaka, oberka. U nas nie było chłopaka, żeby nie umiał tańczyć. A tutaj, nie potrafią.
KN: Proszę opowiedzieć o harcerstwie.
NA: To było świeżo w czerwcu 1945 roku. Założyliśmy grupę przy szkole. Ale nie mieliśmy mundurków wtedy ani nic, bo to było zaraz po wojnie. Nie było nawet możliwości kupić gdzieś. Spotykaliśmy się przy ognisku i opowiadaliśmy sobie historie z czasów wojny.
Co się stało w roku 1950?
NA: Wyszłam za mąż i przyjechałam za Żuławy. Razem z mężem Stanisławem. Maż w 1945 wrócił z niewoli i w 1948 roku przyjechał tutaj. Znałam mojego przyszłego męża jeszcze przed wojną. Mieszkał w sąsiedniej wsi, nazywała się Święte. Do wojska poszedł w 1 938 i tam zastała go wojna. Był w obozie pod Krakowem. Mówił, że tam były trudne warunki, było tylko ogrodzone drutami pole, trzymali ich tam dzień i noc. Nie mogli się umyć. Bardzo im dokuczały wszy. Gryzły ich, nie mieli możliwości się umyć ani nic, to zdejmowali te koszule, kopali dołki i zakopywali na noc. Robactwo się w jedną kupkę zbiło i rano oni to strząsali i ubierali z powrotem. Takie miał wspomnienia. Ale po wojnie przyszło nowe życie i przyjechał na Żuławy za pracą. Od razu dostał się do kolei. Pracował tam do emerytury.
KN: Gdzie zamieszkaliście?
NA: Mąż zaraz dostał przydział na dom, kazali sobie wybierać. Kolega męża już tu mieszkał w okolicy, więc wziął go i mówi: „Chodź tu, ja cię zaprowadzę do tego domu”. Tu w 1948 mieszkała jeszcze Niemka z córką. Potem je wywieźli razem z innymi Niemcami, jak ja przyjechałam w 1950 już Niemców tu nie było i wtedy już wszystkie domy były zajęte.
KN: Dlaczego mąż wybrał właśnie Żuławy? Nie protestowała Pani?
NA: Pewnie, że tak. Wolałam mieszkać na Kujawach, ale brat już zajął się gospodarstwem. A mój mąż, jak wracał z niewoli z kilkoma kolegami, to długo jechali, w różnych miejscach się zatrzymywali. Czasem Rosjanie nie pozwalali im dalej iść. Mieli konia i wóz, a na wozie to, co tam zdobyli dla siebie i to wszystko im Ruski zabrali, razem z koniem i wozem. W Gorzowie Wielkopolskim robili za piekarzy, chociaż się wcale na tym nie znali. Jeden z jego kolegów przyszedł potem na Żuławy, dostał pracę na kolei i mąż też tu przyjechał. Na początku to ja byłam ciekawa, jak tu jest, ale później mi się tu nie podobało wcale. Jak zaczął deszcz padać to padał i padał, a potem to błoto... Takie było, że jak żeśmy ziemniaki kopali na ogrodzie, to nie można było nogi wyciągnąć z błota. Ale zostałam, bo musiałam.
KN: Jak podobał się Pani dom?
NA: Były wtedy takie mrozy, a te domki były zimne. Ja to nie mogłam tu wytrzymać. Jak gotowałam, to dziecko brałam do kuchni w wózku, obtuliłam. Szyby były pojedyncze i był jeden piec kaflowy, ładny taki. Ale to później mąż już tu w środku ocieplił, a teraz to już i na zewnątrz jest ocieplony. Nie było łazienki, dzieciom musiałam wody nagrzać na piecu i w wanience wykąpać. Nie było schodów, tylko taka drabinka. Przy domu mieliśmy ogródek. Drzew tu prawie nie było, tylko jedna gruszka taka poniemiecka, ale później nie rodziła i wyrzuciliśmy ją. Uprawiało się każdy kawałek, żeby posadzić ziemniaczków trochę i warzywa, marchewkę, bo dzieci małe były. Próbowałam gotować to, co umiałam z domu. Potem poznałam jedną sąsiadkę i z nią wymieniałam przepisy. Zapoznaliśmy się blisko i jedna drugiej przekazywała, co u nich jedli, co u nas jedli i tak się gotowało. To była taka przyjaźń, jeden drugiemu tak pomagał. Teraz to nie ma już takiej przyjaźni.
KN: Proszę o tym opowiedzieć.
NA: Wieczorami, jak było ciepło, to się wychodziło, czy na ulicę, czy tam z tamtej strony. Przychodzili sąsiedzi. Opowiadaliśmy jeden drugiemu różne rzeczy i tak się spędzało wieczory. Nie było radia, tylko taki głośnik na ścianie wisiał i stale on grał, na okrągło, nawet w nocy. W Wigilię po kolacji też wychodziliśmy z domów, żeby złożyć sąsiadom życzenia i podzielić się opłatkiem. Tak było wesoło, ładnie, dobrze było. A później to już tak ucichało to wszystko i tak jak telewizory nastały…
Początkowo między naszymi domkami nie było ulicy asfaltowej, ani bruku, ani nic, tylko taka polna droga. To takie było błoto jak przyszła jesień czy wiosna, że jak chodziliśmy na różaniec w październiku to wynosiliśmy dzieci na plecach tam na Polną. A chciały tak chodzić, że nam nieraz się już nie chciało iść na ten różaniec, a oni : „Idziemy, idziemy, no to chodźcie”. No i tak się jakoś żyło. Później te kartki nastały, te kolejki. Najgorsze były te kolejki. Jak już coś gdzieś rzucili, a przecież małe dzieci różnych rzeczy potrzebowały, to trzeba było swoje wystać.
KN: Jaką pracę Pani mąż wykonywał na kolei?
NA: Jak były parowozy, to jeździł jako maszynista, a później to już nastały takie spalinowe lokomotywy i cały czas jeździł na tym. Ale dzięki temu, że miał taką pracę, to mogliśmy trzy bilety za darmo, albo 80% zniżki. Jeździliśmy też do kolejowego lekarza do Nowego Stawu, bo wtedy takiego w Nowym Dworze nie było. U nas oczywiście był szpital i tu rodziłam dzieci. Pamiętam nazwisko lekarzy Balej. Pierwsze dziecko urodziłam w 1951, drugie rok później, trzecie w 1953. To jak mój mąż poszedł spisywać do urzędu, piszą i mówią: „Niech pana cholera weźmie, co roku dziecko”. Potem to ja jeszcze chorowałam, w 1989 roku miałam nowotwór. Leżałam dwa miesiące w Akademii Medycznej w Gdańsku. Wciąż mnie tam naświetlali, a potem do Elbląga na kontrole jeździłam.
KN: Jakie zwyczaje przyniosła tu Pani ze swojego rodzinnego domu?
NA: Na przykład na Wigilię przygotowywaliśmy dziewięć potraw. Pamiętam, że mama robiła barszcz albo zupę z suszonych śliwek, z kluseczkami. Później była kapusta z grzybami i ryba smażona, bo my mieliśmy swoje stawy, a w nich szczupaki, karaski, liny i osobny staw na karpie. Na święta, jak był lód taki gruby, to sąsiedzi przychodzili pomagać kuć go i później dostawali ryby za to. Jeszcze pamiętam...pierożki, były z kapustą i grzybkami... Obowiązkowo kompot z owoców. Do dziś robię ten kompot z suszonej śliwki, gruszki i jabłka. Zawsze się uzbierało dziewięć potraw.
Wigilię spędzaliśmy razem z bratem ojca i jego rodziną. Mieszkali 500 m od nas. Przychodzili do nas na kolację. Potem do nich wszyscy znowu szliśmy. I tak noc zeszła. A jak wracaliśmy z pasterki i śnieg był, to rzucaliśmy się tymi śnieżkami, wesoło tak było.
W moim domu rodzinnym jadaliśmy jeszcze kluski kartoflane, takie tarte kartofle z twarogiem i ze skwarkami. Kapusta... Grzybów się nazbierało i suszyło. Potem gotowaliśmy zupy grzybowe. Takie różne rzeczy. Mięsa tak się nie jadło codziennie. Dwa, trzy razy w tygodniu to było dużo już.
KN: Czy Pani gdzieś pracowała?
NA: Zajmowałam się domem i dziećmi. Gotowałam, prałam, miałam ogród. Lubiłam szyć dzieciom ubranka: sukieneczki dziewczynkom, spodnie chłopakom. Później na drutach robiłam szydełkiem, takim czymś się zajmowałam. Ja nigdy nie miałam czasu tak siedzieć bezczynnie, bo ja stale musiałam coś robić. Urodziłam czworo dzieci: Andrzeja, Jadwigę, Eleonorę i Mariana. Pierwsze dziecko chrzcił nam ksiądz Zając. Lubił sobie popić i lubił babki. Taki był. Prosili go ludzie i mąż też go zaprosił. I tak sobie popił i głupoty gadał.
KN: Jak wyglądał Nowy Dwór w 1950 roku?
NA: Miasto jak ja tu przyszłam to było jeszcze pełne gruzów. Przy ulicy Wejhera takie zwały gruzów były, po jednej i po drugiej stronie. Pamiętam, że jak przyjechał biskup pierwszy raz tu do naszej parafii, to ludzie, żeby lepiej go zobaczyć, na te gruzy wchodzili. Na ulicy Obrońców Westerplatte był po lewej stronie piekarz, Połom się nazywał. To było takie starsze małżeństwo, on już przed wojną był piekarzem. Piekli chleb, bardzo dobry, zawsze chodziliśmy tam kupować. A na Boże Narodzenie piekli pierniki takie kolorowe, lukrem kolorowym tak przystrojone. Tak jak przed wojną. Był jeszcze w Nowym Dworze kowal, potem też masarze, rzeźnicy, co wyrabiali swoje wędliny, na przykład Kozłowski na Obrońców, oni takie dobre wędliny robili.
KN: Pamięta pani może jakieś uroczystości miejskie?
NA: Zawsze były obchody 1 maja. Dzieci miały uciechę, bo wtedy przyjechał samochód z kiełbasą i można było kupić. Sprzedawali wtedy na samochodach. I bułki też. Były też kiermasze. Przed rozpoczęciem szkoły, były kiermasze książkowe, można też było kupić coś do ubrania.
KN: Czy czuje się Pani Żuławianką?
NA: Nie żałuję, że tu zostałam, ale chętnie bym wróciła w swoje strony... Mimo wszystko czuję się Kujawianką.
KN: A mąż?
NA: Nie, on nie żałował. Dobrze się tu czuł. Miał kolegów. Tak tu sobie te koleżki popijali, że jeden drugiego szukał. Ale później już dzieci do szkoły zaczęły chodzić i mówię: „Teraz mężu koniec z koleżkami. Albo rodzina, dzieci, albo koledzy.” No i wybrał rodzinę.
KN: Dziękujemy za rozmowę.
NA: Dziękuję.
Wywiad przeprowadziły: Ewelina Kujawska, Mariola Mika, Natalia Idzikowska
Strona 54 z 55